„Mam tego dość! Weźmy wreszcie wora, spakujmy się na kilka dni i wbijmy w cokolwiek!”. W ten sposób Adaś wyrywa mnie z odrętwienia, w które popadłem po kilku dniach wypełnionych lornetkowaniem, oglądaniem kolejnych połaci skały, zastanawianiem się nad wyborem celu...
Początek
Początek to chaos. Dezorganizacja. Urwanie głowy. Tak rozpoczyna się nasz wyjazd. Bilety mamy już niby zarezerwowane, ale nagle nasze miejsca znikają. To znaczy są, ale w droższej taryfie. Zbyt drogiej. Klops! Zmiana rezerwacji. Zmiana linii. Zmiana trasy. Przesiadka w Istambule zamiast Moskwy? Czemu nie! Byle do Biszkeku. Cargo? Miało być, ale źle policzyliśmy koszty. Bez sensu – nie stać nas. Olewamy cargo, trzeba będzie jakoś przepchnąć nadbagaż. Agencja mailuje, że brak im danych do naszego pozwolenia. Potrzebne na już. Bartek jest w Szkocji, Sławo i Adaś we Francji, a Grendi w Tatrach. Oplatająca nas wszystkich sieć komórkowa ratuje sytuację. Strasznie trudno wszystko to zgrać. Tempo wydarzeń wzrasta właśnie wtedy, kiedy potrzebna jest chwila spokoju. Pakujemy się. Moje mieszkanie zamienia się w kwaterę główną. Drzwi nie zamykają się przez trzy dni z rzędu. Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, ktoś wpada na piwo, ktoś nas pożegnać, ktoś pogadać. Coś się przynosi, coś wynosi, ruch jak w centrum logistycznym. Ładujemy wory, ważymy, tu dokładamy, tam odejmujemy. Przeważnie dokładamy. Dwa dni wypełnia trzask. Na zmianę trzaskają drzwi od mieszkania i szpej rzucany na podłogę.
Wreszcie koniec przygotowań. Pozostaje pożegnać najbliższych i w drogę, byle już wyjechać. Ruszamy. Nagle panika! Adaś nie ma biletu! Wróć! Nerwówka, bieg do domu. Znalazł się! Uff! Znów bieg, samochód, znana trasa, lotnisko. Chcemy już tylko zasiąść w samolocie, wylecieć, oderwać się od tej bieganiny. Wygodny fotel w Turkish Airlines wyznacza horyzont marzeń na obecną chwilę. Ale nie tak szybko, najpierw odprawa. Miła pani rozpracowuje nas jednym spojrzeniem. „Podręczny bagaż proszę też położyć na wagę!” Waga nie kłamie. Głupie uśmiechy. „A panowie wiedzą jaki jest limit?” Znów uśmiechy. Wiedzą, wiedzą. Na szczęście mamy proporczyk PZA…
Dolina Ak-Su
Szelest
Kirgistan. Trasa Osh – Batken. Droga pośrodku pustynnej, zakurzonej równiny. Obok drogi kanał. Przy kanale drzewo. Jedyny obiekt w okolicy dający cień. Pod drzewem stolik i stare sprężynowe łóżko. Przy stoliku siedzi facet w mundurze i czapce z wielkim rondem. Obok niego dwóch obszarpanych żołdaków z kałachami bez magazynków i bagnetami przy pasach. Murat zbliża się do stolika z bumagą w ręce. Oczy spuszczone, pokorne spojrzenie, powolny krok. Druga ręka w kieszeni. Dobrze wie, co ma robić. Podchodzi, powitanie, papiery wędrują na stół, rozmowa nie trwa nawet pół minuty. Ręka w kieszeń. Szelest. Załatwione, jedziemy. Kawałek dalej znów stajemy. Nasz kierowca zatrzymuje wóz i wychodzi. Ma papiery samochodu i nasz permit. Druga ręka w kieszeni. Krótka rozmowa, pozwolenia, szelest w kieszeni, dalej w drogę. Nie ujechaliśmy daleko, znów stajemy. Zakręt, betonowa zapora, autobus stop. Murat powtarza rytuał. Spuszczony wzrok, znudzona mina, spacer w kierunku milicjantów. Wistuje bumagą, śledzi reakcję oficjeli, poprawia banknotem. Od kilku godzin jazda samochodem przeplatana jest tą grą. Kirgiskie somy szeleszczą na każdym postoju. Gra się papierami ze stemplami i z cyframi. Te z cyframi są atu. Atu bije wszystko. Gra nazywa się szelest.
Szeleści cały Kirgistan. Najbardziej na drogach, regularnie, co kilkadziesiąt kilometrów. Czasem jest normalnie – Murat sam załatwia wszystko przy stoliku. Czasem bywa inaczej. Na czwartym posterunku milicjant przychodzi pogadać z nami do samochodu. „Pasporty!” Dajemy. „Wiza u was jest?” „Nam wizy nie nada, my z Polszy…”– odpowiadamy. „Oooo, u was wizy niet?” Następuje dziesięć minut rozmowy o wszystkim i o niczym. O alpinistach, górach, Polszy, dobrobycie, Kirgizji i biedzie. W zasadzie temat nie jest ważny. To gra wstępna, poznajemy się trochę lepiej, jesteśmy gotowi na kolejny krok. „Diengi macie? Money, money? Hehehe...” Niemądre pytanie to głupia odpowiedź, wiemy jak ripostować. „Niet, niet, u nas diengów niet!” – odpowiada chórem sześciu wystraszonych facetów i na raz wszyscy ściskają się za kieszenie.
Samotny Tadżyk w kirgiskiej dolinie
Nadir
Przyjechał do nas na ośle. Mocno docisnął biedne zwierzę, by biegło szybciej, jakby chciał pokazać nam, że nie jest gorszy od tych, co jeżdżą na koniach. Gwizdnął, zamaszyście zeskoczył z iszaka, przytupnął. Przywitał się z każdym z nas po kolei, patrząc głęboko w oczy. Nie czekając na zaproszenie, zasiadł przy ogniu. Stawiamy przed nim jedzenie i czaj. Wygląda inaczej niż pasterze, którzy szli z naszą karawaną. Jest szczuplejszy, drobniejszy. Smagłe rysy twarzy, ciemna karnacja, zarost. Rozsiada się wygodnie, opiera o kamień. Wzrok utkwił gdzieś daleko w niebo. Sprawia wrażenie człowieka, który właśnie przeżywa wizję. Zaczyna mówić. O Bogu, który jest ponad ludźmi i widzi ich uczynki. Bóg czyny dobre zapisuje na prawym, a złe na lewym ramieniu człowieka. Mówi o tym, że codziennie czyta Koran, a ten, kto czyta Koran, wie, jaką drogą podążać i jak postępować. Że pomaga ludziom, zwłaszcza gościom w jego dolinie. Że nie chce naszych pieniędzy, że chce dać od siebie tyle, ile może. Pytamy o jego historię. Opowiada o sajuzie, kołchozie, biedzie, przeprowadzce w góry, krowach i pasterskiej robocie. Co rusz strzela szalonym spojrzeniem w kierunku gwiazd, uśmiecha się, spogląda, czy wszyscy go słuchają i kiwa głową zadowolony, że jest w centrum uwagi. Ma w sobie coś z dziecka, które znalazłszy się w innym otoczeniu, próbuje popisać się przed nowymi znajomymi. Jest ciepła sierpniowa noc, leżymy przed ustawionymi dzień wcześniej namiotami i wsłuchujemy się w opowieści naszego gościa, rozumiejąc więcej lub mniej. Nasz gość to Nadir, samotny Tadżyk w dolinie Kirgizów.
Nadir towarzyszy nam przez większość pobytu. Jest takim samym elementem doliny jak rwąca rzeka na jej środku, majestatyczna Ptica na końcu lodowca i fantastyczne głazy wokół bazy. Przychodzi, siada, pije herbatę, jedzenia też nie odmawia. Dużo mówi. O Ak Su wie wszystko i we wszystkim może pomóc. Wie, jak zejść z Ortotubka i jak wejść od tyłu na Slesova. Przynajmniej tak mówi. Przywiezie z Worucha piwo i co tylko jeszcze sobie zażyczymy. Tak przynajmniej obiecuje. Załatwi nam osiołki na drogę powrotną, a jak będzie trzeba to i samochód, nawet do samego Bishkeku. Tak w każdym razie deklaruje. Czasem mam wrażenie, że rozmawiam z dzieciakiem, które płynnie łączy świat fantazji z realnym. Kirgizi nie lubią Nadira, mówią o nim „chytry Tadżyk”. On sam jest dumny, będąc jedynym tej narodowości mieszkańcem doliny. „Jak żurnalist artykuł napisze – mówi wskazując na Bartka, naszego dyżurnego fotografa – to nie zapomnijcie że ja jestem Tadżyk, nie pomylcie się!”
Amba
„Mam tego dość! Weźmy wreszcie wora, spakujmy się na kilka dni i wbijmy w cokolwiek!”. W ten sposób Adaś wyrywa mnie z odrętwienia, w które popadłem po kilku dniach wypełnionych lornetkowaniem, oglądaniem kolejnych połaci skały, zastanawianiem się nad wyborem celu i nieustannym zadawaniem pytania: „a jak się z tego schodzi?”. Minął już prawie tydzień, od kiedy pojawiliśmy się w dolinie wypełnionej wielkimi ścianami, których dotąd nawet jeszcze nie dotknęliśmy. Wspinaczki na krótszych drogach rozczarowywały. Połogo, krucho, zarośnięte, po to tu tyle jechaliśmy? Gdzie wychwalany przez Amerykanów granit? Jakoś brak nam motywacji. Trzeba wyrwać się z tej niemocy.
Pierwszy biwak na Ortotubku. Fot. Paweł Pustelnik
Trzy dni później zmrok zastaje nas na przytulnej półeczce na zachodniej ścianie Ortotubka. Pod nami pięć wyciągów ładnego wspinania, w tym śliczna stumetrowa rysa, przecinająca litą, lekko położoną płytę. Nad nami pokonane dziś pasmo okapów, tak jak przypuszczaliśmy dość trudnych klasycznie. Opatentowanie boulderowej sekwencji zajęło Adasiowi około trzech godzin. W końcu puściło. Na szczęście obyło się bez dobijania czegokolwiek, do asekuracji wystarczyły nity z hakówki, z którą się w tym miejscu przecięliśmy. Droga do górnych, łatwiejszych partii ściany wydaje się otwarta. To napawa optymizmem. Martwi to, że nasze postępy niemiłosiernie zwalnia holowanie. Słabo wypakowany wór zahacza o każdy najmniejszy występ ostrej skały. Wpełzam do śpiwora. Trzy godziny wiszenia w stanowisku bez kurtki na wietrze mocno dały mi się we znaki. Dzięki Bogu wieczór jest dość ciepły, a puchowy kokon zapewnia hotelowy wręcz komfort. Robi się ciemno, a po drugiej stronie doliny, wyżej w stosunku do punktu, w którym biwakujemy, zapalają się trzy czołówki. Chłopaki! To Grendi, Szyna i Sławo, którzy w tym samym czasie wyruszyli na podbój efektownego pipanta w grani Piku 4810. Odpalamy radiotelefon, rozmawiamy. Dolina nie jest szeroka, znajdujemy się dokładnie na wprost siebie, w linii prostej dzieli nas może kilometr. Doskonale widzimy ich światełka, dobrze słyszymy. Przez chwilę jest prawie tak, jak gdybyśmy nie opuścili naszej bazy w kamiennym kręgu nad rzeką. W ich zespole nastroje też niezłe. Urobili kilkanaście wyciągów, średnio ładnych i masywnie kruchych, ale wydaje im się, że następnego dnia powinni skończyć. Licytujemy się na jadłospisy, życzymy powodzenia na następny dzień. A potem światełka gasną i cała drużyna rozrzucona na dwóch zboczach doliny idzie spać.
Kolejny dzień i mozolnie dodajemy następne wyciągi do przebytej drogi. Na przejściu przez okapy podczas małpowania znosi mnie po krawędzi dachu i nadcinam połówkę liny, na której wisiałem. Na szczęście druga żyła pozostaje nienaruszona. Wchodzimy w lekko położone partie ściany i lawirujemy pomiędzy systemami rys. Wszystko wokół wygląda „łojliwie”, problem w tym, żeby nie zapchać się w płyty pozbawione asekuracji i nie zgubić formacji. Wybieramy azymut na wypatrzone z ziemi przełamanie w wyższych okapach. Gdy tam docieramy, zastaje nas wieczór. Dziś nici z komfortu. Nasza noclegownia to dwa schodkowato ułożone siedziska w sumie akurat na cztery chude pośladki i ani cala więcej. Adaś wymyślił patent à la fotel samolotowy i spędza noc dociśnięty do ściany liną, na której zawisł haulbag. Księżyc rozświetla dolinę i rozpoczyna się noc pełna drętwienia, wiercenia, skracania i wydłużania auta oraz łączenia skrawków snu.
Wierzchołek Ortotubka wprawia nas w zupełne zakłopotanie. Podłużna grań na wszystkie strony urywa się lufą. Zero śladów ludzkiej obecności, na które liczyliśmy. Zero wskazówek, co do drogi zjazdów. Gacamy się z lotną z masywnymi worami na plecach, próbując zlokalizować sensownie wyglądającą drogę w dół. Jedyna właściwie możliwość to koszmarnie wyglądający żleb, do którego zjechać można na stronę północną. Zewspinujemy się ze dwie długości liny w nieprzyjemnym terenie. Jesteśmy już mocno zmęczeni, perspektywa znalezienia się w plującej kamieniami stromej rynnie poniżej wywołuje lęk. Na dziś to chyba dosyć wrażeń. Stoimy na wygodnej póle, robi się późno, mamy jeszcze trochę żarcia i wody, zostaniemy tu na noc.
Następny dzień rozpoczyna się nerwowo. Znów zewspinujemy się z worami. Może niepotrzebnie. W końcu jesteśmy tuż ponad żlebem. Jest mocno spionowany, pocięty progami i wypełniony luźnym gruzem. Nie ma mowy, za nic tam nie zejdziemy, zjeżdżamy wzdłuż tego syfu. Wiążemy liny, wykorzystujemy długi statyk, którego używaliśmy do holowania. Bijemy spity, potem haki i jedziemy w dół po sto metrów. Idzie nam sprawnie, atmosfera trochę się rozluźnia. Na przedostatnim zjeździe przekraczamy żleb. Kamienie latają wokół liny, znów nerwówka, stres. Byle dalej stąd. Wbijamy spita, rzucam piąty zjazd, wyjeżdżam za skalny próg i … lina sięga ziemi! Za jakiś czas obaj stoimy pewnie na gruncie w miejscu w miarę osłoniętym od bombardowania kamieniami. Przybijamy piątkę, opada z nas całe napięcie i strach. „Udało się ziomuś!” Gleba, namioty, bezpieczni! Amba Fatima, była przygoda i już przygody ni ma!...
Dalszy ciąg relacji w Górach, nr 9 (148) wrzesień 2006
Tekst: Paweł Pustelnik
Zdjęcia: Bartek Malinowski