Impreza w Clanwilliam
Po dwóch dniach wspinania byłem wykończony, skórę na palcach miałem zupełnie skasowaną, a z każdego poru na mojej skórze płynął pot. Czułem się, jak zawodnik rugby, który padł ofiarą trzech szarży. Forma reszty ekipy nie prezentowała się wiele lepiej, toteż postanowiliśmy spędzić wieczór w Clanwilliam. W Oliphant Hius zaserwowano nam spore ilości mięsa antylopy, zakrapianego potężną dawką wina. Kilka godzin później dowiedzieliśmy się, jakie efekty wywołuje narodowy drink południowoafrykański, czyli podwójna brandy z colą. Najpierw próbowaliśmy tańczyć breakdance, ale po kilku żałosnych próbach daliśmy sobie spokój. Nie dotyczyło to Justina, który zatańczył z każdą dziewczyną, jaka była w pobliżu. Później naszą uwagę przykuł wypchany Kudu (rodzaj jelenia), który wisiał na ścianie. I kiedy z głośników sprzętu po raz dwudziesty leciała nasza ulubiona piosenka „Moissty Meissy”, ku naszemu przerażeniu i zaskoczeniu zobaczyliśmy, jak Justin wyrzuca w górę ręce i chwilę później próbuje złapać równowagę, trzymając w nich wielkiego Kudu. Właściciel, człowiek na co dzień przyjazny, ruszył zza baru, rzucił Justinowi zabójcze spojrzenie i wyrwał Kudu z jego rąk. Cóż, ten incydent nagle zmienił beztroską atmosferę, był to najwyższy czas, aby udać się z powrotem na camp.
Bernd na Oral Office 8B fot. Mary Gabrieli
Następnego dnia wszyscy cierpieliśmy i to bynajmniej nie z powodu zakwaszonych mięśni. Dlatego postanowiliśmy zafundować sobie kolejny dzień restowy na campie. Mary i Sandra zrobiły nam przyjemny masaż, co utwierdziło nas w przekonaniu, że dobry masażysta mógłby zarobić w Rocklands sporo kasy. Popołudniem, mimo porannych ustaleń, wyruszyliśmy, aby przez resztę dnia eksplorować okolicę. Ci, którzy nie są zbyt leniwi, wciąż mogą tu znaleźć niesamowite wąwozy i doliny, znajdujące się w pobliżu szlaków. Myśl każdego bulderowego świra podąża za każdym głazem, niczym u myśliwego na tropie swojej zwierzyny. Gdyby tak nie było, nie przedzieralibyśmy się przez te krzony i zarośla. A wszystko to dla bulderingu.
Tak wiele bulderów, tak mało czasu
Po kilku tygodniach spędzonych w Rocklands, chciałem odwiedzić „miejsce z najtrudniejszymi ruchami w Afryce”. Znajdują się one w sektorze Fortress opisanym lata temu w znanym artykule. Kiedy na campie słuchałem opisu dojścia do tego rejonu, który pochodził z ust Freda, brzmiał on całkiem logicznie. Jako że wszyscy postanowili, że będą tego dnia odpoczywać, postanowiłem udać się tam samotnie. Prawie natychmiast straciłem orientację i zacząłem włóczyć się od głazu od głazu. Po mniej więcej godzinie znalazłem się na plateau. Ale ku mojemu zdziwieniu, nigdzie nie widziałem śladów magnezji. I gdzie niby miałyby być najtrudniejsze linie w Afryce? Bez żadnej mapki czy planu, mając w pamięci tylko zdjęcia, kontynuowałem marsz. I kiedy już miałem odpuścić, znalazłem się u celu, stojąc dokładnie przed obrazkiem z dwóch zdjęć, które zapamiętałem: last but not least! Jeden z nich zidentyfikowałem jako Armed Response, a niewielki głaz po lewej stronie wydawał się być tym samym, na który wspinali się dwaj wspinacze, których widziałem na zdjęciu. Jak na bulder o trudnościach 8B, miał całkiem dobre chwyty. Dobre chwyty dobrymi chwytami, ale musiałem nad nim trochę popracować i kiedy skończyłem, nie miałem już szans na zrobienie Armed Response. Później przyszła kolej na problem o nazwie Desperado, który dodał Klem Loskot. Ku mojemu zaskoczeniu trzymałem ostatni chwyt już przy drugim podejściu. Czyżby to bliskość Marsa, który przybliżył się w tym czasie do Ziemi, sprawiła, że odległości między chwytami tego dnia były mniejsze?
Jeśli już mowa o najtrudniejszych bulderach Afryki, muszę powiedzieć, że nigdzie nie znajdziecie bardziej sytych niż w Fortress. Fred wytyczył tam Oliphants Dawn 8B+, Moissty Meissy 8B/B+ na Riverside i Monkey Wedding 8B+/C i Madiba 8B+ na Roadside, a wszystkie powstały w ciągu kilku ostatnich lat. Tak wiele bulderów, tak mało czasu... Kiedyś tam jeszcze wrócę...
Bernd na Trombolli 7C+ fot. Radek Capek
Film
Po kilku tygodniach przebywania w Rocklands zaczynasz trochę tracić poczucie czasu. Idziesz do herbaciarni Nancy z przeświadczeniem, iż jest niedziela, a okazuje się, iż nie jest. Brzmi to głupio, ale może się zdarzyć szybciej niż ci się wydaje!
My nie doświadczyliśmy wielu dni wakacji w powszechnym sensie tego słowa, ponieważ mieliśmy pracować z ekipą filmową z Capetown. Wyglądało na to, że mamy tylko tydzień na realizację filmu. Kiedy spotkaliśmy naszą filmową ekipę, wszyscy jej członkowie byli naprawdę zmotywowani. To sprawiło, że próbowaliśmy zarazić się ich entuzjazmem i pokazać z najlepszej strony. Poproszono nas, żebyśmy wspinali się po wszystkim, co Rocklands ma najlepszego do zaoferowania. Sektor Roadcrew stanowił scenerię w czasie pierwszego dnia zdjęć. Tomorrow I’ll Be Gone 7C, najtrudniejsza droga w tym stopniu, jaką zdarzyło mi się próbować, biegnie dziesięciometrowym filarkiem po ekstremalnie ostrych chwytach. Kilka dni wcześniej miałem możliwość przymierzenia się do tego filarka, ale z powodu wysokiej temperatury nie miałem szans na utrzymanie wątłych krawądek. Kiedy byłem młodszy i napalony, przysięgłem sobie, że przejdę ten bulder dla potrzeb wspinaczkowego filmu. Teraz, kilka lat później, nie pozostało mi nic innego, tylko spróbować zrealizować ten plan. Kamery i publiczność były gotowe, a miły kobiecy głos zaanonsował: Tommorow I’ll Be Gone, pierwsze ujęcie, kamera start. Pierwszych kilka trudnych ruchów robiłem z dziwnym odczuciem w żołądku. Kiedy doszedłem do straszliwie ostrych krawądek, po raz kolejny pomyślałem, że nie dam rady ich utrzymać, ale wobec tych wszystkich kamer i publiki za plecami, parłem ku kolejnym chwytom. Kiedy się w nie wstrzeliłem, znowu wydawało mi się, że już odpadam, ale moje palce wciąż nie puszczały skąpych chwytów. Z lekkim telegrafem przeszedłem kilka ostatnich metrów i stanąłem na szczycie głazu. Musiałem wykrzyczeć całe nagromadzone w sobie napięcie. Nigdy bym nie pomyślał, że kamery i publika mogą mnie tak stremować. Film powinien pojawić się na rynku w tym roku. Jest prawdopodobnie pierwszym filmem bulderowym o tak dużym budżecie. Powinien trzymać was w napięciu.
Ostatnie dni w raju
My, bulderowcy, jesteśmy bardzo upartymi stworzeniami i pomimo wciąż rosnącej temperatury postanowiliśmy spróbować ostatniego z naszych projektów. Było wcześnie rano, kiedy Fred i ja zmierzaliśmy do Riverside. Dodatkowo postanowiłem zostawić Moissty Maissy, zrobiony wcześniej przez Freda, na ostatni dzień pobytu w Afryce. Wiedziałem, że teoretycznie powinienem go zrobić tego dnia, ale przy tych kalkulacjach nie brałem pod uwagę rosnącego upału. Kiedy usiadłem przed problemem, starając się uchwycić obły chwyt, pociłem się jak w saunie. Postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę. Niestety, tego dnia nie było ani jednej chmurki na niebie, co gorsza wiatr również gdzieś zniknął. Musiałem się poddać. Cóż, może następnym razem! Nie byłem specjalnie rozczarowany, ponieważ uważam, że dobrze jest mieć takie projekty jak ten, rozrzucone w różnych miejscach świata. Byliśmy z Fredem w znakomitym nastroju i ta drobnostka nie była w stanie wpłynąć na odczyt z barometru, wskazującego poziom naszego szczęścia. W końcu pobyt w tym miejscu przysporzył nam tak wiele radości, a my nie przyjechaliśmy tutaj, aby zaliczać kolejne buldery i powiększać listę naszych osiągnięć. Wyposażeni w szczyptę czarnego humoru po raz kolejny udaliśmy się do Park huis Pass. To był nasz pożegnalny spacer przez bulderowy ogródek. Wreszcie stanęliśmy przed The Last Day in Paradise 8A i zrobiliśmy jego pierwsze przejście. Przypływ adrenaliny z dodatkiem niepewności pomógł mi w zmienieniu statusu Russel in the Sky, który przeistoczył się z projektu w problem. Russel charakteryzuje się bardzo efektowną linią, ale „lądowisko” pod nim nie jest już tak dobre i od pewnej wysokości nie powinno się nawet myśleć o odpadnięciu.
Bernd na Moissty Maissy 8B/B+ fot. Radek Capek
Ostatnie dni zleciały naprawdę szybko i nadszedł czas na pożegnania. Wyjechałem z Rocklands w towarzystwie Justina i Heine’a de Vos i razem udaliśmy się do Capetown. Podsumowaniem naszej podróży miała być rundka po tamtejszych klubach. Po długiej nocy spotkaliśmy się o świcie na plaży, gdzie po raz kolejny zachwycił mnie tamtejszy krajobraz. W ciszy usiadłem na piasku, obserwując fale i odtwarzając sobie w myślach ostatnie tygodnie i miesiące – był to wspaniały czas spędzony z przyjaciółmi, naznaczony uczuciem szczęścia i mnóstwem bulderów w pięknym otoczeniu... Już myślałem o projektach, które mam rozwiązać w następnym sezonie.
Tekst: Bernd Zangerl
Tłumaczenie: Piotr Drożdż
GÓRY nr 3 (118) 2004