1995 Paine Born Under A Wondering Star
Andrej na prowadzeniu Born Under a Wondering Star Zdjęcie: Marko Prezelj
1995
Born Under A Wondering Star (VI 5.10 A4-, 750 m), Torre Norte del Paine, wschodnia ściana, nowa droga (wraz z Andrejem Štremfeljem) Linia wspinaczki zespołu Prezelj – Štremfel pokrywała się ze słoweńską próbą z sezonu 1987/88. Edo Kozorog, Matjac Ravhekar i Ivan Rejc przeszli wówczas główne trudności, jednak zła pogoda zgoniła ich ze ściany. Pozostawili po sobie tylko stanowiska i kilka dodatkowych spitów.
Marko i Andrej rozpoczęli pracę nad drogą 21 stycznia, poręczując pierwsze wyciągi. Przez kolejne dziewięć dni zmagań z typową patagońską pogodą udało się pokonać dwanaście długości liny i wywindować cały sprzęt do najwyższego osiągniętego punktu.
Dopiero 4 lutego, nie mogąc doczekać się na poprawę warunków, dwójka podeszła do końca lin poręczowych. Tego dnia nie dało się zrobić nic więcej. Także nazajutrz postęp wynosił zaledwie jeden wyciąg. Gdy nad ranem wyjrzeli z portaledge’a, okazało się, że pogoda jest wyjątkowo stabilna (oczywiście w tym niekorzystnym, patagońskim sensie...).
Mimo przeciwności losu Słoweńcy ani myśleli się poddać. W trakcie dalszej wspinaczki zespół natrafił na spore odcinki wyjątkowo kruchej, jak na ten rejon, skały. Mimo złych warunków wspinaczom udało się dotrzeć na wierzchołek północny o 17.30. Natychmiast rozpoczęli zjazdy i jeszcze tego samego dnia powrócili do swego wiszącego biwaku. Pogoda spłatała im jeszcze jednego figla, zatrzymując wspinaczy w tym miejscu na cały następny dzień. Dopiero po kolejnej nocy w pionowej ścianie, 8 lutego, można było kontynuować zjazdy, czyszcząc całą drogę. W trakcie przejścia nie został dobity ani jeden spit.
Jednak podejrzewam, że doświadczenia z tej hakówki mogły być pomocne rok później, podczas wytyczania nowej drogi na Torre Norte del Paine.
Naturalnie. Wyjazd do Patagonii był również powrotem do zimniejszego i bardziej alpejskiego klimatu. To był logiczny krok. Najpierw przeskok z Himalajów do Yosemite, a później stopniowy powrót, którego etapem było Paine. Patagonia była wówczas równie popularnym celem, mnóstwo się o niej pisało, reklamującją jako „ekstremalną przygodę”.
Była zresztą bardzo popularna wśród słoweńskiej czołówki, która wytyczyła tam wiele z najpoważniejszych dróg.
Tak, dlatego również i ja chciałem spróbować tam swoich sił. Moje wrażania były pozytywne, ale nie było tak „diabolicznie”, jak można się było spodziewać po lekturze wielu artykułów o wspinaniu w tym miejscu.
Większość trudnych dróg na Paine, Fitz Royu czy Cerro Torre była wytyczana przez zespoły trzy lub czteroosobowe. Wy jednak uderzyliście we dwójkę...
Pojechałem tam w towarzystwie Andreja. To była pierwsza nasza wyprawa, na której to ja byłem liderem. Powodem był fakt, że miałem więcej obycia i umiejętności w zakresie wspinania typu big-wall, logistyki i sztuczek sprzętowych, potrzebnych przy tym rodzaju wspinania. Andrej był raczej wspinaczem wyprawowym i nie miał doświadczenia w takim rodzaju gry. Dlatego bodajże na trzecim wyciągu powiedziałem mu, że musimy robić to po mojemu, bo inaczej nic z tego nie będzie. Kiedy Andrej wychodził na prowadzenie, to zastawałem na stanowisku bałagan, który wynikał z improwizacji, którą stosował mój partner. W rezultacie trzeba było wszystko robić od nowa. Od tego momentu nasze stosunki nabrały innego wymiaru. Relacje na zasadzie ojciec-syn czy nauczyciel-uczeń definitywnie się skończyły.
1996 Api
Andrej Štremfelj na zachodniej grani Api Zdjęcie: Marko Prezelj
1996
•Ekspedycja na Api (7132 m) w zachodnim Nepalu, rejon Gurans Himal
W ramach aklimatyzacji zdobyto nienazwany wierzchołek na zachodniej grani Api (5710 m) wraz ze Štremfeljem, Tomazem Humarem, Janko Megličem i Jerenejem Grudnikiem, a także (wspólnie ze Štremfeljem) inny szczyt o kocie 5730 m. W czasie zejścia doszło do wypadku – biwakujący w namiocie Stremlelj i Prezelj dostali się pod ostrzał bloków lodowych, spadających w wyniku oberwania się seraka. Marko doznał złamania nogi w kostce i po dramatycznym wycofie został zniesiony do bazy na plecach Szerpów.
W 1996 roku pojechałeś na wyprawę do Nepalu. Niestety, była to dość pechowa ekspedycja. Zaczęło się od kłopotów finansowych, a skończyło na wypadku, który mieliście z Andrejem. Podejrzewam jednak, że to było szczęście w nieszczęściu i ta przygoda mogła się skończyć znacznie gorzej. Mam rację?
Zaczęliśmy od ciekawej wspinaczki aklimatyzacyjnej. Byliśmy w naprawdę dobrej formie i czuliśmy się bardzo dobrze. Po prostu dobrze się bawiliśmy, nawet na wysokości 6000 m. Schodziliśmy nieznanym terenem. Była pełnia i prawie bezchmurna noc. Kiedy księżyc wyszedł na nieboskłon, seraki zaczęły rzucać tak głęboki cień, że ciężko było się poruszać, nawet przy czołówkach. Kiedy napotkaliśmy teren, który w tym świetle wydawał się przewieszony, stwierdziliśmy, że trzeba w tym miejscu przenocować i poczekać na światło dzienne. Popełniliśmy błąd, bo nie mogliśmy dojrzeć, jak wyglądał teren ponad nami, ani nie sprawdziliśmy tego, zanim zrobiło się ciemno. Po godzinie snu ponad nami oberwał się serak i spadające ogromne bloki lodu kompletnie zniszczyły nasz namiot. Mieliśmy szczęście, że położyliśmy się głowami w kierunku ściany. Dzięki temu większość brył lodu wylądowała w okolicach naszych nóg. Jedna z nich złamała mi nogę w kostce – miałem złamane obie kości. Mimo to można powiedzieć, że mieliśmy szczęście, iż nie zostaliśmy żywcem pogrzebani. Kiedy wygrzebaliśmy się z resztek namiotu, księżyc schował się już za jeden ze szczytów i znikły cienie, które wcześniej utrudniały widoczność. Wówczas zobaczyliśmy, że fragment drogi, jaki wzięliśmy za przewieszony, był tak naprawdę nachylony pod katem 85 stopni, więc zejście tamtędy było możliwe. Oczywiście w moim stanie wycof ze ściany był ciekawy, a przede wszystkim pełen cierpienia. Na niektórych odcinkach Andrej opuszczał mnie na linie, na innych zjeżdżałem samodzielnie. Kiedy osiągnęliśmy względnie płaski teren na lodowcu, skakałem na jednej nodze. Gdy doszliśmy do moreny, czekali tam na nas Szerpowie, których wezwaliśmy przez radio i pomogli mi zejść do obozu. Oczekiwanie w bazie na tragarzy, którzy mieli mnie odtransportować w doliny, trwało tydzień. Powrót zajął 10 dni. Zanim znalazłem się w szpitalu, minęły trzy tygodnie od wypadku. Kości zdążyły się już zrosnąć, więc lekarze musieli je złamać na nowo i prawidłowo złożyć.
Jak długo trwała rekonwalescencja?
Łącznie zajęło to rok – leczenie, rekonwalescencja, fizjoterapia etc. Jednak zdawałem sobie sprawę, że popełniliśmy błąd, więc nie traktowałem tego epizodu jako czegoś bardzo złego w mojej karierze. Wydaje mi się, że tak miało być, gdyż stawałem się zbyt pewny siebie, czułem się silny i wydawało mi się, że mogę zrobić dosłownie wszystko. Ten wypadek sprawił, że na chwilę zatrzymałem się i miałem czas, aby przemyśleć pewne rzeczy. Poza tym ożeniłem się, skończyłem studia z inżynierii chemicznej, urodził mi się pierwszy syn. Zatem w pewnym sensie było to coś dobrego, co pozwoliło mi uświadomić sobie, co chcę robić dalej i jak mam zamiar to osiągnąć.
Wspomniałeś studia, zdaje się, że trwały one dość długo...
Dziewięć lat, to był prawdziwy maraton.
Podejrzewam, że miało to coś wspólnego z twoją karierą wspinaczkową.
Oczywiście. Ostatecznie skończyłem je tylko dzięki mojemu charakterowi. Jestem osobą konsekwentną i zawsze staram się skończyć rzeczy, które zaczynam. Pod koniec zostały mi jeszcze trzy egzaminy i decyzja, aby to dalej ciągnąć, nie była łatwa, zwłaszcza, że zdawałem sobie już sprawę, że raczej nie zostanę kimś w rodzaju naukowca, pracującego w fabryce.
A jak zarabiałeś pieniądze w czasie studiów?
Przede wszystkim pracując na wysokości. Imałem się wszelkiego rodzaju fizycznych prac typu malowanie budynków, czyszczenie kominów itp. Moim celem było po prostu zarobienie pieniędzy w ciągu dziesięciu dni pracy i ponowny wyjazd w góry.
Z czego żyjesz obecnie?
Przede wszystkim z wykonywania zawodu przewodnika i sprzedawania zdjęć. Od siedmiu lat mam również kontrakt z wojskiem jako instruktor wspinaczkowy. Pensja, jaką za to dostaję, nie jest czymś, z czego można żyć, szczególnie będąc alpinistą, ale za to daje pewien rodzaj stabilizacji. Bez niej ciężko byłoby powiązać koniec z końcem...
Wracając do twojej kariery wspinaczkowej... Twoim kolejnym partnerem był Thierry Schmitter, z którym wspinałeś się w Alpach na Zimowym Spotkaniu Wspinaczy w Chamonix.
Kiedy tam przyjechałem, szybko doszedłem do wniosku, że wszystkie te „legendy” francuskiego alpinizmu nie reprezentują wyższego poziomu niż ja. Część z nich to byli zwykli showmeni, którzy znacznie odbiegali od ich image’u kreowanego przez media. Nie musiałem się więc czuć jak ubogi wspinacz ze wschodu. Thierry Schmitter był Francuzem, ale miał żonę Holenderkę i większość życia spędził w tym kraju. Dzięki temu jego mentalność była inna i nawet wstydził się za niektórych Francuzów, którzy nie wspinali się tak dobrze, jak potrafili to sprzedać w mediach. Znalazłem w nim właściwą osobę do podzielenia się moimi spostrzeżeniami, do wyznania, że nie czuję się dobrze w kontaktach z mediami. On odpowiedział: „Rozumiem to, tak jest lepiej. Podobnie jest ze mną, tutaj, we Francji, nie jestem znany, ale jestem w stanie wspinać się na tym samym poziomie, co oni”. Podczas tego pobytu w Chamonix zrobiliśmy kilka interesujących dróg, jak na przykład Diretissima Gabarrou-Silvy, z której przed nami wycofał się lokalny bohater, Alain Ghersen.
1998 Chamonix – zima
Thierry Schmitter podczas wspinaczki na Aiguille Sans Nom Zdjęcie: Marko Prezelj
Zima 1998
Aiguille Sans Nom, Diretissima Gabarrou – Silvy na (ED 2/3, VII- A2, szkockie VI, 950 m) I p. zimowe Przejście „łączone” Cecchinel – Nominé (TD+/ED1) na Wielkim Filarze Narożnym i Freneysie Pascale (ED 2/3, 800 m) na Filarze Freney Kilka trudnych tur zimowych w rejonie Mont Blanc Marko przeszedł wraz z Francuzem Thierry Schmitterem. „Na początek” wybrali Direttissimę Gabarrou – Silvy na Aiguille Sans Nom (ED 2/3, VII- A2, szkockie VI, 950 m, 5-7.9.1978, 1 p. zimowe). Następnie zwrócili się ku trudniej dostępnemu rejonowi Filara Narożnego i flanki Freney, gdzie dokonali imponującego „wejścia łączonego”: 12 lutego przejechali na nartach z Midi do schronu na Col la Fourche. Wyjście nastąpiło jeszcze w nocy. Przechodząc przez Col Moore, tuż przed świtem znaleźli się u podstawy Wielkiego Filara Narożnego. Zaczęli wspinaczkę drogę Cecchinel – Nominé (TD+/ED1). W ścianie zastali dobre warunki, dużo lodu i tylko 15-metrowy odcinek skalny (V+A1), dzięki czemu zrealizowali plan błyskawicznego przejścia zimowego. Z wierzchołka filara zeszli na plateau Freneya i po przekroczeniu go dotarli do schronu Eccles, gdzie zanocowali. Odpoczynek trwał tylko chwilę, bo nazajutrz uderzyli na lodową drogę P. Gabarrou i F. Marsigny, Freneysie Pascale (ED 2/3, 800 m, bardzo rzadko w dobrych warunkach, 1. p. 20-21.4.1984.). Wspinacze przeszli drogę w 8 godzin, zastając w ścianie dobre warunki lodowe i w miarę przystępne trudności. Określili je jako coś pomiędzy pokonaną dzień wcześniej drogą na Filarze Narożnym a Direttissimą Aig. Sans Nom. Ponieważ na wiosnę planowany był wyjazd w Himalaje, zespół postanowił „na dobitkę”, treningowo przetrawersować Białą Górę od strony Midi. Wspinacze pokonywali właśnie lodowe zbocze pomiędzy Mont Maudit, a Col de Brenvá (oczywiście niezwiązani liną...), gdy nagle Marko wpadł do niewidocznej szczeliny na głębokość 15- -20 m. Na szczęście nie stało mu się nic poważnego i partner wyciągnął go z lodowej pułapki.
1998
•Porong Ri (7284 m), pierwsze wejście na szczyt
•Yebokangal Ri (7332 m), pierwsze wejście na szczyt
Głównym celem była nowa droga na południowej ścianie Shisha Pangmy, ale w wyniku opadów śniegu, które uniemożliwiły realizację tego zamierzenia, zespół postanowił „nie przejmować się nazwami i wysokościami, po prostu rozejrzeć się i wspinać (...) tak bardzo w stylu alpejskim, jak tylko będzie to możliwe”. Pierwszy rzucił się w oczy wierzchołek Porong Ri (7284 m). W ciągu 6 godzin powstała droga przez wsch. ścianę i pn.-wsch. grań. Zejście nastąpiło tą właśnie granią, a trudności drogi wspinacze porównali do Drogi Austriackiej na Les Courtes. Po sześciu dniach złej pogody, jako drugi cel zespół wybrał „szczyt leżący przed Shisha Pangmą” (na północ). Po wejściu planowano, o ile warunki pozwolą, dokończenie wspinaczki Drogą Normalną na Shishę. Po 13 godzinach śnieżno-lodowej wspinaczki oraz krótkich odcinków skalnych i mikstowych, stale w silnym wietrze, duet założył biwak poniżej grani, na wysokości około 7000 m. Nazajutrz o 14.00 osiągnęli granią północną niezdobyty zachodni wierzchołek (7332 m). W zejściu doszli do olbrzymiego plateau, przez które biegnie również Droga Normalna na Shisha Pangmę. Po całej dobie odpoczynku, padający nad ranem mokry śnieg pomógł zespołowi w podjęciu decyzji o schodzeniu do bazy. Kiedy okazało się, że przyszło rozpogodzenie, alpiniści byli już zbyt nisko, by opłacało się zawracać. Mimo nie postawienia kropki nad i udało się wejść na drugi dziewiczy siedmiotysięcznik.