Przypomniana kilka dni temu na naszej stronie wypowiedź Denisa Urubki o tym, co i dlaczego uważa za zimowe wejścia na ośmiotysięczniki, rozpaliła namiętności nie mniejsze, niż jego niespodziewanie rozpoczęty atak szczytowy. Trudno się temu dziwić, bo jeśli nie liczyć perfekcyjnie zawiązanej intrygi pod K2, temat pór roku i ogólnie pogody wzbudza trudne do wygaszenia emocje;). Zanim jednak opowiemy się za którąś z definicji „prawdziwej” zimy, warto zapoznać się z tym, co na temat propozycji Urubki miał do powiedzenia Andrzej Machnik, którego artykuł opublikowaliśmy w tym samym co wypowiedź Denisa numerze GÓR (244). [redakcja]
Szczyt Kanczendzongi, 11 stycznia 1986 roku – Krzysztof Wielicki i Jerzy Kukuczka dokonali pierwszego wejścia zimowego. Wyprawą kierował Andrzej Machnik; fot. arch. Krzysztof Wielicki
Zgłoszony niedawno pomysł Denisa Urubki, aby za zimowy sezon himalajski uznać okres od pierwszego grudnia do końca lutego, to nic specjalnie nowego, bowiem do niedawna polskie wyprawy kierowały się takimi właśnie regułami, dostosowując się do urzędowo uznanego sezonu zimowego w Himalajach Nepalu, trwającego od 1 grudnia do 15 lutego (wyjątkiem tu była polska wyprawa zimowa na Everest, która o dwa dni wypadła z urzędowego kalendarza (wejścia na szczyt dokonano 17 lutego). „Rewolucyjne” zmiany proponowane przez Urubkę szczęśliwie uznają to wejście za w pełni zimowe, przedłużając zimę do końca lutego (być może Urubko boi się, by natychmiast po ogłoszeniu jego tez nie odebrano mu świeżo zdobytego polskiego obywatelstwa, gdyby wykasował Polakom ten sztandarowy ośmiotysięcznik). Z polskiej strony wyłomu w przestrzeganiu powyższych zasad dokonał dopiero kolega Artur Hajzer, który jako szef programu Polski Himalaizm Zimowy uznał, że do zimy w Karakorum zaliczyć należy także marzec. Pociągnięcia tego bronić można tym, że łańcuch Karakorum wysunięty jest bardziej na północ niż Himalaje, w związku z czym zima tam powinna trwać dłużej. Założenie to jednak równie dobrze da się podważyć, co właśnie uczynił Urubko.
Można się zgodzić z Urubką, że najtrudniejsze i najbardziej „zimowe” warunki panują ogólnie rzecz biorąc właśnie w wymienionym przez niego okresie, z tym że na krańcach tego okresu – w pierwszej dekadzie grudnia i w lutym – jest wyraźnie lżej, niż w środku. Myślę, że mam podstawy do takiej oceny warunków panujących zimą w Himalajach, gdyż brałem udział w czterech zimowych wyprawach na ośmiotysięczniki i jednej, która odbyła się na przełomie lutego i marca: na Manaslu 8163 m (zimą 1983/84), Dhaulagiri 8167 m (zimą 1984/85), Kangczendzongę 8598 m (zimą 1985/86 – jako kierownik), na Makalu 8470 m (zimą 1987/88 – też jako kierownik) oraz w próbie wejścia nową drogą na Manaslu od północy (przełom marca i lutego 1988 roku). Wszystkie te wyprawy – za wyjątkiem ostatniej – rozpoczynały akcję w drugim tygodniu grudnia, by szczyt zaatakować w drugim lub trzecim tygodniu stycznia, czyli wtedy, gdy zima w Himalajach jest najbardziej sroga.
Na podstawie własnych obserwacji, a wbrew Urubce, uważam, że najbardziej typowym czynnikiem pogodowym stanowiącym o trudnościach himalajskiej zimy jest, oprócz niskiej temperatury, stały dziki wiatr, osiągający siłę huraganu. Jest to nic innego jak znany meteorologom i lotnikom jet stream, wiejący stale w górnych warstwach atmosfery silny wiatr zachodni, który latem występuje bardziej na północ i na wysokościach zbliżonych do 10 000 metrów, zaś zimą na półkuli północnej schodzi niżej i bardziej na południe, ogarniając swoim zasięgiem Himalaje i inne wysokie łańcuchy górskie Azji Środkowej. Wiatr ten w pierwszej połowie grudnia zazwyczaj dopiero się rozkręca, by pełną siłę osiągnąć w środkowym okresie zimy. Później zaczyna stopniowo tracić na sile i w drugiej połowie lutego prawie zupełnie zanika.
W tym czasie pogoda zmienia się diametralnie – wiatry wyraźnie słabną, robi się ciepło i wilgotno – i przestaje przypominać typową himalajską zimę. Pojawiają się za to opady mokrego śniegu. W ramach rasowej, styczniowej himalajskiej zimy na ogół nie ma co marzyć o pojawieniu się dni bezwietrznych, co jednak zdarza się na przykład w lutym, jak to miał okazję stwierdzić sam Urubko (a ponieważ dokonywał swoich wejść szczytowych na Makalu i Gasherbrum II w lutym, pewnie dlatego nie uważa huraganowego wiatru za typowy wyznacznik himalajskiej zimy). Marcowej działalności Polaków w Karakorum – jak to zwykle w takich przypadkach bywa – towarzyszyło typowe dęcie w fanfary, głoszące o pokonywaniu kolejnych granic niemożliwego. Warto jednak zauważyć, że na przykład w czasie ataku szczytowego na Broad Peak panowała bezwietrzna pogoda, przy temperaturze powietrza –25°C. Takie warunki w górach najwyższych zimą to istna plaża! Dla porównania: w styczniu na Makalu w obozie III na wysokości około 7100 metrów temperatura powietrza wynosiła koło godziny 11.00 przed południem –30°C, przy wietrze swobodnie przekraczającym prędkość 100 km/godz., co oznacza, że temperatura odczuwalna wynosiła około –72°C. Tu temperatura odczuwalna tylko 25 stopni poniżej zera, a tam - 72°C. I to ma być ta domniemana straszliwa karakorumska zima?!
Wysoce podejrzana była też dla mnie wypowiedź Janusza Gołębia, który po zdobyciu w marcu Gaszerbruma I stwierdził, że ta wyprawa w porównaniu z trudnymi technicznie wejściami, których wcześniej dokonywał, to były dla niego wczasy, a „cały ten zimowy himalaizm jest jakimś nieporozumieniem”. Obawiam się, że domniemane „wczasy” w styczniu mogłyby nieco inaczej wyglądać! Jeśli się jednak łoi w marcu... Nie jest wykluczone, że po „zimowej rewolucji” Urubki Polski Himalaizm Zimowy będzie musiał zmienić wstecz swoją nazwę na Polski Himalaizm Wiosenny!
Podobnie jednak rzecz się ma z rozpoczynaniem akcji jeszcze w listopadzie, po to, by z wielkim hukiem wejść na szczyt w pierwszej połowie grudnia. Przypomina to próbę rozwiązania znanego dylematu sformułowanego onegdaj przez pewnego bratającego się z Polakami czeskiego wspinacza: „żeby było VI i A4, ale nie za ostro!” (obecnie pospólstwo wspinaczkowe poszukuje tą metodą możliwości zaliczenia nieco innej „cyfry”, a mianowicie 8a). Tym sposobem załatwili sprawę na przykład Japończycy, którzy 13 grudnia zaliczyli według Urubki I zimowe wejście na Dhaulagiri. Założyli oni bazę już 28 października, zaś akcję górską rozpoczęli na początku listopada. Również Christopher Laffaille, który według Urubki jako pierwszy zdobył zimą Shishapangmę, rozpoczął swoją akcję górską jeszcze w listopadzie, by na szczyt wejść 11 grudnia.
Sprawa, moim zdaniem, w tym wypadku jest prosta: wejścia rozpoczęte przed 1 grudnia, czyli częściowo dokonane w listopadzie lub wręcz głównie w listopadzie, nie są wejściami stricte zimowymi, nawet biorąc pod uwagę „zimę Urubki”! Dlatego też z punktu widzenia nowych ograniczeń i przesunięć kalendarza według tej koncepcji, jak i z punktu widzenia czystej logiki, wejście Czoka i Kukuczki na Dhaulagiri jest jednak pierwszym wejściem stricte zimowym. I podobnie rzecz się ma z Shishapangmą, chociaż w swoich pozostałych aspektach styl wejścia Laffaille’a jest godny uznania.
Lata temu można było obserwować podobnie „popeliniarskie” miganie się po krawędziach sezonu zimowego również i w Tatrach, kiedy to znaczna część wspinaczkowych asów czekała na końcówkę kwietnia, aby z wielkim hałasem i dęciem w fanfary zaliczać tanim kosztem po suchej lub co najwyżej mokrej skale pierwsze zimowe przejścia wielkich skalnych dróg. Wówczas zepsułem towarzystwu tę zabawę artykułem „O wspinaniu zimowym”, czyniąc względem Tatr coś podobnego do tego, co teraz Urubko usiłuje czynić względem Himalajów i Karakorum.
Żeby wspinanie było już ewidentnie zimowe, to znaczy bez wykorzystywania przypadkowych, nadmiernie sprzyjających warunków pogodowych, zaproponowałem nawet nową konkurencję, a mianowicie wspinaczki w dupówie, których zresztą dość sporo sam dokonałem. Polegało to na celowym robieniu danej drogi zimą od początku do końca w złej pogodzie, a mianowicie w śnieżycy i kurniawie, co daje jako taką gwarancję, że nie będziemy dysponowali ani skrawkiem wolnej od śniegu skały. Niespodziana poprawa pogody traktowana tu była jako „dupnięcie dupówy”, czyli niemożność dotrzymania warunków przejścia (co powodowało niezaliczenie go do tej kategorii).
Podobnego typu problemy wystąpiły także zimą w górach najwyższych. Tu należałoby odróżnić to, co faktycznie zimowe, od tego, co tchnie popeliną. Urubko przy okazji deklaruje, że jego osobiście najbardziej w tym wszystkim rajcuje przysłowiowe dostawanie po garach. Skoro tak, sam również powinien trzymać się jak najdalej od krawędzi sezonu, czyli zamiast w lutym, łoić zdobywane przez siebie szczyty w styczniu – kiedy zima jest najsroższa, a dzień relatywnie jeszcze dość krótki. Wtedy będzie mógł zaznać najwięcej smaku niedźwiedziego mięsa, którego tak bardzo pożąda, a nie kopać się w śniegu po jaja, jak w lutym na Gasherbrumie II lub opalać się w słonku, chłodzony przez miły zefirek – jak w lutym na Makalu.
Warto zauważyć, że jeśli za znaczące kryterium przyjąć prawdziwie zimowe dostawanie po odwrotnej stronie medalu, to niewątpliwie najbardziej rasowe były pod tym względem polskie wyprawy na:
- Manaslu – zdobyty 12 stycznia 1984 roku (M. Berebeka, R. Gajewski)
- Dhaulagiri – zdobyty 21 stycznia 1985 roku (A. Czok i J. Kukuczka)
- Kangczendzongę – zdobyta 11 stycznia 1986 roku (J. Kukuczka i K. Wielicki)
- Shishapangmę – zdobyta 14 stycznia 2005 roku (J. Morawski i S. Moro),
w całości przeprowadzone w najgorszym możliwym okresie (a im bliżej szczytu, tym gorzej, bo bliżej środka zimy).
Również, wbrew Urubce, uważam, że relatywny brak śniegu w Himalajach zimą nie zawsze stanowi ułatwienie przy wspinaczce, częściej jest utrudnieniem, przynajmniej w najbardziej rzetelnym okresie zimy. W listopadzie i pierwszej połowie grudnia mamy jeszcze do czynienia z miłymi „betonikami”, które tworzą dogodne warunki do wspinaczki (uważam, że z tego względu na najbardziej lawiniastych urwiskach listopad jest w Himalajach wręcz najbardziej sprzyjającym miesiącem do wspinania). Jednak później stoki stają się twarde i zalodzone, wymiecione ze śniegu przez wiatr, co wybitnie utrudnia działanie i wymaga ubezpieczenia terenu linami poręczowymi nawet na stosunkowo łatwych odcinkach, jeśli nie chcemy spaść na pysk, na przykład w zejściu, gdy nogi się pod nami gną ze zmęczenia od chodzenia po zbyt twardym podłożu. Poruszanie się po zalodzonych stokach w małym stopniu przypomina przechadzki po śniegu z kijami narciarskimi w dłoniach lub z przysłowiowym palcem w tyłku. Tak przynajmniej najczęściej bywa pod koniec grudnia i w styczniu.
W swoim artykule Urubko strofuje Polaków:
„Wielka szkoda, że wspinacze przypisują swoim wyprawom nadmierny sukces w momencie, kiedy zdobycie szczytu wypada z zimowego kalendarza. Nie zamierzam ich potępiać. Szanuję ich z racji sukcesów, które odnieśli. Nie mogę jednak powstrzymać się od uśmiechu, kiedy myślę o cechującym ich przeroście ambicji. Dla przykładu, jeżeli podczas letniej wyprawy na ośmiotysięcznik wspinacza zastaną wyjątkowo trudne warunki atmosferyczne (temperatura bliska –40°C ), nie powinien on występować z żądaniem uznania tego wejścia za zimowe.
Powinniśmy szanować osiągnięcia innych. Jeśli Słowacy weszli na Cho Oyu 5 grudnia, społeczność alpinistów nie powinna dyskredytować ich ogromnego sukcesu. Powinno być jasno powiedziane, że grudzień to nie jesień, że marzec to już wiosna. Powinniśmy się cieszyć z sukcesu naszych kolegów w każdy możliwy sposób!
Potrzeba nam zatem zimy, która pokrywa się z kalendarzem i nie ma nic wspólnego z astronomicznymi insynuacjami”.
No dobrze, ale czy listopad to już zima, a wejście przeprowadzone w przeważającej lub znacznej mierze w tymże listopadzie, czyli jeszcze nie w zimie, ma być faktycznie „ogromnym sukcesem”? W czym lepszy listopad od marca, że pierwsze z tych wejść mają jednak być uznane za zimowe, a drugie już nie? Jeśli ktoś wchodzi na szczyt na początku marca, to – jak się zdaje – przeważającą część pracy, która do tego doprowadziła, wykonał jednak w „zimie Urubki”, podczas gdy wejście na szczyt na początku grudnia w dość oczywisty sposób oznacza, że większą część roboty odwalono przed zimą!
Kierując się tą dość dziwaczną logiką, Urubko zalicza do wejść stricte zimowych co najmniej kilka, które w dość oczywisty sposób tchną „ popeliną”, a to:
- wspomniane już słowackie wejście na Cho Oyu – 5 grudnia 1985 roku
- kazachskie wejście na Manaslu – 8 grudnia 1995 roku
- południowokoreańskie wejście na Manaslu – 6 grudnia 1998 roku
- hiszpańskie wejście na Cho Oyu – 4 grudnia 2002 roku.
Do tego dochodzą równie podejrzanego autoramentu wejścia, takie jak:
- wspomniane wejście japońskie na Dhaulagiri – 13 grudnia 1982 roku
- japońskie wejście na Annapurnę – 20 grudnia 1987 roku
- południowokoreańsko-nepalskie wejście na Yalung Kang – 20 grudnia 1989 roku
- trzy japońskie wejścia na Everest – 18, 20 i 22 grudnia 1993 roku
- wspomniane wejście Laffaille’a na Shishapangmę – 11 grudnia 2004 roku.
Jest dość oczywiste, że wszystkie one musiały mniej lub bardziej zahaczyć o listopad, a więc nie są stricte zimowe.
Warto przy tej okazji zauważyć, że gdyby chcieć dostosować się do wszystkich propozycji Urubki, to kasacji powinny ulec nie tylko polskie pierwsze wejścia zimowe na Dhaulagiri, Shishapangmę, Gasherbrum I i Broad Peak, lecz także na Cho Oyu i Annapurnę, czyli z dotychczasowych dziesięciu pozostałoby nie sześć, ale zaledwie cztery, o czym Urubko uprzejmie nie wspomniał, lecz tylko mgliście zasugerował (zapewne żeby od nowych rodaków od razu w łeb nie dostać). W takiej sytuacji mistrzem tej konkurencji miałby szansę zostać on sam, po zdobyciu przez siebie na przykład pozostałych trzech (a nie tylko jednego K2) – wciąż jeszcze według niego zimą dziewiczych – ośmiotysięczników Karakorum i ewentualnie Nanga Parbat.
„Rządy Nepalu i Pakistanu zezwalają na wspinaczkę po ośmiotysięcznikach od początku grudnia – stwierdza w swoim artykule Urubko (co nie jest prawdą, gdyż – przynajmniej do pewnego momentu – nie było takich ograniczeń). Czyż mieszkańcy tych górzystych terenów nie wiedzą najlepiej, jaka pogoda panuje na najwyższych szczytach świata? Sam, żyjąc w samym sercu Azji (w Kazachstanie) przez dwadzieścia lat, wiem doskonale, że pierwszego grudnia pogoda jest gorsza niż 28 lutego. Jest zimniej, wilgotniej i wietrzniej. Dodam, że mimo bliskości Kazachstanu z terenami będącymi tematem tego artykułu (Himalaje, Karakorum), to wspinacze z Europy, Ameryki i Afryki mają skłonność do narzucania swojej opinii w sprawie pogody panującej na ośmiotysięcznikach.
Nie można zapomnieć o definicji zimowej wspinaczki panującej w Kazachstanie i w Rosji. W związku z «północną» geografią Ałtaju i Kamczatki, zdefiniowano pojęcie okresu zimowego, wyznaczając alternatywne daty najzimniejszych pór roku. Przykładowo, chodzi o okres między 15 listopada a 15 marca. Zaznaczę przy tym, że nieuwzględnianie decyzji Sowieckiej Szkoły Wspinaczki (z ang. Soviet Mountaineering School) uważam za niewłaściwe”.
Na to można odpowiedzieć, że po pierwsze polskie opinie na temat zimy w najwyższych górach świata nie zostały sformułowane na podstawie obserwacji pogodowych dokonywanych w Krakowie, Tatrach czy też na Saharze, lecz były efektem zimowych wypraw w te góry, przeprowadzanych w czasach, kiedy Urubce o jeżdżeniu w Himalaje mogło się jeszcze co najwyżej marzyć lub śnić. Nie są one więc tożsame z narzucaniem innym ex cathedra własnej wydumanej teoretycznie opinii. To raczej uwagi Urubki są próbą narzucenia zmian w ustalonych już od lat poglądach.
Po drugie, wydawanie opinii o pogodzie i warunkach panujących w Karakorum, a tym bardziej w Himalajach zimą, na podstawie obserwacji warunków panujących w Kazachstanie, jest podobnie mało uzasadnione jak wyciąganie wniosków na temat klimatu Abisynii czy też Kenii na podstawie obserwacji warunków panujących na Saharze. Nawet na szczytach o wiele mniej od siebie oddalonych, takich jak Pik Pobiedy w Tienszanie i były Pik Kommunizma (obecnie Somoni) w Pamirze, warunki pogodowe i klimatyczne panują tak różne, że trudno jest osądzać te na jednym z nich na podstawie warunków panujących na drugim.
Sam fakt zamieszkiwania w Rosji czy też w Kazachstanie nie upoważnia więc do wydawania miażdżących osądów, które miałyby automatyczną moc do kasowania opinii o zimie ludzi mieszkających w innych częściach świata, a w szczególności zaś tych, którzy mieli okazję bywać w Himalajach i Karakorum o tej porze roku.
Po trzecie, jeśli Sowiecka Szkoła Wspinania uznaje za zimowy okres od 15 listopada do 15 marca, to zgodnie z nią polskie marcowe wejścia w Karakorum powinny być jednak uznane za pierwsze zimowe, a japońskie rozpoczęte 28 października, a zakończone 13 grudnia wejście na Dhaulagiri nie powinno być uznane za takowe, podobnie jak inne tego typu wyczyny.
Reasumując, uważam, że WEJŚCIA W HIMALAJACH ROZPOCZĘTE PRZED PIERWSZYM GRUDNIA NIE POWINNY BYĆ UZNAWANE ZA ZIMOWE, KWESTIA ZAŚ MARCOWYCH WEJŚĆ W KARAKORUM POWINNA BYĆ PODDANA DALSZEJ DYSKUSJI I USTALENIOM ODNOŚNIE GRANIC ZIMY W TYCH GÓRACH. Ponieważ na ogół mało prawdopodobne jest, że ktoś zdoła się zmieścić przed 22 grudnia w całości ze swoim wejściem w tymże miesiącu, proponowałbym, żeby za stricte zimowe uznawać te wejścia na szczyty położone w Himalajach, które dokonane zostały w okresie od 22 grudnia do końca lutego (chodzi o datę zdobycia wierzchołka góry).
W ten oto sposób domniemana „rewolucja Urubki” może okazać się o wiele mniej rewolucyjna niż to mogło się na początku wydawać i w ostatecznym rozrachunku dotyczyć może ewentualnie dyskusji na temat granic zimy w Karakorum, które niekoniecznie muszą pokrywać się z okresem trwania rzeczywistej zimy w położonych nieco bardziej na południe Himalajach (można by na przykład dla tego pasma, jako położonego bardziej na północ, przyjąć te same założenia co lansowana przez Urubkę Soviet Mountaineering School, a mianowicie uznać za zimę okres od 15 listopada do 15 marca).
Tekst: Andrzej Machnik
Zdjęcie: arch. Krzysztof Wielicki
GÓRY numer 244 (2015)