W niedzielę, 18 kwietnia zmarł Marek Konecki, jeden z najbardziej płodnych rysowników i karykaturzystów, który przez kilka dekad przedstawiał środowisko ludzi gór w krzywym zwierciadle satyry. Był przy tym, można powiedzieć, postacią z innej epoki, dbającą szczególnie mocno o to, by swoimi pracami nikogo nie dotknąć. Trudno o to w sytuacji, gdy charakter rysunków bazuje na konwencji prześmiewczej – wydaje się wręcz niemożliwe w czasach, gdy społeczne zainteresowanie coraz mocniej przyciągają wyłącznie prowokacyjne treści.
Praca w plenerze, 2018 r.; arch. M. Koneckiego
Prace Marka Koneckiego publikowane były w wielu górskich czasopismach, a na jego charakterystycznej kresce i poczuciu humoru wychowywało się pokolenie wspinaczy lat 70. i 80. W 2019 roku ukazała się książka Marka, „Lodowy Rycerz”, w której zebrał kilkadziesiąt rysunków, będących nie tylko przekrojową prezentacją jego górskiej twórczości, ale też swoistym komentarzem do ważnego wycinka historii wspinania w naszym kraju. Premiera książki stała się też pretekstem do rozmowy, która ukazała się w 266 numerze GÓR (styczeń 2019 r.). Warto wrócić do tego wywiadu.
Co zaczęło cię interesować wcześniej – rysowanie czy góry?
Czyli pytanie z rodzaju – jajko czy kura? Wcześniej pojawiła się potrzeba rysowania. Zresztą rysują wszystkie dzieci, tylko że większości przypadków im to szczęśliwie przechodzi. Rysowałem w szkole na lekcjach i rozsyłałem te swoje obrazki po klasie. Głównym tematem był nawiązujący do wydarzeń szkolnych cykl „dom wariatów”, życzliwie przyjmowany przez klasę, ale często skutkujący uwagami w zeszycie. Mając 16 lat, zacząłem intensywnie chodzić po Beskidach i Bieszczadach, zmieniła się więc na górską tematyka rysunków, ale nie sposób szkolnego widzenia świata. Potem pod stołem laboratoryjnym rysowałem między innymi o destylacji rektyfikowanej, bo studiowałem chemię. Wtedy też zacząłem się wspinać, więc na górskich rysunkach pojawiła się lina i haki. Z czasem znalazłem dużą szufladę w domu i rysowałem do niej. Po jakimś czasie, za namową różnych nieodpowiedzialnych osobników, rysunki wyfrunęły z tego ukrycia, by spocząć na łamach kilku zacnych pism czy na ścianach różnych lokali.
Jak rozwinąłeś swoją charakterystyczną kreskę?
No to obdarowałeś mnie największym komplementem, jaki może usłyszeć rysownik. Zresztą chyba w każdym rodzaju działalności rozpoznawalność jest bardzo ważna. Wracając do pytania – najpierw były spontaniczne próby, głównie bazujące na tym, co powstało w mojej łepetynie. Ha, Picasso by się nie powstydził. Potem zaprzyjaźniony artysta plastyk uświadomił mi, że malarz ten przed okresem kubizmu tworzył jak Rubens i Dürer razem wzięci. Należało zatem zacząć od podstaw warsztatowych, czyli odzwierciedlania natury. Oznaczało to ćwiczenia, tysiące szkiców oraz dziesiątki zużytych ołówków. Z czasem ręka staje się lżejsza. Pojawia się poczucie tworzenia czegoś własnego. Jeśli mam dłuższą przerwę, od razu widzę, że kreska jest tępa, piórko oporne. Tak jak przy wspinaniu – człowiek czuje się niepewnie, gdy nie łoi regularnie.
Jakie tematy cię pociągały? Skąd czerpałeś natchnienie?
Zbigniew Lengren, rysownik i satyryk, zawsze stwierdzał, że z głowy, czyli z niczego. W przypadku gór odpowiednikiem głowy jest powietrzna pustka, na szczęście wypełniona przedstawicielami naszego ambitnego gatunku. Wystarczy trochę tylko baczniej obserwować ludzi i zdarzenia. Tyle jest humoru, „wyjętych” z komiksu zachowań i dobrej karykatury. To gwiazdorzenie, biurokraci w górach, wspinanie „za komuny”, media i nowe technologie, relacja wspinacz górski i nizinny, partner idealny i realny, muza wspinania, magia łojenia i wspominki o wielkich ludziach gór. Chłonie się te wszystkie rzeczy automatycznie, będąc w górach, w schronisku, na taborze, na podejściu, na szczycie czy w zejściu… Czyli wszędzie. Wystarczy przysiąść się i bezkarnie słuchać tych niekończących się rozmów przy piwku, gadek dochodzących z sąsiedniego namiotu. I notować na gorąco.
Zbieranie górskich doświadczeń na pewno wzbogacało rysunki, nie tylko graficznie, choć podstawowe kwestie związane ze wspinaniem pozostawały bez zmian. Może też coraz lepiej rozumiałem innych. Szczególnie niepowodzenia w górach pozwalały nabierać większego dystansu, pokory i autoironii.
Pochwalisz się swoją karierą rysownika?
Tak zwana „kariera” zaczęła się wraz z uzyskaniem przeze mnie uprawnień zawodowych artysty plastyka w 1987 roku, nadawanych zaocznie przez Ministerstwo Kultury. Tak więc do tego zawodu wszedłem „kuchennymi drzwiami”. Wtedy stałem się też członkiem-współzałożycielem Stowarzyszenia Polskich Artystów Karykatury.
Natomiast debiut prasowy miałem w miesięczniku „Karpaty” w 1975 roku. Od 1977 roku przez wiele lat rysowałem do „Taternika”, korzystając z przychylności Józka Nyki i jego następców. Potem do pism turystycznych i wspinaczkowych, jak „Ilustrowany Magazyn Turystyczny”, „Gościniec”, „Bularz”, „Wspinek”, „Goprowiec”. W latach 90. publikowałem w miesięczniku prowadzonym przez Alka Lwowa, „Góry i Alpinizm”. Potem był jeszcze Magazyn TPN „Tatry”. W erze Internetu moje prace pojawiały się na stronie Zakopane dla ciebie czy w galerii Mazowieckiego Klubu Górskiego „Matragona”. Były też wystawy rysunku górskiego, między innymi w schroniskach tatrzańskich, w Zakopanem, Londynie (Alpine Club), Dundee w Szkocji i Manali w Indiach.
W latach 1991–98 zawiesiłem na kołku pracę w zawodzie fizykochemika i działałem jako samodzielny artysta plastyk. Codziennie ilustrowałem teksty, głównie o tematyce naukowej w dzienniku „Rzeczpospolita”, co było niezłą szkołą przetrwania, bo po przeczytaniu artykułu często miałem tylko pół godziny na pomysł i wykonanie. Ale z rysowania dało się utrzymać 4-osobową rodzinę.
Jednak problematyka górska była tylko wisienką na torcie. Poza tym moje rysunki pojawiały się w pismach „Businessman Magazine”, „Warsaw Voice” i innych. Efektem współpracy z takimi oficynami wydawniczymi, jak Wydawnictwa Naukowo-Techniczne, czy Oficyna Wydawnicza MOST, były ilustracje kilku książek o bardzo różnej tematyce. Kiedyś graficzka Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, oglądając moje fikuśne karykatury, powiedziała krótko i dosadnie, że rysuję samego siebie. No tak, mogę stwierdzić, że mój egocentryzm został doceniony przez prawdziwego fachowca.
Gdzie najchętniej rysujesz?
Cóż, lepiej rysuje mi się z dystansu, w domowym zaciszu. Gdy stworzę głupotę, góry mnie nie dosięgną… A mówiąc poważnie, w górach trochę szkoda czasu na zabawy z kreską. Choć kilka razy zdarzało mi się robić szybkie szkice w skałkach, pod południową ścianą Zamarłej Turni czy na półkach na wschodniej ścianie Mnicha. Gdzieś na początku lat 70., schodząc z Kościelcowej Przełęczy, obserwowałem, jak Wanda Rutkiewicz i Andrzej Sikorski wspinają się Drogą Dziędzielewicza na zachodniej Kościelca. Usiadłem pod ścianą i zacząłem szkicować. Wanda pomachała do mnie ze stanowiska asekuracyjnego. Krzyknąłem, że prześlę jej rysunek. Nigdy to nie nastąpiło, bo kilka dni później mój ulubiony plecak, horolezka, w którym nosiłem szkicownik, runął w czeluść podczas kolejnej wspinaczki.
Miałeś kontakt z naszymi dawnymi sławami alpinistycznymi.
W drugiej połowie lat 70. miałem przyjemność wspinać się z Przemkiem Nowackim, młodym, niezwykle uzdolnionym wspinaczem o dużym potencjale. Załoiliśmy kilka dróg na Mnichu i Raptawickiej Turni. W 1978 roku Przemek brał udział w wyprawie PKG na Kanczendzongę Południową i Środkową, na której doszedł do 8000 metrów. Niestety, zginął razem z Markiem Malatyńskim w 1981 roku, po zdobyciu dziewiczego, południowo-zachodniego wierzchołka Masherbrumu (7806 m) w Karakorum. Do bazy zszedł wtedy tylko Zyga Heinrich.
„Direttissima” na Raptawickiej Turni, 1981 r. ; arch. M. Koneckiego
Znany wszystkim Alek Lwow, czołowy wspinacz lat 70., uczestnik wielu wypraw, w tym zimowej na Everest. O zdecydowanych sądach, a przy tym niezwykle sympatyczny człowiek. Poznałem go na odbywających się co roku we wrześniu spotkaniach czytelników i miłośników pisma „Góry i Alpinizm”. Na jednej z tych imprez poznałem też Andrzeja Zawadę i Annę Milewską. Nawiązała się nić sympatii. Odwiedziłem ich potem kilka razy w Warszawie. Świerszcze rozbrzmiewały w pokoju tuż obok – państwo Zawadowie hodowali je – rozmawialiśmy przy herbatce, próbowałem zrobić ich portrety, co w przypadku tak wielowymiarowych postaci było niezwykle trudne.
A jak wyglądała twoja górska droga?
Mając 12 lat, zaliczyłem z ojcem turystyczne wejście na Świnicę. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwego taternika. Zacząłem się wspinać najpierw w skałkach, a potem już w Tatrach, w 1971 roku. Przeszedłem trochę ścian tatrzańskich latem i zimą. Byłem członkiem Warszawskiego Klubu Wysokogórskiego, Polskiego Klubu Górskiego oraz Sekcji Alpinizmu Mazowieckiego Klubu Górskiego „Matragona” PTTK. Wspiąłem się na czterotysięczny wulkan Süphan Dağı w Turcji, byłem w bułgarskiej Rile i Pirinie, w zimie i w lecie zrobiłem kilka nowych dróg. No i w końcu zostałem niedzielnym himalaistą. Uczestniczyłem w wyprawach eksploracyjnych w Himalaje Indyjskie – Lahaul w 1977 i 1987 roku – podczas których dokonaliśmy wejść na kilka dziewiczych pięciotysięczników. Przemek Nowacki, słysząc w pewnym momencie, że wolę raczej łoić kartkę ołówkiem niż trudną ścianę, stwierdził z uśmiechem, że może to i lepiej. Zostałem więc wspinaczem „offowym”, głównie obserwującym ambitne dokonania naszych najlepszych taterników i himalaistów.
Szczyt Mnicha, lata 80. Marek po prawej; arch. M. Koneckiego
W najnowszej książce „Lodowy Rycerz” cały rozdział poświęcasz wyprawie zimowej na K2. Co cię skłoniło do zabrania się za ten temat?
Pewien perfidny plan, uknuty wraz z wydawcą. Od jakiegoś czasu, dzięki nagłośnieniu wyprawy zimowej na K2, wspinanie w górach wysokich przyciąga uwagę ludzi spoza środowiska. Aby więc zainteresować alpinizmem większą liczbę osób, postanowiliśmy użyć marketingowego zabiegu. Dzięki niemu zarobimy fortunę, co pozwoli nam sponsorować to ambitne narodowe przedsięwzięcie. A swoją drogą, każda wyprawa, a ta w szczególności, warta jest rysowania i spojrzenia na nią z nieco lżejszej, bezpretensjonalnej strony. To taki sposób na „odczarowanie” bardzo poważnych górskich spraw.
Wywiad opublikowany był w GÓRACH nr. 266.