O niedźwiedzim mięsie, biegu 1000-milowym szlakiem gorączki złota, miesiącu spędzonym w totalnej głuszy i na wielkim mrozie z Michałem Kiełbasińskim rozmawia Piotr Gruszkowski.
Zaprzęgi ciągnące sanki liczą od dziesięciu do szesnastu psów. Ja cały swój dobytek ciągnąłem sam; fot. Victor Davare
Skąd pomysł, by wziąć udział w Yukon Quest?
Przez 20 lat startowałem w zawodach adventure racing. Później zainteresowałem się biegami ultra, a że mam już pięć krzyżyków na karku, biegi na 100 kilometrów były dla mnie zbyt szybkie. Zacząłem więc startować na 200, 300 kilometrów i szukałem swojej granicy. Trafiłem kiedyś na informację o zawodach w Kanadzie – biegu na 700 kilometrów na terytorium Jukonu. Z Whitehorse do legendarnego Dawson City, szlakiem znanym z okresu gorączki złota. Postanowiłem wziąć w nim udział, ale nie zdawałem sobie sprawy, że zawody wymyślił bardzo sprytny Niemiec, który puszczał biegaczy i rowerzystów trasą Yukon Quest zaraz po tym, jak wystartują psie zaprzęgi – YQ to przede wszystkim zawody maszerów. Szlak istnieje tylko w zimie. Zaprzęgi ścigają się na dystansie 1000 mil, czyli 1600 kilometrów – 800 kilometrów w Kanadzie i 800 na Alasce. Gdy przejadą, przetartą ścieżką ruszają zawodnicy piesi.
Wystartowałem w tym biegu i zapłaciłem frycowe. Poodmrażałem się tak, że o mało nie straciłem wszystkich palców u rąk i 3 palców u stopy. Długo by o tym opowiadać, ale skończyło się tak, że nie ucięli mi żadnego, za to stwierdziłem, że wrócę na tę trasę, ale już nie na bieg organizowany przez Niemca.
Do realizacji planu przygotowywałem się 2 lata. Wymyślałem, jak to zrobić, żeby przebiec 1600 kilometrów w –40°C i nie używać przy tym rąk. Wszyscy twierdzili, że nie dam rady, że z odmrożonymi rękami już nigdy nie wrócę na mróz. Uparłem się jednak, że nie dość, że bez rąk, to jeszcze zrobię to po swojemu. Postanowiłem, że tym razem wystartuję bez żadnego wsparcia organizatorów, biegnąc niemal równolegle z psimi zaprzęgami – na początku kilka dni przed nimi, a później, gdy mnie dogonią i wyprzedzą, będę podążał ich śladami. I nie zatrzymam się w Dawson City na 700 kilometrze, tylko spróbuję pokonać cały dystans. A to trudna trasa, zwykle połowa zaprzęgów nie jest w stanie jej sprostać. Jak postanowiłem, tak zrobiłem – pobiegłem sam, ciągnąc sanki i zbierając pieniądze dla psów ze schronisk w Polsce. Za każdy kilometr ludzie i instytucje wpłacali grosiki. I taki był mój cel… To jeden z elementów, które mnie tam trzymały.
Korzystałeś z doświadczeń innych w bieganiu na tak dużym mrozie?
Nikt nie ma takich doświadczeń. Będę się puszył, że jestem pionierem... Wiadomo, do kogo się zwrócić po wiedzę, jak wchodzić na ośmiotysięczniki albo jak wędrować przez Antarktydę, ale nikt nie ma pojęcia, jak biegać na mrozie poniżej –20°C.
Są maratony na Antarktydzie...
Wszystko pięknie, ale trwają od 3 do 5 godzin. Nikt nie wie, jak w takich warunkach poradzić sobie przez 2 doby, a tutaj była kwestia kilkudziesięciu.
Gdzieś pośrodku pustki; fot. arch. Michał Kiełbasiński
A jakie są największe problemy?
Pocenie się – w mojej ocenie jest jak wyrok. Zwłaszcza że nie ma warunków, żeby cokolwiek z tym zrobić. Właśnie tego typu doświadczenia zbierałem. Okazało się na przykład, że byłem ubrany zbyt ciepło. Nie wyobrażasz sobie, jak mało warstw z nowoczesnych syntetyków można mieć na sobie, żeby biec przy –40°C. Trzeba tylko pamiętać, żeby osłonić twarz i ręce… A także łokcie i kolana. Gdy w 2015 roku wystartowałem pierwszy raz nad Jukonem, poza palcami poodmrażałem je dlatego, że cały czas były zgięte – w końcu odpychasz się kijkami przez 20 godzin na dobę. W tych miejscach są ściśnięte, cieniutkie warstwy tkaniny, które na dodatek zapociły się, więc miałem tam kostki lodu. Chłopaki z firmy Brubeck kombinowali przez rok i robili testy, aby jakoś ten problem rozwiązać.
Doszli do tego?
Doszli, a właściwie doszliśmy metodą prób i błędów – oni robili, ja testowałem. Myślę, że wyciągnęli szereg wniosków. Nie wiem, czy wdrożyli je do produkcji, ale na pewno zebrali bezcenne doświadczenia. Zrobili mi na przykład specjalne onuce… Bardzo mi pomogły.
Wrócę jednak do kwestii pocenia się. Na początku był dramat, bo zamieniałem się w kostkę lodu. Musiałem ten problem przemyśleć i zrobić coś, co wymagało ode mnie odwagi. Okazało się, że miałem na sobie o dwie warstwy za dużo. Zdjąłem więc kurtkę i biegłem tylko w koszulce i w bluzie. Oczywiście założyłem czapkę i zasłoniłem twarz i nos, natomiast kiedy się zatrzymywałem, musiałem w ciągu 30 sekund szybko założyć kurtkę.
Co ze sobą zabrałeś?
Absolutne minimum – 40, maksymalnie 49 kilogramów sprzętu i jedzenia na sankach. Sanki mojej konstrukcji ważyły około 7 kilogramów. Wyposażyłem je w dyszel, żeby połączenie było sztywne i nie powodowało żadnych szarpnięć. Z tego powodu nie chciałem użyć linek, co robią polarnicy. Miałem też maszynkę benzynową, bo gazowe nie sprawdzają się w tych warunkach – poniżej –20°C gaz przestaje parować. Do tego 5 litrów paliwa, które uzupełniałem w trasie, gdy trafiałem na jakieś osady. Poza tym jedzenie liofilizowane.
Najtrudniej w trakcie biegu ochronić przed odmrożeniem twarz. Cała zasłonięta, to utrudnione oddychanie, a chroniona słabiej zamienia się w lodową maskę od pary i potu; fot. Victor Davare
Planowałem zrobić gdzieś na trasie tak zwane przepaki, jak na rajdach adventure. Pech chciał, że cargo z dodatkowym wyposażeniem podróżowało osobno i gdzieś zaginęło. Okazało się, że wysłano je na drugi koniec Kanady. Nie zdążyłem przygotować i rozesłać paczek, więc wziąłem tylko tyle jedzenia, ile byłem w stanie uciągnąć. Do tego podstawowe ciuchy, baterie do GPS-u i nadajnika, który podawał moją pozycję, telefon satelitarny, jakieś rzeczy związane z bezpieczeństwem, trochę ciuchów puchowych, jeden komplet bielizny z merynosa na zmianę, skarpety, itd. Gdy jeden zestaw bielizny był zupełnie mokry, drugi choć przez chwilę po założeniu pozostawał suchy.
A kurtka?
Miałem kombinezon puchowy, rozpinany w wielu miejscach, a poza tym kurtkę, którą zakładałem na postojach, przełączając się z trybu biegania na tryb przetrwania. Puchowy był też śpiwór, który specjalnie dla mnie uszyła marka Pajak. Ważył 2300 gramów, z czego sam puch 2100 gramów. Najcieplejsze w Himalaje mają po około 1700 gramów puchu. Napakowali mi go tak dużo, bo nie brałem plecaka i mogłem spokojnie zmieścić ładunek na sankach.
Co z namiotem?
Nie miałem, więc śpiwór musiał być cieplejszy. Świadomie obrałem taką strategię. Stwierdziłem, że rozbijanie i składanie namiotu odmrożonymi wcześniej rękami to za duże ryzyko.
W takich warunkach brak namiotu to dopiero ryzyko.
Wszyscy mnie krytykowali, ale uparłem się, że w sytuacji, gdy będę totalnie zmęczony albo coś niedobrego zacznie się dziać z dłońmi, łatwiej mi będzie zrzucić z sanek worek ze sprzętem i położyć się w nich w śpiworze. Sanki mierzyły 150 centymetrów, więc kończyły się przy moim tyłku, nogi wystawały i leżały na torbie. W zapasie miałem worek biwakowy, gdyby warunki się pogorszyły, czyli wiało kosmicznie, ale śpiwór lepiej oddychał bez niego.
Spałeś więc pod gołym niebem?
Nie było tak źle. Usystematyzujmy: 17 nocy przespałem pod gołym niebem w sankach, 8 nocy w chatach traperskich, a 4 spędziłem w różnych miejscowościach, gdzie znajdowałem motele lub punkty YQ. Natomiast przez 3 noce nie spałem w ogóle, bo panowały tak ciężkie warunki, że wolałem cały czas napierać. Robiłem sobie tylko krótkie postoje na jedzenie, ale poruszałem się non stop przez 2 doby. Nie chciałem zatrzymywać się z różnych powodów, często też ze strachu, bo niektóre miejsca wolałem pokonać – na przykład góry, gdzie potwornie wieje.
Czy podczas takich nocy można się zregenerować?
Pamiętam, że dwie noce spędziłem zawinięty jeszcze w folię NRC, która szeleściła potwornie przez moje dygotanie i prawie nie zmrużyłem oczu. Ale zdarzało się też tak, że spałem po 5 godzin. Na początku bałem się, że obudzę się z odmrożonymi stopami. Miałem więc puchowe botki, ale najczęściej rozbierałem się w śpiworze do bielizny, było dosyć komfortowo. Kilkukrotnie zaciągałem śpiwór wokół twarzy, zostawiając dziurę o średnicy 6–7 centymetrów, którą jeszcze uszczelniałem skarpetami. Poza tym byłem zazwyczaj tak zmęczony, że nie miałem siły się bać. Nawet gdy słyszałem wilki – a nie umiałem ocenić, czy są 100 metrów, czy 2 kilometry dalej – powiem szczerze, że zasypiałem szczęśliwy ze świadomością, że jeszcze ktoś oprócz mnie tu żyje (śmiech). Największy problem polegał na tym, by zasnąć i nie planować następnego dnia, bo to mnie przerażało. A jak zaczynałem wybiegać tydzień naprzód, wpadałem w lekką panikę. Musiałem ograniczyć myślenie.
Wspomniałeś o zagrożeniach ze strony zwierząt…
Wszyscy pytają o niedźwiedzie i wilki. Niedźwiedzie, widomo, w zimie śpią… Chyba że nie śpią. Bo zdarza się, że jakiemuś misiowi pomiesza się w głowie albo jest chory i nie może spać – wtedy chodzi zły. Jak się trafia na takiego osobnika, którego na Jukonie nazywają winter bear, to przerąbane. Ale jest to równie prawdopodobne, jak trafienie szóstki w totka. Z kolei wilki nie atakują niezranionego człowieka. Za to cały czas obserwowały mnie na trasie. Chyba były zafascynowane tym przedziwnym zjawiskiem, bo na swoim terenie obserwują tylko psie zaprzęgi. Z kolei ja ich nie widziałem, natomiast słyszałem nocami.
Łoś, lis, ryś, wilk… Każdy ich ślad, odgłos, pojawienie się na granicy lasu witam z radością. Ktoś jednak żyje w tej głuszy oprócz mnie; fot. Victor Davare
Najbardziej niebezpiecznym zwierzęciem na Jukonie jest łoś – to jak hipopotam w Afryce. Łosie nie znoszą psów. Właściwie ich wrogiem są wilki, ale że psy przypominają wilki, często zdarza się, że łoś wpada w zaprzęg i robi kipisz. Ludzi też nie lubi, bo kojarzą mu się z psami. Wiedziałem więc, że jak zobaczę łosia, muszę spieprzać – może nie panicznie, ale na pewno nie mogę pakować się w jego stronę. Łoś ma słaby wzrok, ale silny instynkt terytorialny i będzie bronił terenu.
Buty, czyli najważniejszy element wyposażenia biegacza.
Biegłem w snowcrossach marki Salomon. Innych butów nie miałem.
Na 1600 kilometrów wziąłeś jedną parę!?
Właściwie półtorej… Jedną na stopach – i to były snowcrossy, o 3 numery za duże, żeby zmieścić 3 pary skarpet i jeszcze zachować trochę luzu – a na sankach wiozłem overbooty, czyli rodzaj kalosza zakładanego na but biegowy. Górna część cholewki jest z gore-textu, szczelnie zapinana aż do kolan, natomiast stopę i podeszwę oblano cienką gumą. Zakładałem je, gdy na szlaku stała woda albo gdy cholernie marzłem, zwykle w nocy – wtedy po chwili robiło się znośnie. Podeszwę overbootów wykonano z kauczuku, który nawet przy tak niskich temperaturach zachowywał miękkość. Była też szeroka, więc ułatwiała przemieszczanie się w głębszym śniegu.
A skąd pomysł na overbooty? I tu przechodzimy do największego zagrożenia: nie są nim zwierzęta, tylko coś, co miejscowi nazywają overflow. To woda stojąca na szlaku nawet przy potężnych mrozach, w naszych warunkach nie mamy z tym do czynienia. Na wielkich rynnowych jeziorach lód pod własnym ciężarem potrafi pękać i wyciskać wodę szczelinami na powierzchnię, tworząc na odcinakach kilkuset metrów głęboką po kostki breję. Pomny tego, przed czym mnie ostrzegano, zacząłem czytać różne materiały i tak natknąłem się na overbooty.
Jak wyglądało odżywianie? Miałeś odpowiedni zapas jedzenia?
Jedzenia miałem teoretycznie na jakiś tydzień. Wiedziałem więc, że po drodze muszę je uzupełniać.
Gdy miną cię wszystkie zaprzęgi, gdy ucichnie warkot skuterów a ty pozostaniesz na szlaku sam, robi się coraz trudniej; fot. Victor Davare
Obliczyłeś, ile kalorii potrzeba na każdy dzień?
Z dietetykiem założyliśmy, że będę jadł 3 ciepłe posiłki dziennie i jakieś cuda na kiju, co w praktyce można było o kant tyłka rozbić, bo raz dziennie jadłem (albo i nie) większy, ciepły posiłek, a w drodze żarcie szturmowe, schowane w kieszeniach na piersi: czekolady, cukierki z dekstrozy, bakalie itp.
Największym problemem była woda. Codziennie poświęcałem 3 godziny na topienie śniegu – to istna gehenna. A potrzebowałem 5 litrów: 3 do bukłaka i 2 do przygotowania jedzenia. Bukłak miałem cały czas na sobie, bezpośrednio na koszulce, na którą zakładałem kamizelkę biegową. Do niej, poza camelbackiem, upchałem jeszcze baterię od telefonu satelitarnego. Dzięki temu na końcu trasy miała 94% naładowania.
Ciężko z tego uzbierać kilka tysięcy kalorii?
Tak, ciężko… Żeby to zobrazować, przejdę do finału: moja waga startowa na co dzień wynosi 72 kilogramy, przed wyprawą starałem się przytyć, ale nie bardzo mi to wychodziło, więc na początku trasy miałem 73,8, a na mecie 62,4 kilogramów. Bardzo często byłem po prostu głodny.
Gdy spotykałem traperów, zawsze mnie czymś częstowali, natomiast w sklepikach uzupełniałem zapasy. Jednak sklepy to inna historia... Na przykład świadomość, że w promieniu 400 kilometrów jest jeden i na dodatek zamykają go za kilka godzin, a masz jeszcze do przebiegnięcia 40 mil. Albo że snickers może kosztować 3–4 dolary, a na porządne zakupy wystarczające do następnego punktu muszę wydać 300–400 dolarów, których nie mam. Było więc bardzo oszczędnie, czasami głodno. I zdarzało się też tak, że docierałem do domu jakiejś rodziny – w środku nocy, bo o 21 już od kilku godzin jest ciemno – a tam zapalało się światełko i rozlegał się głos: „Cześć. Ty jesteś Mike?”. „Tak” – odpowiadam. „To wchodź! Bardzo dobrze trafiłeś, na obiad. Właśnie serwujemy niedźwiedzia”.
A jak na mrozie wyglądały codzienne czynności? Obsługa maszynki, zapinanie zamków, zakładanie butów…
To, co każdemu z was zajęłoby 5 minut, mnie zajmowało pół godziny. Na przykład wyciągnięcie overbootów z sanek –5–6 razy w ciągu doby. Czasami nie byłem w stanie zrobić tego w rękawicach, więc zdejmowałem je i miałem 20 sekund na działanie. Po tym czasie musiałem przerwać czynność i przez kolejnych 5 minut ogrzewać ręce poprzez wymachiwanie, wkładanie ich pod pachy, w pachwiny... Po rozgrzaniu zaczynałem wszystko od nowa – przez kolejnych 20 sekund.
Jukon – całymi dniami obserwujesz dziki świat nieskalany ludzką ingerencją. Jedyne ślady należą do ciebie; fot. Victor Davare
Nie miałeś cienkich rękawiczek pod łapawicami?
Miałem, ale u mnie to już nie działało. Zakładałem najpierw supercienkie, syntetyczne, które są lepsze od jedwabnych, na to druga warstwa z polaru, ale i tak gdy zdejmowałem łapawice, mogłem pracować przez 20 sekund. Zapomniałbym wspomnieć, że miałem też termoogrzewacze, łącznie chyba ze 2,5 kilograma. Co 6 godzin wsadzałem je do łapawic i rzeczywiście pomagały. Były momenty, kiedy rezygnowałem z nich, na przykład w ciągu dnia, ale przychodziły też chwile, że musiałem wrzucić po dwa i modlić się, żeby szybko zaczęły grzać.
Jak załatwiałeś potrzeby fizjologiczne?
To nie problem zrobić siku, natomiast w przypadku kupy jest dramatyczne… Jak się nie umie. Po prostu próbujesz wyrzucić ją z siebie natychmiast, a ona natychmiast zamarza. Bardzo nie lubię tak zwanego kibla syberyjskiego, do którego musisz mieć dwa mocne kije – jednym się podpierasz, a drugim odganiasz od wilków – więc zawsze starałem się znaleźć kawałek leżącego drzewa, który szybciutko czyściłem ze śniegu i trochę łapawicą doszlifowywałem, żeby nie siadać na lodowatym. Ale i tak chodziło o to, żeby tylko tyłek wystawić i błyskawicznie zrobić swoje – zawsze była to walka z czasem. Śmiałem się na kilku prelekcjach, że lodowi wojownicy opowiadają o zdobywaniu ośmiotysięczników, a żaden skubaniec nie powie, jak się sra przy –40°C… Bo to jest coś strasznie kłopotliwego.
Jak długie były dziennie odcinki? Jakie miałeś tempo?
Spotkałem się z krytyką kilku zawodników, którzy twierdzili, że jak się ma takie buty, wypadałoby, żeby średnia prędkość była większa. Kompletnie abstrahowali od realiów. Starałem się biec cały czas. W takim terenie, w takich warunkach i ciągnąc sanie przemierzałem 10 mil na 3 godziny. Czyli pokonywałem w godzinę około 5,3 kilometra. Natomiast gdy zaczynałem maszerować, bywało, że poruszałem się w tempie 1 kilometra na godzinę. Więc właściwie cały czas musiałem biec. Podam dwie wartości: najmniejsza liczba kilometrów w ciągu dnia to 0, bo zdarzało się, że ze względu na warunki nie mogłem napierać, a najdłuższy dystans pokonany w ciągu doby to 127 kilometrów. Średnio wyszło 49 kilometrów dziennie.
Jak utrzymać tempo, biegnąc w takich warunkach?
Nie da się. Popadasz w coraz większy marazm. Jak mnie ktoś zapyta, czy miałem chwilę zwątpienia, zaczynam śmiać się do rozpuku, bo codziennie popadałem w odrętwienie i zwątpienie. Nauczyłem się tylko, że jest na to metoda – nigdy nie poddałem się w momencie kryzysu, chociaż byłem przekonany, że to już koniec. Myślałem: „Musisz jeszcze coś zjeść i przespać się 4 godziny. A rano i tak wyciągniesz telefon satelitarny, bo już wiemy, gościu, że to jest koniec”. I zawsze po tych kilku godzinach wstawałem i stwierdzałem: „Kurde, jest lepiej, zrobię jeszcze 2 dychy dla psów ze schronisk”. Autentycznie, gdyby nie ten cel, pewnie bym odpuścił. Gdybym biegł dla swojej sławy, w żaden sposób bym się nie zmotywował, bo miałem po prostu dosyć. Tak było co dzień i za każdym razem ta metoda działała. Wszystkim mogę ją polecić: jak już się poddajesz, daj sobie jeszcze parę godzin, jeśli masz taką szansę.
Długo musiałbyś oczekiwać na pomoc, gdybyś się poddał?
To zależy od pogody. Urządzenia „spot” mają dwa guziki. Naciśnięcie jednego oznacza, że prosisz o zabranie z trasy i będziesz się starał być w miejscu, z którego wysłałeś sygnał. A drugi to prośba „ratujcie dusze nasze” i to już poważna sprawa. W biegu, podczas którego odmroziłem się 2 lata wcześniej, powiedziano mi, że po wysłaniu SOS organizatorzy uruchamiają ciężki sprzęt: helikoptery, a jeśli nie ma warunków, to skutery śnieżne, i próbują cię odnaleźć.
Natomiast po wciśnięciu guzika oznaczającego rezygnację z biegu organizator zobowiązuje się dotrzeć do ciebie w przeciągu 50 godzin. Ale to były ustalenia dotyczące zorganizowanej trasy i na terytorium Kanady, gdzie jest więcej miejscowości. Liczyłem się więc z tym, że będę musiał przetrwać 72 godziny, zanim ktoś mnie zgarnie. Jeżeli to rzeczywiście coś bardzo poważnego, bo jeśli powiem, że jestem zmęczony i trzeba mnie ściągnąć, może być różnie. Chyba pasowało mi to psychicznie. Wiedziałem, że jak się gdzieś poddam, to w zasadzie będzie koniec. Musiałem być konsekwentny i brnąć dalej. Zdarzało się, że rozklejałem się na trasie, ale nikt nie widział (śmiech).
Czy nie byłoby lżej, gdyby do sanek przyczepione były wąskie płozy?
Ha, właśnie… Miałem podczepione narty do sanek, jako płozy. To była moja sekretna broń. Z tym związana jest zabawna anegdota: trafiam do położonej poza szlakiem chaty jak marzenie. Rozpalam kozę i nagle słyszę skuter śnieżny… Facet w mundurze, jeden ze strażników parku, którzy patrolują pobliski odcinek trasy raz na tydzień. Zauważył, że jakieś ślady odchodziły od przetartego szlaku, więc przyjechał sprawdzić. Było jednak coś, co kompletnie nie dawało mu spokoju… Powiedział, że w życiu nie widział takich śladów i pomyślał, że jakiś świr ucieka pieszo, a drugi świr goni go na nartach biegowych – żadnych psów ani skutera! Faktycznie, ślady wyglądały tak, jakby biegł za mną narciarz.
Teoretycznie szlak był przetarty… Jak było w rzeczywistości?
Trafiłem na głęboki śnieg i to był ogromny dramat. W Dawson City, na 700 kilometrze, skąd miałem jeszcze 150 kilometrów do granicy, która stanowiła połowę trasy, byłem już dobę za ostatnimi maszerami. Bo ci, którzy ścigają się o miejsca, pokonują 1600 kilometrów w 10 dni. Inni robią trasę w 18 dni, ale i tak są szczęśliwi, że ukończyli bieg. Oni wcale się nie śpieszą, potrafią pauzować na 6–8 godzin. Mimo to przed Dawson znalazłem się za maszerami i wtedy zaczęły się jaja. Zwłaszcza w Stanach, bo zaprzęgi przejechały, nie było żadnych skuterów i zaczęło zasypywać szlak. Mniej więcej znałem kierunek, brnąłem więc w śniegu kilometr na godzinę i po prostu wyłem. Musiałem zmienić trasę na ostatnich 100 milach, bo na szlaku YQ było 1,5 metra śniegu.
Co udało ci się odkryć dzięki tej przygodzie?
Na początku byłem przekonany, że to swego rodzaju pojedynek: samotny rewolwerowiec i zmagania z dziką naturą, ale nic bardziej mylnego. Udało mi się, bo wszystko odbywało się w mojej głowie. Dopóki szarpałem się, strasznie ciężki wszystko mi szło. I przyszedł moment – nie chcę, żeby zabrzmiało to górnolotnie – takiego zjednoczenia. Poczułem, że stałem się jednym z elementów otoczenia, a nie czymś, co kompletnie tam nie pasuje.
Od Whitehorse, przez słynne z gorączki złota Dawson, do Fairbanks. 1000 mil czystej przygody, dzikiej natury i walki; fot. arch. Michał Kiełbasiński
Jak na górskiej rzece – nie możesz walczyć z jej siłą, tylko musisz brać to, co daje.
Chodzi właśnie o coś takiego. Chyba najwspanialszym doświadczeniem było to, że stałem się częścią natury – matki, choć nie musimy tego personifikować, która potrafi srogo ukarać za błąd. Tak, że odbierze ci życie. Ale potrafi też być wyrozumiała. Natury, która kiedyś zaginie pod naszym butem, bo nawet tam cywilizacja postępuje. Wtedy właśnie, dopiero w wieku 49 lat zrozumiałem, jak kruche i cenne jest dzikie życie na ziemi.
Zdjęcia: Victor Davare i Michał Kiełbasiński
Artykuł opublikowany był w Magazynie GÓRY 270