O wewnętrznej przemianie, dojrzewającej relacji z górami i przelewaniu na papier trudnych myśli z Élisabeth Revol rozmawia Aleksandra Stelmach.
Poranek na wysokości 6600 metrów, lodowiec Diama; fot. archiwum prywatne Élisabeth Revol
Przyjechałaś do polski promować swoją książkę poświęconą historii zdobywania Nanga Parbat. Ile czasu musiało upłynąć od tamtych wydarzeń, żebyś mogła o nich napisać?
Tak naprawdę zaczęłam natychmiast po powrocie, ale nie z intencją stworzenia książki. Notowałam wszystkie emocje, a nie mogłam się pogodzić z wieloma rzeczami, zbyt trudnymi do przełknięcia. Dzięki temu spojrzałam na sytuację nieco z boku. Wydaje mi się, że podczas pisania ubieramy myśli w słowa i rozstajemy się z nimi. Bardzo mi to na tamtym etapie pomogło. Było też wiele rzeczy, które chciałam powiedzieć Tomkowi, więc zaczęłam zwracać się do niego – wtedy powstał List do Tomka.
W międzyczasie różne wydawnictwa namawiały mnie do opublikowania tej historii. Po pół roku pomyślałam: czemu nie? Ale sam proces trochę trwał. Gdy już postanowiłam, że będzie to książka, miałam momenty, w których szło mi łatwo, i takie, gdy zupełnie nie byłam w stanie pisać. Teksty, które wybraliśmy do druku, powstały w lutym 2019 roku. Nie mogłam zabrać się za nie wcześniej – musiałam odczekać rok.
Tomek Mackiewicz był uważany za osobowość wymykającą się z wszelkich ram. Połączył was indywidualizm i pragnienie działania poza głównym nurtem? Dlaczego związałaś się liną z Czapkinsem?
Nasza historia była dość dziwaczna. Z Tomkiem spotkaliśmy się w Chile i od razu między nami zaskoczyło. Mogliśmy gadać godzinami. Opowiadał mi o swoim życiu, a ja jemu o swoim. A skoro narodziła się taka więź – pomyśleliśmy – dlaczego nie pojechać razem na Nangę? Poza tym był bardzo silnym, krzepkim, dobrze zbudowanym człowiekiem. Wytrzymywał strasznie niskie temperatury. Dla mnie było jasne, że mogę związać się z nim liną, że będzie to piękne doświadczenie. No i są w życiu rzeczy, których nie da się wyjaśnić. Z niektórymi ludźmi nawiązujesz porozumienie, z innymi nie. My z pewnością nadawaliśmy na tych samych falach.
Choć muszę przyznać, że mieliśmy kompletnie różne osobowości. On zaprosił mnie do swojego świata, którego nie znałam, a dzięki mnie zrozumiał, że istnieje też inna rzeczywistość. Tomek był bardziej zanurzony w wyobraźni, mistycyzmie, filozoficznych poszukiwaniach. Ja raczej stąpam twardo po ziemi, skupiam się na osiągnięciach, wyznaczonych zadaniach. Jako zespół w 2018 roku byliśmy spójnym połączeniem charakterów. Nauczyliśmy się czerpać od siebie pozytywne cechy, a to sprawiło, że więź między nami była inna niż w poprzednich latach. Dopełnialiśmy się.
Éli z Tomkiem na wysokości 6900 metrów, 23 stycznia 2018 roku; fot. archiwum prywatne Élisabeth Revol
Wspinałaś się z wieloma partnerami. Możesz powiedzieć, że obsesja Tomka na punkcie jedynego celu była w środowisku wyjątkowa?
Tak, u Tomka miało to dość szczególny wymiar. Chcę podkreślić z jednej strony, że bardzo poruszała go związana z tą górą historia o Fairy, ale z drugiej, że kontekst, jaki sam zbudował wokół tego wyobrażenia, cały czas zmuszał go do powrotu na Nangę. Nie chodziło więc tylko o fakt, że góra przyciągała go jak magnes. W pewnym momencie to ludzie zaczęli go na nią wysyłać. Był w stanie zgromadzić fundusze tylko na wyjazd na ten cel, inne projekty nie wypalały. Ta sytuacja nie jest zerojedynkowa – kryje w sobie wiele niuansów. Szczyt przyciągał go, ale on też miał go dość, to były skomplikowane relacje. Poza tym niektórych rzeczy nie da się wyjaśnić. (…)
Kiedy nastąpił punkt zwrotny w twoim dążeniu do realizacji marzeń? W końcu rzuciłaś pracę nauczycielki wychowania fizycznego i zdałaś się całkowicie na wsparcie sponsorów.
Stało się to w momencie, gdy znalazłam poważniejszego sponsora. Mogłam wtedy uniezależnić się od szkolnictwa, a ponieważ w międzyczasie odłożyłam trochę pieniędzy, wiedziałam, że przez dwa lata niczym nie ryzykuję. Sytuacja zawodowa mojego męża też była stabilna, więc nie wkraczaliśmy na niepewny grunt. Pomyślałam: uruchomię te zasoby, by spełnić wszystkie moje marzenia, a potem zobaczę. Dałam sobie taką szansę, bo czułam, że jestem w stanie sięgać po planowane cele, a gdybym zwlekała za długo, marzenia i ważna część mojego życia przeszłyby mi koło nosa. Chodziły mi po głowie, a ja czułam się ograniczona przez pracę. Gdy przedostatni raz pojechałam na Nangę z Tomkiem w 2016 roku, miałam do dyspozycji tylko miesiąc. Musiałam połączyć dwa tygodnie ferii i dwa tygodnie bezpłatnego urlopu, a i tak było to strasznie mało. Czułam niedosyt, że trzeba wracać do pracy, choć poczekałabym na kolejne okno. Stwierdziłam wtedy, że jeśli myślę o zimowych przejściach, muszę wygospodarować więcej czasu. Bardzo tego chciałam, więc wszystko potoczyło się niejako naturalnie.
Éli po pracowitym dniu – zachód słońca nad lodowcem Diama, styczeń 2016 roku; fot. archiwum prywatne Élisabeth Revol
Użycie tlenu w czasie wejścia na Everest stanowi kolejny przełom w twojej karierze: porzuciłaś jarzmo wyczynu na rzecz możliwości spełniania się w zgodzie ze słabościami organizmu, a nie wbrew nim.
Użycie tlenu na Evereście ma dla mnie ogromne znaczenie. Nie mogłabym tak postąpić w 2017 roku, wtedy nawet tego nie przewidziałam. W 2019 roku rzeczywiście był to punkt zwrotny, w którym zrezygnowałam z robienia wyniku i po prostu wróciłam do marzenia z dzieciństwa. A gdy byłam małą dziewczynką, marzyłam właśnie o wejściu na Everest – wtedy nie myślałam o poręczówkach, tlenie, Szerpach. Chciałam tylko wdrapać się na szczyt i zobaczyć, jaki jest stamtąd widok. Sądzę więc, że ten etap jest szalenie ważny. Wcale nie jestem dumna, że sięgnęłam po tlen. Ale ta decyzja faktycznie wyznaczyła punkt, w którym zrezygnowałam z wyczynu, z Élisabeth Revol, którą byłam w oczach mediów, przyklejających mi łatkę atletki. W tamtym momencie znowu stałam się sobą. (…)
Wywiad z Éli - wkrótce dostępny na naszym kanale GÓRY TV; fot. Maciej Piera
Cały wywiad z Éli znajdziecie w najnowszym numerze GÓR (272).