Wbrew powszechnej opinii najwyższym szczytem Armenii nie jest wcale święta góra Ormian – Ararat. Ta w wyniku zawirowań polityczno-militarnych znalazła się na terenach kontrolowanych przez Turcję. Między innymi z tego względu naszą uwagę skierowaliśmy na Aragac, oddalony o 8 godzin jazdy od Kazbegi, łatwo dostępny, idealny dla miłośników górskiej przygody przebywających w Gruzji.
Podejście na wierzchołek zachodni; fot. Grzegorz Michałek
Szybka i skuteczna akcja na Kazbeku sprawiła, że nasze apetyty przed drugą częścią kaukaskiej wyprawy, której celem było wejście na Elbrus, tylko się rozbudziły. Niestety, po powrocie do Kazbegi dowiedzieliśmy się o zamknięciu, w wyniku niedawnej lawiny błotnej, Gruzińskiej Drogi Wojennej, prowadzącej z Kazbegi do Terskola. Tym samym zdobycie Elbrusa na tym wyjeździe okazało się nierealne. Teoretycznie można próbować przedostać się tam przez terytorium Osetii Południowej, ale po inwazji Rosji na Gruzję w 2008 roku rejon jest niestabilny politycznie, a podróżowanie bywa niebezpieczne.
Mając jednak w zapasie jeszcze ponad tydzień, naprędce zorganizowaliśmy wyprawę na najwyższy szczyt sąsiedniej Armenii. Jest to charakterystyczny, wulkaniczny stożek, który posiada cztery wierzchołki – po jednym na każdą stronę świata – i krater opadający kilkaset metrów niżej. Najwyższy wierzchołek, północny, osiąga wysokość 4094 metrów, a najniższy, południowy, wznosi się na około 3880 metrów. Pierwotnie zamierzaliśmy wejść na szczyty południowy i zachodni (4080 m), bo tak było najłatwiej zaplanować podróż. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że wschodni wierzchołek osiąga wysokość 3900 metrów, a na południowym zboczu Aragacu, w pobliżu obserwatorium astronomicznego, znajduje się jezioro Kari o powierzchni około 30 hektarów, do którego spływają potoki z roztopionego na stokach śniegu. (…)
Biwak na południowych zboczach Aragacu, w pobliżu obserwatorium meteo; fot. Grzegorz Michałek
Zdecydowanie najłatwiej Aragac zdobyć od strony obserwatorium, choć na początku mieliśmy małe problemy orientacyjne. Dość szybko osiągnęliśmy wysokość pól śnieżnych (około 3400 metrów), ale mimo to nadal było ciepło. Po kolejnych 100 metrach dotarliśmy do moreny, gdzie poprzednicy wydeptali bardzo dużo ścieżek. Zauważyliśmy też dużą grupę, która atakowała wierzchołek południowy od wschodu, prawdopodobnie mając już na koncie wejście na szczyt wschodni. Na morenie wybór padł na jedną ze ścieżek prowadzących w kierunku naszego celu, jednak którą byśmy poszli, wszystkie pięły się coraz bardziej stromo. Nie była to w żadnym wypadku wspinaczka, a raczej mozolne podejście. Ot, jak na Babią Górę czy inny tego typu „kopiec”. Nogi zapadały się w miękkim śniegu nawet po kolana, ale największym problemem była „choroba wysokościowa”, która ujawniała się dopiero teraz. Większość ekipy zaczeła odczuwać trudy wyjścia mniej więcej od wysokości 3500 metrów, czego głównym objawem była wzmożona potrzeba nawodnienia.
Pod wierzchołkiem południowym; fot. Grzegorz Michałek
Wreszcie, około godziny 11 dotarliśmy na bardzo zatłoczony wierzchołek południowy. Spotkaliśmy tam ekipę, którą widzieliśmy na podejściu od obserwatorium. Okazało się, że to grupa z Iranu, z którą zrobiliśmy sobie kilka zdjęć. Wymieniając się adresami, zadbaliśmy o kontakty przydatne na wypadek, gdybyśmy chcieli za jakiś czas zdobyć Demawend. Naturalnie, zaprosiliśmy ich też do Polski. Po krótkiej sesji fotograficznej i wspólnym zjedzeniu lokalnych smakołyków ruszyliśmy w kierunku zachodniego wierzchołka. Irańczycy zostali jeszcze na południowym i chyba nie mieli zamiaru iść dalej.
Na szczycie, z dziewczynami z grupy Wulkan; fot. Grzegorz Michałek
Początkowo ścieżka wiodła łagodnym zboczem, daleko od widocznego urwiska. Jakieś 200 metrów dalej zaczęła ostro schodzić na przełęcz, leżącą na wysokości około 3790 metrów. Chwilę prowadziła polem śnieżnym po dość eksponowanym zboczu, ale na szczęście słońce mocno operowało, więc śnieg rozmiękł, zapewniając lepszą amortyzację i pewne stanie. Na przełęczy byliśmy około 11.30–11.45 i niedługo później ruszyliśmy w górę. Podejście na wierzchołek zachodni jest jednak zgoła odmienne od trasy wiodącej na południowy. Mieliśmy do pokonania piargi, wraz z wysokością nabierające stromizny i zamieniające się w ścianę, przez którą prowadziła droga o charakterze scramblingowym. Napotkane tam trudności oceniłem na tatrzańskie 0+. (…)
Tekst: Marek Skowroński
Zdjęcia: Grzegorz Michałek
***
Relację z wejścia na Aragac i praktyczne informacje ułatwiające zorganizowanie wyprawy na ten szczyt znajdziecie w najnowszym numerze GÓR (272).
A jako bonus do lektury - materiał filmowy z wyprawy. ;-)