Płynęliśmy na Gomerę z Teneryfy. Nocowaliśmy nad portem. Wybraliśmy GR 132. Pierwszy odcinek ma 29 kilometrów i podobno nie ma tam źródeł i rzek. Jest sporo podejść. Upał. Wiatr dopiero na wzgórzach. Zabraliśmy po 3 litry wody. W ostatnich zabudowaniach uzupełniłam to, co ubyło na podejściu. Pod wieczór widząc skalne źródełko, znów nabrałam. Szlak wdrapał się na góry z pięknym widokiem, porośnięte sukulentami. I opadł. Minął wioskę wyglądającą bezludnie, wyszedł na polną drogę. Biwakowaliśmy na poboczu, w rzadkim lasku.
Turnie w Parku Narodowym Garajonay; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Herbata, gorąca tak, że aż parzy. Pico del Teide ponad kołderką z chmur, promienie oświetlające las. Od spodu. Zapach sosen. Pięknie. Cieplej i bardziej egzotycznie niż na El Hierro, który obeszliśmy wcześniej. Droga jeszcze przez kilka kilometrów wznosi się ponad palmowymi gajami. W stronę chmur. Za chwilę przejdziemy na ciemną stronę wyspy. Pewnie ochłodzi się, może będzie mokro...
Myślę o tym, pamiętam El Hierro, ale widząc chmury głaszczące pokrzywione sosny mam nadzieję, że szybko nie znikną. Życiodajna mgła spijana przez las. W dole zarys wybrzeża. Balkonik, trawiasty. Świetny pod namiot. Eksponowany. Pod nami 1000 metrów w dół, przy ścianie bukiet owinięty celofanem. Krzyczy ptak. Schodzimy, zakosami przez las. Gęsto, ciemno, wciąż bardzo mgliście. Niżej więcej widoków. Zbliżamy się do pięknych gór. Przez mchy, zieleń, kwiaty, palmowe gaje. Zbaczamy w stronę oceanu. Potężne fale wciągające błoto w głąb zatoki. Fragment drogi. Punkt widokowy na grani, ścieżka wykuta w skałach, strome zejście. Z góry widzę zatoczkę obrośniętą plantacjami bananów. Z bliska owocujące kłosy. Wielkie, często już popakowane w wory. Są też dojrzewające papaje i knajpka nad plażą. Zamawiam ziemniaki po kanaryjsku. W mundurkach, pokryte skorupką z soli, z sosami mojo. Pyszne. Nabieram wody. Ładuję baterie. Górę doliny zalewa rozświetlona mgła. Szczyty w Parku Narodowym Garajonay wydają się bardzo dalekie. Ruszamy w stronę Agulo. Wchodzimy w cień, mijamy ciche miasteczko. Szlak prowadzi nas w górę i w dół. Zostaję z tyłu. Za zakrętem wyłania się kolejna wieś. Dolinę przecina szosa, na ścieżce biegnącej wzdłuż ogrodów nie ma ani odrobiny miejsca pod namiot. […]
Alajero – w poszukiwaniu wielkiej draceny; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Idziemy teraz GR 131. W dole widać Valle Gran Rey – dolinę odkrytą w latach 60. przez hipisów, uciekinierów przed wojną w Wietnamie. Przypływali tu statkiem pocztowym kursującym raz w tygodniu z Teneryfy. Pewnie nadal jest tu pięknie, ale wcale nas nie kusi, żeby zejść. Górę kanionu pokrywają tarasowe pólka. Rozgrzane słońcem, porośnięte zielenią. Udało mi się tam z gapiostwa zgubić, ale Edward na szczęście zaczekał – w miejscowości z przyjemnym barem. Wyszliśmy stamtąd rozleniwieni, z rozpędu przeszliśmy jeszcze kawał do miradoru na szczycie wyspy. W ostatnim domku poprosiliśmy o wodę. Starsza pani, dwa rasowe koty, tysiąc doniczek. Rozmowa na migi. Dwie butelki. Potem światło coraz łagodniejsze, szlak coraz bardziej dziki, chaszcze, rumianki, pojedyncze palmy, dalej kikuty spalonych drzew. Świadectwo kataklizmu z 2012 roku. El Gran Fuego zaczął się późnym latem. Przychodził falami, nie udało się go ugasić aż do października – początku jesiennych deszczy. Płomienie buchały jakby pochodziły z bomby, pokonywały zapory, przeskakiwały drogi. Spalone tereny poddano intensywnej rekultywacji. W wielu miejscach zamiast typowych dla subtropikalnego lasu Wysp Kanaryjskich wawrzynu i wrzosu rosną teraz inne rodzime gatunki, mniej palne. Wśród nich kikuty spalonych wrzosów, które nadal chronią ziemię przed rozsypką. Minęliśmy zagajnik sosen kanaryjskich, nadpalonych, ale w większości żywych, przeszliśmy ponad głębokim kanionem. W pięknym wieczornym świetle, przez łany kwiatów. Nocowaliśmy obok kościółka na dużej wysokości (około 1300 m). Chwilkę po zachodzie, kiedy kolory już zbladły, na niebie pojawiła się czerwona łuna. Jakby wspomnienie pożaru, o którym tyle myślałam idąc lasem. Noc była zimna i wietrzna. Namiot łomotał. Marzliśmy też rano, nawet kiedy już wyszliśmy na słońce. Ścieżką pozarastaną rumianami. Spalonym lasem. Z najwyższego punktu Gomery widać całą wyspę. Wydaje się malutka, a przecież szliśmy po niej od kilku dni. Rozpoznajemy szczyty, kaniony, grzbiety. […]
Więcej o górzystej La Gomerze, wyspie „gdzie pieniądze są zbędne”, przeczytacie w najnowszym numerze GÓR (267).
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Nizinkiewicz