"Centralne Wyżyny Islandii są niedostępne wiosną. Zimą, kiedy skały w całości pokrywa śnieg, wolno tam wjechać superjeepem. Górskie drogi są otwierane dla terenowych samochodów w lipcu. Od kwietnia do czerwca nie dociera tam zupełnie nikt. Więc poszłam."
Słońce o północy i biwak na trasie z Dettifoss do Myvatn. Fot. Katarzyna Nizinkiewicz
EPOKA ELEKTRONICZNYCH ZAMKÓW
"Z policzkiem rozpłaszczonym na twardej pryczy czułam się, jakbym położyła głowę na piersi olbrzyma. Spał. Uff… Uuu… Uff… Uuu. Fale rozbijały się o czarną plażę. Mokra ziemia przenosiła drżenie, w szybę bębnił poziomy deszcz. Pachniało benzyną. Uwielbiam islandzkie biwaki. Najbardziej te stare, postawione w zeszłym stuleciu przez grupę wolontariuszy. Life Saving Association of Iceland powstała w 1928 roku jako ostatnia w krajach skandynawskich i, tak jak tam, początkowo zajmowała się ratownictwem na morzu, gdyż o wybrzeże nieustannie rozbijały się statki. Nad oceanem, potem przy trudnych brodach wyrosły dziesiątki pomarańczowych kapsuł, zaopatrzonych w paliwo, jedzenie, koce. Przez lata uratowały tysiące żyć. Teraz, kiedy niemal z każdego miejsca można zadzwonić, ich znaczenie gwałtownie spadło. Wędrując przez Islandię w maju 2017 r., znalazłam tylko 2 takie schrony.
Schron Barð. Fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Dwa inne, zaznaczone jeszcze na mojej mapie (a leżące przy popularnych drogach), były zamknięte, przeznaczone już na coś innego. Byłam rozczarowana, chociaż nawet nie miałam zamiaru tam spać. Może to przywiązanie do pasterskiej (alpejskiej czy pirenejskiej) tradycji zostawiania innym zimą schronienia, może przerażenie, że zbliża się kres beztroskiego, pozbawionego celu włóczenia się, a nadchodzi epoka miękkich kanap, elektronicznych zamków i rezerwacji. Minęłam kilka nowych, luksusowych schronów. Bez emocji i bez zdziwienia – wiedziałam, że są zamknięte.
Zaskoczył mnie tylko jeden. Padało. Znalazłam go z trudem, był punktem orientacyjnym na pozbawionej znaków drodze przez pole lawowe. Wiedziałam o niej od niedawna, od poznanego przypadkiem strażnika, który powiedział, że sam tamtędy szedł. Latem. Trasę, którą sobie zaplanowałam, odradził. „Jest maj, o dwa miesiące za wcześnie. Na wyżynach nie ma żadnych ludzi. Będziesz zdana tylko na siebie, a pogoda może bardzo się zmieniać. Leży śnieg…”. „Więc nie będę miała kłopotów z wodą” – przerwałam. „No tak” – uśmiechnął się zakłopotany. „Nie odchodź za daleko od ludzi. Masz GPS-a, spota? Telefon satelitarny…?”. „Nie, tylko kompas i mapę” – powiedziałam trochę na wyrost, bo nie miałam nawet dobrej mapy. Brew strażnika powędrowała w górę z naganą, w którą (zapewne niechcący) zaplątała się też odrobina szacunku.
Askja, ściana Krateru. Fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Czułam, że podzielił się ze mną tą nieoficjalną wiedzą tylko dlatego, że spotkaliśmy się wcześniej aż dwukrotnie. Przy Detifoss, gdzie szukałam kosza do wyrzucenia uzbieranych po drodze śmieci, i w podobnej sytuacji w Mývatn. Idąc z Asbyrgi podnosiłam i wkładałam do torby kolejne samotne kapcie, klamerki, opakowania po czekoladkach, gumki do włosów, strzępy taśmy, był nawet mokry przewodnik – po angielsku. W bezludnych górach, po których w tym roku nie szedł chyba jeszcze nikt, śmieci bardzo raziły, więc wyciągałam je z błota, wyławiałam z rzek, wydłubywałam z zaschniętych traw.(...)"
Pełną relację z samotnego trekkingu Kasi Nizinkiewicz wzdłuż centralnych wyżyn Islandii znajdziecie w nowym, 265 numerze GÓR.