W górach wysokich od lat działa seryjna morderczyni. Nazywa się K2.
Największa ambicja himalaisty? Zdobyć zimą najniebezpieczniejszy szczyt świata. Przez dekady nie udawało się to nikomu, ale kiedy u podnóża K2 melduje się polska wyprawa, cel wydaje się osiągalny. W bazie na wierzch wychodzą jednak wzajemne pretensje, środowiskowe konflikty i sprzeczne dążenia. Czy grupa wybitnych indywidualności potrafi w ogóle współpracować?
W gronie tych słynnych wspinaczy jest też dwójka outsiderów: Zuza Niska, doświadczona himalaistka, której do tej pory drogę do przełomowych sukcesów blokował zwykły pech, oraz Krzysiek Garda, amator wspinaczki i dziennikarz oddelegowany do relacjonowania zmagań z górą. Wkrótce okazuje się, że w skonfliktowanym zespole to właśnie tych dwoje najciężej pracuje na zbiorowy sukces. Niska dostrzega w tym szansę na przerwanie złej passy, a Garda zaczyna ulegać hipnotycznemu wpływowi szczytu… Może i dla niego znalazłoby się miejsce w grupie szturmowej?
Kiedy głupi błąd prowadzi do poważnego wypadku, Garda staje przed dylematem: jego lojalność wobec partnerki może stanowić zagrożenie dla pozostałych uczestników wyprawy. Wkrótce śmierć jednego z nich wywoła szereg wątpliwości: co naprawdę stało się na stoku K2 i czy ktoś poza morderczą górą przyłożył rękę do tej tragedii…?
Krzysztof Koziołek w Białym pyle odświeża najlepsze tradycje powieści przygodowej i literatury wysokogórskiej. Efekt: górski thriller, w którym napięcie rośnie wraz z wysokością. Książka ukazała się 25 sierpnia nakładem Wydawnictwa Agora.
Myślicie, że ta historia nie mogła się wydarzyć? To prześledźcie to, co wydarzyło się zimą na K2 już po wejściu Nepalczyków na szczyt. Czy to jest powieść z kluczem? - Zapewniam, że nie napisałem jej pod pseudonimem „Krzysztof Koziołek”!
- mówi Leszek Cichy, himalaista, wspólnie z Krzysztofem Wielickim jako pierwsi weszli zimą na Mount Everest – najwyższą górę świata.
Nie znam się na himalaizmie, ale na kryminałach już trochę tak. Powieść Krzysztofa Koziołka to ostra jazda nad przepaścią. I bez asekuracji. Zgotuje Wam piekło – gwarantuję.
- Mariusz Czubaj.
Krzysztof Koziołek ma na swoim koncie 15 lat pracy twórczej, 20 wydanych powieści i 500 spotkań autorskich. Znany jest także jako Bookman, czyli człowiek w najbardziej kryminalnym płaszczu na świecie, jedynym takim, uszytym z… okładek książek.
Rocznik 1978, zielonogórzanin z urodzenia, obecnie mieszka w Nowej Soli. Absolwent politologii na Uniwersytecie Zielonogórskim, z zawodu pisarz i dziennikarz. Pasjonat górskich wędrówek, zapalony kibic żużla i fan serialu Na południe. Debiutował w 2007 roku. Biały pył.
Piekło na K2 to jego jubileuszowa, 20. książka. W 2018 roku za kryminał retro Wzgórze Piastów oraz cały dorobek beletrystyczny otrzymał Zielonogórską Nagrodę Literacką „Winiarka”.
W 2019 roku za kryminał retro Nad Śnieżnymi Kotłami otrzymał nagrodę „Książka Górska Roku” w kategorii „Górska fikcja literacka i poezja”.
Koziołek w swojej powieści po mistrzowsku dawkuje napięcie, czytelnik wciąga się w kryminalną zagadkę, ale także wraz z bohaterami przeżywa wszystkie zmagania z górą, od tych odczuwanych fizycznie, po przeszywające psychikę emocjonalne słabości charakteru. Jest też w tej powieści wszystko to, co u Koziołka najlepsze - nieoczekiwane zwroty akcji i niezwykle wyraziści bohaterowie, obok których nie można przejść obojętnie!
- Alfred Siatecki, pisarz, laureat Lubuskiego Wawrzynu Literackiego
Poniżej przedstawiamy fragment jego najnowszej książki:
PROLOG
– Halo, baza! Halo, Paweł! Czy nas słyszycie? – Słowa padały z głośnika głośno i wyraźnie. Zupełnie jakby wypowiadająca je kobieta znajdowała się tuż za ścianą namiotu, a nie jakieś trzy kilometry wyżej. Na wezwanie zareagował tylko Paweł Bochenek, kierownik wyprawy i jej najbardziej doświadczony uczestnik. Od rana warował przy radiu, jednocześnie dusząc wyrzuty sumienia i pomstując na własną głupotę. Dlaczego przystał na propozy- cję zespołu szturmowego, żeby zgłaszać się przez radio o wie- le rzadziej, niż jest przyjęte? Z tego powodu musieli tu tkwić i zastanawiać się, co się dzieje powyżej obozu czwartego.
Spojrzał na dwóch kolegów siedzących z nim w mesie: Mirka Kawalca i Filipa Czecha. Kwaśno skonstatował, że są zajęci układaniem pasjansa. Jeśli ktoś w bazie umierał z nerwów, to najwyraźniej tylko on!
Bochenek jedną dłonią potarł zmęczoną twarz, drugą złapał się oparcia plastikowego krzesła, by wstać.
– Halo, baza! – Z głośnika dobiegły kolejne słowa, tym ra- zem dało się w nich wyczuć lekkie zniecierpliwienie.
„Też bym się zdenerwował w takim momencie” – uznał kierownik, zrywając się z siedzenia. Młodszych kolegów wciąż pochłaniały karty.
– Za moich czasów to było nie do pomyślenia! – warknął pod nosem, dopadając do radia. Ale nie miał czasu na awantury. Teraz liczyło się tylko to, co spodziewał się za chwilę usłyszeć. Domyślał się, że zespół szturmowy użyje tych samych słów, którymi 17 lutego 1980 roku o godzinie czternastej trzydzieści Leszek Cichy obwieścił swojemu kierownikowi wyprawy Andrzejowi Zawadzie – a tym samym całemu światu – że on i Krzysztof Wielicki jako pierwsi lu- dzie w historii stanęli zimą na Evereście.
Bochenek zbliżył mikrofon do ust.
Gdyby w tym momencie spojrzał na zegarek, zorientowałby się, że zespół szturmowy nie dość, że zdobył tę przeklętą górę, to jeszcze dokonał tego w fenomenalnym, wręcz niewyobrażalnie krótkim czasie.
– Halo, baza!
W obozie czwartym na wysokości 7950 metrów nad poziomem morza głos zabrzmiał dużo ciszej niż w bazie. Mimo to wydobył z letargu dwóch odpoczywających w namiocie himalaistów: Rafała Brzózkę i Andrzeja Pieca. Chociaż byli najmłodszymi uczestnikami wyprawy, obaj znajdowali się w wąskim gronie kandydatów do ataku szczytowego. Gdyby nie pewien niekorzystny dla nich zbieg okoliczności, to właśnie oni wzywaliby teraz przez radio kierownika.
Piec spojrzał na partnera. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił nic wykrztusić. W żołądku poczuł nieprzyjemny ucisk, który wyjątkowo nie miał nic wspólnego z problemami trawiennymi.
Brzózka odwzajemnił kwaśne spojrzenie, po czym zerknął na radiotelefon, zastanawiając się, czy po niego sięgnąć. Ale co miałby powiedzieć? Jedyne, co wypadało, to złożyć gratulacje, a na to nie miał najmniejszej ochoty.
– Halo, baza!
W obozie trzecim sześćset metrów poniżej czwórki panowały zgoła odmienne nastroje. Przemek Dudziak, czterdziestoczteroletni himalaista z ogromnym doświadczeniem, właśnie opiekał nad płomieniem kuchenki wbity na nóż kawał kiełbasy. Kiedy dotarł do niego sens dochodzących z radia słów, ucieszył się, że ktoś wreszcie utrze nosa Brzózce i Piecowi.
Popatrzył na leżącego tuż obok Krzyśka Gardę. Młodszy od niego o trzy lata Garda był największym nowicjuszem w zespole, ale nawet on wiedział, co oznaczają słowa płynące z radia. Zerknął na partnera, uśmiechnął się szeroko, po czym uniósł lewą dłoń z wyprostowanymi palcami wskazującym i środkowym. Radość była tym większa, że w szturmowym tandemie znajdowała się Zuza Niska, jedyna kobieta pod K2 i jednocześnie najbliższa mu tutaj osoba.
W odpowiedzi Dudziak odłożył ostrożnie nóż z kiełbasą – sukces sukcesem, ale żarcie na tej wysokości trzeba szanować – i zaciskając pięści, wykonał gest zwycięstwa.
Wtedy znajomy głos rozległ się ponownie:
– Halo… baza…
Garda popatrzył na Dudziaka zaskoczony i nagle zrozumiał coś, co przyprawiło go o gęsią skórkę.
Ten głos nie brzmiał zwycięsko.
Z głośnika stojącego w mesie dobiegło niecierpliwe wołanie:
– Baza, baza!
Kierownik wyprawy nie miał już wątpliwości, że tam, na górze, stało się coś złego. Łudził się jednak, że to tylko przejściowe kłopoty.
– Tu Paweł, mów! – Bochenek od rana szykował się, żeby powiedzieć coś zupełnie innego, jak kiedyś Zawada, i teraz z trudem dobierał słowa. – Gdzie jesteście? Halo!
Z głośnika wydobywało się tylko trzeszczenie. Nie można było nic zrozumieć.
– Powtórz! – Bochenek zacisnął mocno wolną dłoń, jakby to mogło cokolwiek zmienić. – Słabo cię słychać!
Odpowiedziały mu kolejne trzaski.
– Nic nie rozumiem!
– Baza… – Nagle jakość połączenia się poprawiła. Słychać było, jak kobieta po drugiej stronie dyszy, łapczywie wciągając rozrzedzone powietrze.
Bochenek był tak pobudzony, że nawet nie zarejestrował, kiedy Kawalec i Czech przestali grać w karty i stanęli tuż za jego plecami.
Kierownik przybliżył gruszkę radiotelefonu do ucha, tak na wszelki wypadek, żeby nie uronić ani jednego dźwięku.
W głośniku trzasnęło i wszyscy usłyszeli:
– Potrzebujemy… pomocy…
Potem zapadła cisza.