Słuchając ryku wiatru, podpierając maszt, żeby się nie połamał, i modląc się w duchu, aby nas nie zwiało, bo w górach zdarzają się takie wypadki, zastanawiałam się, czy nie wyjść i nie odkopać namiotu, ale wystawienie głowy na zewnątrz szybko stłumiło mój zapał. Śnieg przy tym wietrze padał w poziomie, waląc w twarz zmrożonymi igłami, a straszliwy ziąb przeszył mnie mimo kilku warstw ciuchów. Stwierdziłam, że z odśnieżaniem jeszcze chwilę się wstrzymam. „Może przestanie” – mówiłam sobie w duchu to, co pragnęłabym usłyszeć.
W Strefie Śmierci lepiej zbyt długo nie przebywać. Po zdobyciu szczytu dobrze jest zejść jak najniżej
Wydawałoby się, że 150 metrów w pionie to żadna różnica. Pasang nawet sugerował, że skoro tak mało, to może odpuścimy, ale uparłam się, że nie ma żadnego „odpuścimy”. To odcinek z wymagającym technicznego wspinania Kominem House’a. Stwierdziłam, że wolę go sobie teraz przejść na lekko, aby wiedzieć, co może się na nim zdarzyć, gdy będę szła z większym obciążeniem.
Wrażenia? Bardzo pozytywne. Faktycznie, 30-metrowy skalny komin wymaga sporo wysiłku i wspinaczkowych umiejętności. Pionowe skały robią wrażenie, ale mi akurat się podobało. Owszem, trochę stresujące były wyjeżdżające spod nóg i rąk kamienie, ale jak dotąd jest to najfajniejszy na K2 odcinek. Potem było jeszcze trochę wspinania w błękitnym, czyli bardzo twardym lodzie, co też dawało sporo frajd choć zmachana rzecz jasna jestem, zwłaszcza że to już spora wysokość.
Po dotarciu do dwójki, teraz już tej właściwej, wylądowaliśmy w namiocie Erixa i jego szerpy, którzy spędzili tu noc. Chłopcy zrobili nam herbaty, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, kiedy nagle przez włączone na nasłuch radio rozległ się okropny, ale to naprawdę okropny ryk! Zamarliśmy… Kolejne sekundy ciągnęły się w nieskończoność, aż strach było zapytać, co się stało. Wkrótce wszystko się wyjaśniło. Spadający kamień trafił w nogę wspinającego się do jedynki szerpę, w dodatku z naszej agencji. Chłopak żyje, ale złamana, a raczej zmiażdżona noga wymaga jak najszybszego zabrania go w dół. Na helikopter nie ma co liczyć ze względu na nielotną pogodę, jedyna opcja to go po prostu znieść (współczuję mu – z takim bólem?!). Jakby przerażających wieści było mało, otrzymanie wiadomości zasygnalizował mój inReach. Jacek z bazy pod Gaszerbrumami pytał, czy wiem coś na temat ewakuowania z K2 dwóch Australijczyków. Nie, nic nie wiem… Zrobiło się nieprzyjemne.
Słynna Szyjka Butelki, czyli trawers pod lodową ścianą olbrzymiego seraka
Pokonałam całkiem spory kawałek, gdy na dość trudnym i niebezpiecznym odcinku Czarnej Piramidy postanowiłam jednak zaczekać. Minęło 10 minut, potem 20… Pasanga ani widu, ani słychu. Miejsce do stania okazało się niezbyt wygodne, na dodatek ze sporą stromizną, więc stwierdziłam, że zrobię sobie z lin stanowisko, które utrzyma mnie, nawet jeśli się z jakichś powodów obsunę czy dostanę kamieniem, a równocześnie uwolni mi ręce. Zanim skończyłam, minęło dobre 30 minut. Zaczęłam się wkurzać, bo dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy być już o wiele niżej. „Przynajmniej mam ładne widoki” – pocieszałam się, szukając dobrych stron tej sytuacji, i chwilę potem zajęłam się robieniem zdjęć. Nagle… Moją uwagę przykuło leżące kilkanaście metrów powyżej „coś”. Szczerze mówiąc, najpierw pomyślałam, że to porzucony plecak albo jakiś depozyt, ale powiększenie zdjęcia pokazało, że to tajemnicza postać w żółtych butach, odwrócona do mnie plecami.
– Hej, co ci jest?
Odpowiedziała mi cisza, więc zaczęłam się zastanawiać, jak podejść do leżącego. Nie było to proste, bowiem dzielący mnie od niego odcinek wymagał trudnego technicznie wspinania. Na szczęście z góry schodzili jacyś ludzie.
– Zobaczcie, proszę, co mu jest! – krzyknęłam, zwłaszcza że podejście do milczącego człowieka nie stanowiło dla nich żadnego problemu. Od poręczówek mieli do niego maksymalnie trzy metry w poziomie. I tu wydarzyło się coś, czego mój umysł nie ogarnął.
– Spieszymy się! – krzyknął ktoś.
– Nie będziemy blokować liny – dopowiedział ktoś inny.
– Przecież na pewno ma jakichś szerpów ze swojej agencji – usprawiedliwił się następny. Reszta nic nie powiedziała, ale też nic nie zrobiła.
Byłam w prawdziwym szoku. Na kilkanaście schodzących osób nie znalazła się ani jedna, która sprawdziłaby, co jest z leżącym na kamieniach człowiekiem? Naprawdę nikt nie chciał mu pomóc? Już miałam się wypiąć ze swojego stanowiska, by jednak pójść do góry, gdy pojawiło się kilku Nepalczyków.
– Hej, zobaczcie, co z nim! – wydarłam się, teraz już nie siląc się na żadne „proszę”. – Mam deksametazon w zastrzykach. Może mu podamy? – krzyknęłam jeszcze, bo rzeczywiście ten ważny na wysokości steryd zawsze w takich warunkach ze sobą noszę.
– Wiesz… On już nie żyje… – uświadomili mnie szerpowie, którzy, jak się okazało, znali historię nieszczęśnika.
Tekst i zdjęcia / MONIKA WITKOWSKA
Dalsza część artykułu znajduje się w Magazynie GÓRY numer 4/2023 (293)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link