Długo musieliśmy czekać na pierwsze zimowe wejście na K2. Być może jest to jeden z powodów wyjątkowo wysokiej temperatury dyskusji, jaką wzbudziło to wydarzenie. W kolejnym numerze GÓR mamy zamiar przedstawić komentarze kilku postaci z himalajskiego środowiska, natomiast poniżej, jako wprowadzenie w temat, publikujemy stanowisko Andrzeja Machnika, które już pojawiło się w Internecie (redakcja).
K2 od południa; fot. Wikimedia Commons
16 stycznia 2021 roku dotarła do wszystkich wstrząsająca wiadomość: Nepalczycy zdobyli zimą tylekroć atakowany zimą przez Polaków K2! Kropka nad „i”, którą chciano koniecznie dostawić, jako ukoronowanie całego polskiego himalaizmu zimowego, uznanego swojego czasu za polską specjalność, poszła się paść! Pozostało jedynie „i” bez kropki! No to jesteście w dupie kolesie! – było pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy. Ciekawe jak się teraz z tego wszystkiego przed tłumami entuzjastów, których nakręcaliście przez lata hasłem „K2 dla Polaków”, wytłumaczycie? Z tego – jak by to określił Gołąb – „nadymania pęcherza” i stroszenia pawich piór przed publicznością oraz udawania mocarzy, jakich podobno świat jeszcze nie widział? No i od razu zaczęło się charakterystyczne podważanie sukcesu Nepalczyków, że niby to wejście nie było czyste, bo zrobione na tlenie. No i cóż z tego? – można by postawić pytanie – skoro jeszcze niedawno i u nas dało się słyszeć, że po pierwsze, to w ogóle należy tam wejść jakimkolwiek sposobem, a dopiero potem nad czystością stylu się zastanawiać. No bo przecież i tak przede wszystkim będzie się liczyło to, kto pierwszy tam wlazł, a dopiero w drugim rzędzie to, jakim sposobem. No, ale cóż, skoro już się stało, to w pierwszym rzędzie należy uzasadnić dalszą rację swojego bytu! A więc teraz celem Polaków stać się ma pierwsze zimowe wejście na K2 bez użycia tlenu! Biorąc pod uwagę to, jaką sprawnością w działaniu wykazał się do tej pory PHZ i jego „lodowi wojownicy”, toż to prawie dobrowolne wkładanie głowy w pętlę od stryczka! Ale po kolei.
Po pierwsze zarzucanie, że jakoby nepalskie wejście zimowe na K2 było niestylowe, to typowy kij, o tym drugim końcu znacznie grubszym, którym jak raz oberwać można po głowie. Albowiem jeśli było to wejście niestylowe, bo z użyciem tlenu, to stwierdzić należy, że co najmniej równie niestylowe było zimowe wejście wyprawy Zawady (z Cichym i Wielickim na szczycie) na Everest, bo też dokonane zostało z użyciem tlenu, a co gorsza jeszcze na dokładkę wypadło ono dwa dni poza „kalendarz”, czyli ustalony wtedy przez Nepalczyków sezon zimowy od 1 grudnia do 15 lutego (wejścia na Everest dokonano 17 lutego). Polskie wejście zimowe na Everest było zatem de facto jeszcze mniej stylowe niż wejście Nepalczyków na K2! Tak więc przyganiał kocioł garnkowi! Co prawda można by się bronić w tym wypadku stwierdzeniem, że było to prawie 40 lat temu, a więc obecnie należałoby poprawić styl i na K2 z definicji tlenu nie używać. Skoro jednak tak, to pojawia się pytanie: czy ostatnia polska wyprawa zimowa na ten szczyt też czasem przypadkowo nie miała go na stanie i czy nie był on przewidziany do użycia w ataku szczytowym? I myślę, że jeśliby polskie wejście zimowe na K2 odbyło się z tlenem, to nikt u nas nie śmiałby o to podnosić kwestii!
Sprawa druga. Zimą 1985/86 zdobyty został przez nas bez użycia tlenu pierwszy „wysoki” ośmiotysięcznik – Kangczendzonga – według ówczesnych pomiarów 8598 metrów, a więc tylko 13 metrów niższy od K2 (obecnie, wg najnowszych pomiarów, o 23 metry). Pomimo to nie zostało to u nas uznane za żaden wielki sukces, a wręcz przeciwnie – było to ze wszech miar i z każdej strony atakowane i traktowane jako skrajna nieodpowiedzialność ze strony kierownika wyprawy, czyli mnie, i niewiele brakowało, a uchwalono by na walnym zjeździe PZA – na wniosek zarządu i komisji sportowej – że należy wydać wręcz nakaz używania tlenu na wysokich ośmiotysięcznikach, przynajmniej zimą – bo decyzja o nieużywaniu tlenu była jakoby główną przyczyną śmierci Andrzeja Czoka. Warto w tym miejscu przypomnieć, jaka była wówczas moja na takie dictum replika. W sprawozdaniu dla PZA napisałem: „Uważam, że silny i doświadczony zespół, a ten niewątpliwie takim był, może sobie na odrzucenie zarówno użycia tlenu jak i asekuracji tlenowej pozwolić. Imputowanie konieczności użycia tlenu bez względu na specyfikę gry, przypominałoby sytuację z wczesnej epoki rozwoju samochodu, gdy w Anglii wydano przepis, że przed każdym pojazdem mechanicznym powinien biec człowiek z czerwoną flagą, ostrzegający innych przed zbliżaniem się wehikułu. (…) Ponieważ szczyt tak wysoki jak Kangczendzonga zdobyty został zimą bez użycia tlenu, śmiem twierdzić, że tlen stosowany jako sztuczne ułatwienie zniknie wkrótce z gór na dobre”. I szkoda, że wtedy planowanego nakazu używania tlenu oficjalnie nie wydano, bo teraz byłoby się z czego pośmiać! Tym niemniej ruchy wykonywane w tę stronę były, a jedną z podstawowych przyczyn tego stanu rzeczy było szukanie kija na pewnego psa, żeby go nim za wszelką cenę uderzyć...
Warto do tego wszystkiego dodać, że obecnie butle tlenowe są o niebo lżejsze od ówczesnych (wtedy średnio 8 kg, teraz 2–2,5), tak więc problem logistyczny związany z wykorzystywaniem tlenu został znacznie zredukowany. I tu się m.in. kryje tajemnica, dlaczego nagle pojawiły się tak liczne zastępy niewiele lub zgoła nic wspólnego z alpinizmem nie mających „himalaistów”. Albowiem – jak słusznie zauważył Reinhold Messner – używanie tlenu redukuje ośmiotysięcznik do rzędu sześciotysięcznika, a skoro teraz bez większego problemu wytaskać można do góry dowolną liczbę butli, ze względu na minimalny ich ciężar, to na wysoki kopiec może sobie wyleźć prawie każdy cieć, byle tylko nie było tam pod względem technicznym zbyt trudno. Ale i na to – przynajmniej częściowo – może znaleźć się rada w postaci zaporęczowania drogi od stóp do głów (i pobrania za to odpowiedniej mamony!).
Następna sprawa: Nepalczycy dokonali hromadnego vystupu na K2, wystawiając do ataku szczytowego aż dziesięciu wspinaczy, co się u nas nigdy nie zdarzyło, z jednym wyjątkiem... Zimowej wyprawy na Kangczendzongę! W ataku szczytowym na Kangczendzondze udział wzięło aż dziewięciu wspinaczy (w dwóch zespołach, idących w górę w odstępie jednego dnia), i to w ogóle z definicji bez użycia tlenu! I skoro nawet w zespole nepalskim na K2 jeden z zawodników wszedł na szczyt nie używając tlenu, to dokonał tego w towarzystwie dziewięciu kolesiów, którzy na tlenie szli i w każdej chwili – w razie potrzeby – mogli mu ten tlen pod dziób podetknąć, a także w taki czy inny sposób wspomóc. Takie podejście do rzeczy przypomina popularne obecnie zdobywanie bieguna południowego przez mało przypominających Roalda Amundsena turystów, z użyciem asekuracji w postaci samolotów, które w dowolnej chwili mogą uczestnika takiego heroicznego szturmu, któremu znudziła się ta zabawa, niemal z dowolnego miejsca wziąć za tyłek i po prostu odwieźć go z powrotem do domu. Można by się na taki przykład hromadnego vystupu, ale bez użycia tlenu, tak jak my to uczyniliśmy na Kangczendzondze, z powodzeniem powołać, gdyby nie jedna drobna sprawa: dotyczy on znienawidzonej przez nasz himalajski establishment wyprawy, którą cały czas usiłowano i nadal się usiłuje w każdy możliwy sposób – za przeproszeniem – podesrać. Głupio byłoby więc posłużyć się takim właśnie przykładem, gdyż wypromowałoby to nie tego, kogo trzeba!
Jeśli chodzi o tzw. czystość stylu, to nie da się ponadto ukryć, że jednak pod względem wyboru pory – zdecydowanie najsurowszego pod względem warunków pogodowych miesiąca – styl Nepalczyków był o wiele czystszy niż dotychczasowe zapędy w wykonaniu naszych gigantów, którzy z definicji postanowili zmłócić szczyt w marcu, zamiast w środku zimy, a już na pewno – broń Boże – nie w styczniu! Przypomnieć przy tym należałoby, że z zamiarem wejścia na K2 w marcu nosił się programowo nie tylko PHZ Hajzera–Majera, lecz również wyprawa Zawady zimą 1987/88 roku. Pod tym zatem względem ani dotychczasowe w/w polskie zapędy względem K2, ani też polskie wejście zimowe na Everest 17 lutego, a więc – jeśli o Himalaje, a i Karakorum chodzi – na przedwiośniu, a nie w samym środku zimowego hardcore'u, nie mają podskoku ani do K2 Nepalczyków, ani do zimowej wyprawy na Kangczendzongę, która również „załoiła” szczyt w styczniu!
I jeszcze jedna, dotycząca stylu rzecz, która w charakterystyczny sposób jest tym razem zupełnie przemilczana, a mianowicie sprawa daleko idącego nadużycia sił i środków względem atakowanego celu, co porównać należałoby z haczeniem klasycznego terenu. Nie da się bowiem ukryć, że obecnie nie tylko sprzęt jest o wiele nowocześniejszy i zapewniający o wiele dalej idącą ochronę przed wiatrem i mrozem niż kiedyś (jak na przykład podgrzewane na baterie buty), ale ponadto nasze atakujące zimą K2 wyprawy dysponowały wręcz nieograniczonymi funduszami. Zimowa wyprawa Zawady na K2 była wyprawą – słownie – za milion dolarów! Sponsorowana przez Netię wyprawa Wielickiego z zimy 2002/2003 też do biednych nie należała, zaś ostatnia polska wyprawa zimowa na K2 otrzymała na ten cel 1,5 miliona złotych polskich, zaś na następną wyprawę kolesie zażyczyli sobie od władzy okrągło miliony dwa! Ile forsy wydali na ten cel Nepalczycy nie wiem, ale wygląda to również na przedsięwzięcie z fajerwerkiem i wodotryskiem, popierane przez kogo trzeba. Ale i tu przyganiałby kocioł garnkowi, gdyby chciało się ten temat poruszyć. I jeśli już o czymś takim mowa, to przy okazji warto wspomnieć, że zimowa wyprawa na Kangczendzongę przeprowadzona została w ogóle bez żadnych dofinansowań (za wyjątkiem niewielkiej dotacji z Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach), nie dostała na ten cel (za karę, za wyłamanie się z obowiązujących „układów”) ani jednego centa z będącego w gestii PZA Funduszu Himalajskiego (tzw. „Krzakówki”), a na dokładkę musiała jeszcze stoczyć z tą nadrzędną organizacją całą batalię o to, by móc obrany cel zaatakować. Ponadto pokonać musiała dodatkowo istny tor przeszkód natury obiektywnej, ze spóźnieniem się statku z wyprawową ciężarówką i z okolo 70 % wyprawowego wyposażenia na pokładzie na czele, o dwa miesiące do portu przeznaczenia, co zmusiło nas do zorganizowania w Kathmandu wyprawy na nowo, niemal od podstaw, za pożyczone od Nepalczyków pieniądze (co uczynione zostało w ciągu dwóch tygodni!). A mimo to byliśmy w stanie zmłócić nasz cel w czasie zaledwie jednego miesiąca (!), podobnie jak teraz pozbawieni tego typu trudności Nepalczycy.
Biorąc to wszystko pod uwagę, wychodzi na to, że zimowa wyprawa na Kangczendzongę była najczystszą stylowo wyprawą zimową na jeden z trzech najwyższych szczytów świata, czyli z tzw. olimpijskiego „pudła”, i tego już nic zmienić nie zdoła! „Załoiła” szczyt zaledwie kilkanaście metrów (a wg ostatnich pomiarów o 23 metry) niższy od K2, przy absolutnym minimum użytych środków, bez niczyjego poparcia, a wręcz przeciwnie – w wymuszonej walce z czynnikami oficjalnymi, które usiłowały jej w każdym calu przeszkadzać – w błyskawicznym tempie i na dokładkę bez użycia tlenu (był to pierwszy tzw. wysoki ośmiotysięcznik zdobyty zimą bez użycia tlenu). Nadto dokonane to zostało 35 lat temu, czyli z użyciem o wiele bardziej prymitywnego sprzętu, niż ten używany obecnie.
Mimo to, a może właśnie dlatego, jest ona – ze mną na czele – nadal najbardziej opluwaną, dyskredytowaną i zakłamywaną przez nasz himalajski etablishment polską wyprawą. Bo prawda za bardzo w oczy kole! I choć od wyprawy tej minęło lat ponad trzydzieści, proceder ten bynajmniej nie stracił na sile, a wręcz przeciwnie – jeszcze na niej zyskał! Dodatkowo bowiem zatrudniono do niego znających się odpowiednio na takiej robocie fachowców z „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”, których zadaniem było przerobić mnie, jako jej kierownika, zupełnie na szmaty, a w roli jej zbawców i jedynych autorów zwycięstwa przedstawić kolegów Kukuczkę, Wielickiego i Hajzera, czyli tych, którzy de facto najmniej do realizacji celu wnieśli, poza – jeśli chodzi o Kukuczkę i Wielickiego – wkopnięciem piłki do praktycznie prawie pustej bramki (jeśli użyć tu piłkarskich porównań), bo tak im tę piłkę wystawiono! To zresztą, że takiej możliwości nie uzyskała pozostała, biorąca udział w ataku szczytowym siódemka wspinaczy, spowodowane było tylko i wyłącznie chorobą Andrzeja Czoka, która ujawniła się dokładnie w dzień tegoż ataku. Jeśli ktoś choć trochę potrafi myśleć, to chyba jasnym dla niego powinno być to, że dla uzyskania takiego efektu nie wystarczy tzw. pospolite ruszenie i wcześniej cała akcja musiała być odpowiednio ustawiona. I to bynajmniej nie przez trzech w/w osobników, którzy przyszli prawie na gotowe, w momencie, gdy postawione były już trzy (z czterech) obozy (trzeci następnie przesunięty został o 250 m w górę) oraz założone były już wszystkie poręczówki. Skoro jednak ja, jako kierownik tej wyprawy, miałbym być takim kompletnym – za przeproszeniem – niedojebem, jak mnie to szacowne, zainteresowane zachlastywaniem jej błotem towarzystwo usiłuje przedstawić, to wyżej wymienieni domniemani zbawcy tejże wyprawy (jak wiadomo już bez Kukuczki), jako niby to niekwestionowani geniusze organizacji i taktyki powinni byli – dysponując na dokładkę nieograniczonymi niemal funduszami – załatwić się zimą z K2 w koncertowym stylu już dawno temu. A tymczasem co z tego wszystkiego wyszło?
I na tym właśnie polega w tym wypadku kara za grzechy. Albowiem – jak głosi znane porzekadło – kto pod kimś dołki kopie, sam w nie wpada! K2 de facto nie było dla Polaków właśnie dlatego, że od czasów zimowej wyprawy na Kangczendzongę dominującym stylem gry stało się u nas faulowanie wykazujących niestosowną inicjatywę ludzi „spoza układu”, które umożliwiło monopolistyczne dorwanie się, tudzież trwanie przy wciąż centralnie zarządzanym korycie tym „odgórnie namaszczonym” (odgórnie namaszczony nie był również Tomek Mackiewicz i dlatego właśnie używać musiał na Nanga Parbat lin rolniczych, bo na nic innego nie było go stać), którzy – jak to dowodnie pokazali – w ogóle nie nadawali się do tego, co mieli robić. Bo z tego, że ktoś jest dobrym rębajłą albo strzelcem wyborowym absolutnie nie wynika, że nadaje się on do dowodzenia armią, a nawet batalionem czy też kompanią, a w niektórych przypadkach nawet drużyną! I dlatego też cały ten wydumany na komunistyczną modłę, centralnie sterowany program Polskiego Himalaizmu Zimowego, z definicji mający przypominać socjalistyczne pięciolatki, okazał się zwykłą klapą i porutą, z dwoma podejrzanej jakości marcowymi wejściami na niskie ośmiotysięczniki Karakorum, które z łatwością mogą zostać zakwestionowane jako zimowe i zapewne wcześniej czy później pod tym względem zakwestionowane zostaną (ale o tym przy obecnych rozważaniach o czystości stylu jakoś na razie się nie wspomina!). W każdym razie łatwo jest stwierdzić, że – zgodnie z Zasadą Petera – prawie wszyscy zajmujący się u nas obecnie tym odgórnie uświęconym programem, mniej lub bardziej wylądowali na swoim szczeblu niekompetencji i dlatego właśnie ostateczny rezultat jest taki, a nie inny. I choćby szanowni kolesie nie wiadomo jak stawali na głowie, by wykazać, że zimowe wejście Nepalczyków na K2 się nie liczy, bo nie było „czyste”, fakt pozostaje faktem, że K2 zimą jako pierwsi nie zdobyli Polacy, a cała reszta, to już tylko mniej lub bardziej niewiele znacząca kosmetyka, ot i co!
Tekst: Andrzej Machnik