Najdawniejsze obrazy, jakie przywołuję w pamięci, to klawisze i moje nogi zwisające ze stołka. Do osiemnastego roku życia ćwiczyłam na fortepianie osiem godzin dziennie. Byłam zwalniana z większości lekcji w liceum, zaszywałam się w pokoju do ćwiczeń. Samotna praca nad trudnymi pasażami była bardzo miłym i wciągającym doświadczeniem, ale powtarzanie utworów, które już opanowałam, odbierałam jako niezwykle stresujące. W bezwzględnym świecie muzyki klasycznej błąd przy wykonaniu utworu jest tożsamy z najgorszym grzechem.
Ten rodzaj intensywności towarzyszył mi odkąd miałam trzy lata i przez długi czas akceptowałam taki styl życia. Jednak w dniu, w którym jako studentka pierwszego roku poszłam się powspinać, odstawiłam muzykę na bok. Teraz, kiedy patrzę z perspektywy czternastu lat uprawiania wspinania, widzę, że dwie pasje mojego życia nie są od siebie aż tak odległe. Chociaż wydawało mi się, że wybrałam w końcu zupełnie inną ścieżkę, okazało się, że dorastanie przed fortepianem odcisnęło na mnie swego rodzaju piętno. Otóż podświadomie unikałam wspinaczki w stylu red point. Wspinanie RP kojarzyło mi się bowiem z odgrywaniem dobrze przećwiczonego utworu. Stanowiło równie duży stres, gdyż wiązało się z walką i z obawą, że zmarnuję ciężką pracę, jaką włożyłam w drogę. Muzyka nauczyła mnie koncentrować się na swoich słabych stronach. Od czasu do czasu zmuszałam się do pracy nad jakimś projektem, ale nienawidziłam tej znanej skądinąd presji. Wolałam wspinać się onsajtem lub szukać w górach przygód. Kiedy stawką było życie lub śmierć, potrafiłam stanąć na wysokości zadania poddając się intensywności chwili. Podobnie jak zawsze wychodziłam obronną ręką, grając z nut nieznany utwór. Realne ryzyko było mniej straszne niż wyimaginowana presja związana ze zwykłą porażką na drodze sportowej.
Zanim dowiedziałam się, co to jest big-wall, pasja wspinaczkowa zaprowadziła mnie do Yosemite. Jak każdy wspinacz, który przyjeżdża do Doliny, rychło odkryłam, że oferuje ona dosłownie wszystko – buldering, wspinanie skałkowe, łatwe solówki, długie drogi klasyczne, hakówki i przygodę w odosobnionych miejscach. Jednak z każdą kolejną wizytą Dolina jawiła mi się jako miejsce coraz bardziej nieznośne. Byłam zachwycona jakością wspinania, ale przytłaczały mnie tłumy ludzi i nonsensowne przepisy. Nie byłam w stanie zaakceptować budek z fast-foodami, turystów, którzy zatrzymywali się w środku drogi, aby gapić się na wiewiórkę, a przede wszystkim – niekończących się dysput o wspinaniu. Nie chciałam gadać o wspinaniu, chciałam się wspinać.
Dalsza część artykułu dostępna jest pod linkiem > link