Kto był twoim wzorem, kto mistrzem, kto inspiracją do przejść dróg i ścian, i wreszcie – kto rywalem we wspinaczce tatrzańskiej?
Nie miałem wzorów — w tym sensie, żeby ktoś mi pokazał, jak się pięknie wspinać. Moi mistrzowie, do których należeli przede wszystkim Jasiek Staszel i Staszek Mojżesz Groński, to nie taternicy od pięknego wspinania. Żadnego z nich nie widziałem na wspinaczce. To były autorytety, trudno nawet powiedzieć od czego — na pewno od serca. Ja ich kochałem i podziwiałem, choć nie potrafię dokładnie powiedzieć za co. Za nimi szła legenda, uśmiech i międzypokoleniowa serdeczność. Bo tak już jest z uczuciem. Łatwiej kochać, kiedy się jest kochanym. Zacząłem się wspinać bez żadnego kursu z moim nieżyjącym już przyjacielem Zdzichem Kozłowskim, zwanym Kozłem. Bardzo dobry to był zespół – Wilk i Kozioł. Nikogo nie znaliśmy, z nikim nie rywalizowaliśmy. Ci, których poznawaliśmy na początku, byli a priori traktowani jak przyjaciele. Bardzo powoli wsiąkaliśmy w środowisko, które wcale nie było łatwe dla outsiderów. W pierwszych latach strasznie „męczyłem” tę nieszczęsną skałę, której się czepiałem, później było już lepiej — zwłaszcza w lodzie. Za młodu miałem kłopoty ze zdrowiem i na rywalizację nie miałem wielkiej ochoty. Oczywiście chciałem być dobry w tym, co robię, bolało, kiedy coś nie wyszło, ale to ciągle nie była rywalizacja. Bardzo dużo szkoliłem. Robiłem to przez czterdzieści lat. Pokolenia taterników — zwłaszcza łódzkich – to moi wychowankowie. Większość wspomina mnie dobrze.
Dalsza część wywiadu znajduje się pod linkiem: link