W zależności od interpretacji jest jednym z wielu pięciotysięczników Azji lub najwyższym szczytem Europy. Lokalizacja powoduje również, że “jest świadkiem” wiecznych konfliktów, które toczą się w tym przygranicznym rejonie.
Dodatkowy pech Elbrusa polega na tym, że jest łatwo dostępny, co powoduje, że w okresie letnim góra jest rozdeptywana i zaśmiecana przez hordy turystów. Co zatem skłoniło mnie do wyprawy na ten wierzchołek? Zimą większość jego “wad” znika pod głębokim śniegiem, a samo wejście staje się niebanalnym.
Wszystko zaczęło się od kontuzji ręki, która uniemożliwiła mi regularne wspinanie na panelu. Ten swego rodzaju “zakaz” wspinania spowodował nagły przypływ czasu, a gdy człowiek ma go za dużo, to przychodzą mu do głowy różne pomysły. Znalezienie ekipy, która planuje zimowy wyjazd, nie było problemem.
Od Elbrusa zawsze odstraszały mnie tłumy, które latem szturmują tę górę. Co innego zimą, kiedy góra praktycznie pustoszeje. W zimowych warunkach każdy szczyt może okazać się nie lada wyzwaniem, a co dopiero góra o takiej wysokości. Był tylko jeden problem, ten standardowy - fundusze. Nieoczekiwany przypływ gotówki pod koniec roku dał jednak nadzieję na realizację marzeń. Nie gwarantowało to jeszcze wyjazdu, zmobilizowało jednak do działania przy szukaniu sponsorów.
Gdyby nie wsparcie, jakie uzyskałem od firm: Kanfor, Weld.pl, Cumulus, WOLFgang i Lurbel, nie pojechałbym na Kaukaz. Rozgłos medialny dla projektu zapewnili: “Magazyn Turystyki Górskiej „n.p.m.”, tygodnik “Słowo Podlasia” oraz portale internetowe: Brytan.com.pl, Ceneria.pl, Drytooling.com.pl, Goryonline.com, PortalGróski.pl oraz E-gory.pl.
Lista członków wyprawy topniała niczym świąteczny śnieg i ostatecznie na placu boju zostaliśmy we dwóch:
Hubert Szczepan Krzemiński i niżej podpisany. Z kraju wsparła nas niestrudzenie
Ewa Grewling, za co serdecznie dziękuję.
PODRÓŻ
Kiedy 7 lutego większość warszawiaków wracała z pracy z pączkami w garści, my zaczynaliśmy swoją podróż. Wybraliśmy opcję ekonomiczną, czyli podróż do granicy z Ukrainą komunikacją publiczną (autobus, pociąg). Największą niewiadomą, ze względu na nocne przechodzenie granicy, było dotarcie do Lwowa. Na szczęście obyło się bez problemów i rankiem 8 lutego ruszamy koleją do Kijowa. Tam w oczekiwaniu na następny pociąg, w dworcowym “barze mlecznym” posilamy się ukraińskimi specjałami. Podróż, pomimo że długa i trochę nużąca, przebiega miło. Dla mnie to szczególne doświadczenie, ze względu na to, że to moja pierwsza wizyta za wschodnią granicą. W Mineralnych Wodach meldujemy się w środku nocy. Szczęśliwie trafia nam się okazja dojechania bezpośrednio do Terskoł z grupą rosyjskich turystów, która wcześniej zamówiła sobie busa. Trzy godziny później stoimy już pod lokalnym sklepem w Terskoł z górą bagaży.
Jest niedzielny poranek, 10 lutego, po ponad 60 godzinach od wyjazdu z Warszawy możemy powiedzieć, że pierwszy etap naszej wyprawy za nami.
NA MIEJSCU
W miejscowym sklepie zaopatrujemy się w walutę, dodatkowo Pani postanawia nas uszczęśliwić i bez prośby z naszej strony, wychodząc przed sklep i krzycząc do mężczyzny stojącego na skrzyżowaniu, załatwia nam transport do oddalonego o 3 km Azau, skąd odchodzi już kolejka po zboczach Elbrusa. Jesteśmy tym tak zaskoczeni, że zanim udaje nam się cokolwiek powiedzieć, nasze plecaki czekają już w samochodzie. Nie protestujemy, kilka minut później śmiejąc się z całej sytuacji, jedziemy do Azau białą ładą. Po przyjeździe na miejsce rozglądamy się za dogodną miejscówką na namiot. Ostatecznie decydujemy się na lasek po prawej stronie od drogi, tuż za ostatnimi zabudowaniami.
Podczas gdy my rozbijamy namiot, przy drodze gromadzi się grupka innych alpinistów, jak się później okazuje, to nasi rodacy, a konkretnie ekipa z Poznania, która pod Elbrus dotarła samochodem kilka godzin przed nami. Chłopaki zamierzają jeszcze tego dnia podjechać kolejką na górę. My z Hubertem zostajemy, aby załatwić formalności związane z meldunkiem (tzw. OVIR-em). Niestety jest niedziela, urzędy nie pracują, a w hotelu nie udaje nam się dowiedzieć niczego konkretnego. Postanawiamy zaczekać do jutra i rano udać się do Terskoł i spróbować zarejestrować się w urzędzie pocztowym.
W poniedziałek z samego rana, “prowadzeni” przez miejscowego burka, zmierzamy na pocztę. Tam w rozmowie z pracownikiem słyszymy, że przepisy ws. rejestracji turystów w Rosji uległy zmianie i obecnie mamy na to 7 dni roboczych, plus ewentualne 2 świąteczne. W związku z tym, że kolejny dzień rokuje świetną pogodę, rejestrację odkładamy na później, szybko wracamy zatem do Azau. Postanawiamy nie marnować czasu i ruszać do góry. Pakujemy nasz dobytek, zostawiamy mały depozyt w hotelu “Alpina” i około południa stoimy już pod kolejką gotowi do drogi.
AKCJA GÓRSKA
Żaden z nas nie podejmuje nawet tematu wjeżdżania kolejką, jest bardziej niż oczywiste, że
chcemy wejść na górę o własnych siłach. Chcemy jeszcze dzisiaj (11.02.) dojść do stacji Mir, dlatego zaczynamy się śpieszyć. Drogi nie znamy, więc trudno nam określić, jak długo może zająć podejście. Po godzinie 18 robi się już ciemno, więc czasu nie mamy zbyt wiele. Mozolnie podchodzimy nartostradami wzdłuż kolejki, ale dość szybko docieramy do Starego Krugozora, czyli stacji przesiadkowej do Mira. Tam robimy krótki popas. Po niespełna 30 minutach, nasze plecaki znów na nas ciążą, a my jesteśmy atrakcją dla turystów zjeżdżających na nartach i snowboardzie. Idę pierwszy, za mną podąża Hubert, co rusz ktoś zatrzymuje się i z niedowierzaniem dopytuje, czy naprawdę zamierzam wejść na szczyt. Człapię do góry, a przede mną wyrasta na skale stacja starej kolejki. Dochodzę do miejsca, gdzie muszę zadecydować, skręcić w lewo i dalej iść nartostradami, czy wybrać drogę po prawej stronie, wzdłuż skał bez widocznej ścieżki. “Uciekam” oczywiście na prawo, ale dość szybko muszę słono płacić za te dzikie krajobrazy. W zasadzie, co kilka metrów zapadam się niemal po pas w śniegu. Kluczę w poszukiwaniu wygodnej trasy. W końcu trafiam na partię bardziej zmrożonego śniegu i szybciej ruszam w górę. Gdy od wejścia na platformę stacji dzieli mnie jakieś 30 metrów, ponownie trafiam na “grząski” teren. Nie jestem w stanie przebić się do przodu. Dopiero po półgodzinnej “walce” udaje mi się wedrzeć na górę. Staję pod Mirem kwadrans po 18. Hubert przychodzi jakieś pół godziny później. Namiot rozkładamy w budynku starej stacji. Temperatura w środku taka jak na dworze, ale przyjemniej, bo nie wieje.
Kolejny dzień (12.02) to
podejście do schronu Walerego (4100 m n.p.m.) zlokalizowanego przy ruinach schroniska Prijut 11. Od Mira prowadzi do niego dobrze oznaczona droga, którą jeżdżą ratraki wywożące turystów do góry. Około południa jestem już na miejscu i spotykam tam zaprzyjaźnioną ekipę z Poznania. Chłopaki tego dnia rozbijają namioty na Skałach Pastuchowa. Ja również wychodzę w tamtym kierunku, aby zdobyć aklimatyzację. Nie mam ze sobą raków, dlatego, gdy dochodzę do miejsca, gdzie zaczyna się pole lodowe, postanawiam zawrócić. Podchodzenie wyżej wydaje mi się zbyt ryzykowne. GPS wskazuje 4455 m n.p.m., kiedy zawracam i schodzę w kierunku schronu. Wieczorem siedzimy w komplecie w chacie Walerego i analizujemy przesyłane od znajomych z Polski prognozy pogody. Wynika z nich, że najlepsze warunki na atak szczytowy przewidywane są na czwartek - 14 lutego.
Środę przeznaczamy więc na odpoczynek. Nie przeszkadza to nam jednak, wybrać się z Hubertem pod Pastuchowa. Tym razem, uzbrojony w raki, przechodzę połowę lodowego zbocza. Na szczęście lód na nim okazuje się dobrze “napowietrzony”, przez co raki siadają w nim pewnie. Czas szybko mija, trzeba wracać i przygotować się do nocnego wyjścia. Po drodze spotykamy chłopaków, którzy zmierzają do swoich namiotów, aby z tamtego miejsca rankiem zaatakować szczyt. Wymieniamy ostatnie uwagi i życzymy sobie powodzenia.
Przed północą jesteśmy już na nogach, ostatnie przygotowania, “śniadanie” i
o pierwszej w nocy wychodzimy ze schronu. Pogoda nie rozpieszcza, pada śnieg i wieje silny wiatr. Widoczność też nie jest najlepsza, jesteśmy jednak przygotowani na wypadek zbłądzenia, mamy odbiorniki GPS i krótkofalówki. Przed wyruszeniem w górę umawiamy się jeszcze na łączność radiową. W miarę upływu czasu śnieg sypie coraz mocniej, idę pierwszy, moim śladem kroczy Hubert. Co jakiś czas odwracam się za siebie, aby dać mu znak światłem, którędy idę. Gdy dochodzę do pola lodowego, zakładam raki i dodatkową czapkę, wiejący wiatr już dawno zmroził mi lewe ucho. Włączam radio i próbuję połączyć się z Hubertem, odbiornik jednak milczy. Widzę jego czołówkę, więc ruszam dalej, jest za zimno, żeby stać. Idę do góry i w pewnym momencie widzę światło po prawej stronie. To namioty chłopaków z Poznania, najwidoczniej powoli szykują się do wyjścia. Gdy dochodzę do końca pola lodowego, kolejny raz walczę z radiem, jednak i tym razem nie udaje mi się połączyć z Hubertem. Odwracam się i widzę światełka czołówek, jest ich teraz kilka to znak, że poznaniacy ruszyli już do góry. Wyciągam GPS’a i próbuję ustalić swoją pozycję, względem wgranego śladu, który prowadzi na przełęcz. Początkowo wszystko wygląda dobrze, jednak po kilkudziesięciu metrach odbiornik zaczyna wyświetlać moją lokalizację z wyraźnym opóźnieniem. Co jakiś czas okazuje się, że idę w niewłaściwym kierunku i muszę korygować kurs.
Zaczynam kluczyć między fantastycznymi formami, które nagle wyrastają ze śnieżnego zbocza. Niektóre z nich obchodzić muszę sporymi łukami. Idę trochę po omacku, bo odbiornik ciągle dostaje “czkawki”, odległość do siodła maleje bardzo powoli. Iść jednak trzeba, bo robi się coraz zimniej. Z niecierpliwością zaczynam wyglądać świtu. Śnieg powoli przestaje padać, wiatr za to nie daje za wygraną i dmie coraz mocniej. W pewnym momencie zauważam, że robi się jaśniej. Zdejmuję gogle i czuję się, jakbym otworzył oczy przy przebudzeniu. Świat znów nabiera kolorów, a ja momentalnie poznaję swoją lokalizację. Okazuje się, że jestem powyżej wytyczonej trasy, na zboczu wierzchołka wschodniego. Według wskazań odbiornika do szczytu dzieli mnie ok. 450 metrów. W zasadzie taki był plan - wejść na dwa wierzchołki. Ruszyłem zatem w kierunku widocznej grani szczytowej.
Jest godzina 8:55, staje na topie. Przy próbie włożenia baterii do aparatu,
wiatr pozbawia mnie jednej łapawicy. Nim zdążyłem zareagować, była już na krawędzi zbocza. Aparat na szczęście nie zawodzi. Silnie dmucha, dlatego po zrobieniu kilku fotografii, schodzę, kierując się na przełęcz. Idąc, spoglądam na ścieżkę, która prowadzi do niej od Skał Pastuchowa, jak wyraźnie jest widoczna teraz - o poranku. Niestety nikt nią nie podchodzi. W międzyczasie ponownie próbuje połączyć się przez radio, ale efekt wciąż ten sam. Kiedy dochodzę do przełęczy pogoda nie przypominała już tej z nocy. Wiatr przestał dokuczać, a słońce rozgoniło poranne chłody. Po wypiciu kubka herbaty, zaczynam wspinać się po zboczu, na którym widnieje wydeptany ślad, oznaczony dodatkowo traserami. Po pokonaniu kilku wzniesień, w oddali majaczy się wyraźny wierzchołek. Ostatnia prosta, strome podejście i... przed moimi oczami rozpościera się panorama z najwyższego szczytu Kaukazu.
Na górze spędzam kwadrans i po uwiecznieniu na zdjęciach kilku widoków, zaczynam zejście. Czuję już zmęczenie, to powoduje, że staram się precyzyjnie stawiać nogi na wąskiej ścieżce. Wracając, ciągle nie mogłem nadziwić się, jak wyraźna była ta trasa na przełęcz. Schodząc, dostałem wiadomość, że
Hubert poślizgnął się na polu lodowym i zleciał na dół. W rozmowie telefonicznej z Markiem dowiedziałem się, że na szczęście skończyło się potłuczeniach i otarciach. Mimo wszystko był to dla mnie duży szok. Do chaty Walerego dochodzę kilka minut po 15, chłopaków już tam nie ma, zjechali na dół do Azau.
Następnego dnia zejście okazuje się nie lada wyzwaniem, muszę zabrać ze sobą dodatkowo rzeczy Huberta. Podczas tej drogi ludzie śmieją się do mnie i robią mi zdjęcia. Zapewne wyglądałem niczym bogato ozdobiona choinka.
POWRÓT
Ostatnie dni w Rosji były stresujące. Ze względu na zaistniałą sytuację, postanowiliśmy szybciej wracać do Polski. Wymagało to jednak zmiany wcześniej zakupionych biletów, zorganizowania transportu do Mineralnych Wód i załatwienie formalności związanych z pobytem Huberta w szpitalu. Przy braku znajomości języka rosyjskiego było to sporym wyzwaniem. Rosjanie okazali się jednak bardzo pomocni i wyrozumiali, dzięki czemu wszystko udało się jakoś załatwić.
Powrót do kraju przebiegał tak samo jak droga na Kaukaz, komunikacją autobusową i pociągami oraz pieszym przekraczaniem granicy.
ZAKOŃCZENIE
Trudne warunki pogodowe, w jakich przyszło nam atakowanie szczytu, moje pogubienie trasy w pewnym momencie, ale przede wszystkim problemy komunikacyjne (awaria radia w czasie podejścia) sprawiły, że nasz atak szczytowy miał charakter indywidualny.
Wyprawa okazała się niezwykle pouczająca. Ciężkie chwile przeplatały się z tymi miłymi. Kiedy góra jednak pokazała pazur, wszystkie plany i założenia prysły niczym mydlane bańki. Pomimo problemów, jakie spotkały nas na tym wyjeździe, wspólnie stwierdziliśmy w drodze powrotnej, że
wyjazd ten zaliczamy zdecydowanie “in plus”.
Tekst: Arek Pawłowski
Źródło:
www.ceneria.pl