Wspinaczkowe dni bardzo często wyglądają podobnie. Człowiek by się „zanudził” na śmierć, ale na szczęście od czasu do czasu rutynę wspinaczkową przerywają dni obfitujące w niecodzienne sploty wydarzeń.
Dla mnie osobiście taki dzień jest wyjątkowy, trudność polega jedynie na tym, abym w porę go zauważył i już świadomie uczestniczył w scenariuszu pisanym przez los. Jednoczesność bycia widzem i główną postacią jest ciekawym doznaniem, szczególnie w przypadku gdy stawką jest życie. Taka górska przygoda przytrafiła mi się zimą kilkanaście lat temu. Nie pamiętam dokładnie, który to był rok, myślę, że 1994 lub 1995. Miałem kilkutygodniową przerwę w pracy i czekałem na przyjazd mojego przyjaciela Krzyśka Weissa. Chcieliśmy powspinać się w Tatrach, planu nie mieliśmy, wszystko było uzależnione od pogody. Niestety, ta nie była zbyt łaskawa, jak często bywa, kiedy ma się już wolne. Dla mnie, ponieważ mieszkam pod Tatrami, nie jest to jeszcze wielki problem – zawsze mogę poczekać. Ale dla Krzyśka przyjazd wiązał się z długą przeprawą przez niemal całą Polskę. Przyjechał, zatrzymał się u mojego taty, pogadaliśmy, co by w tych warunkach można zrobić i zdecydowaliśmy się na jakąś drogę na prawo od monolitu na Wielkiej Turni, gdzie nasz przyjaciel Duduś [Andrzej Dutkiewicz – przyp.red] złamał sobie kiedyś nogę. Krzysiek chciał zakosztować wspinania w Zachodnich Tatrach, bo bardzo rzadko tam bywał, natomiast ja chciałem mu pokazać odmienność zerw wapiennych od granitowych.
Wielka Turnia. Fot. arch. Jacek Jania
Umawiamy się wczesnym rankiem, a raczej jeszcze ciemną nocą. Podjeżdżamy taksówką pod dolinę. Chcę zapłacić, a tu niespodzianka – nie mogę znaleźć stówy! Przecież pamiętam, jak przed wyjściem wkładałem ją do kieszeni! Ale czy na pewno? Może tylko mi się zdawało, może jednak jej nie zabrałem? No tak, nie zaczyna się dobrze, zgubienie pieniędzy na początku dnia nie wróży nic dobrego – myślę sobie. Krzyś płaci za transport, ja wypakowuję rzeczy z bagażnika, zakładamy plecaki i podchodzimy. Drogi ubywa szybko, pod ścianą krótka rozmowa: wbijać czy nie? Obaj mamy ochotę na wspinanie, więc pomimo silnego wiatru, chmur i padającego śniegu wchodzimy w drogę. Prowadzę, idzie sprawnie, potem następuje zmiana i przychodzi kolej na Krzyśka. Na drugiego wspinam się jak tylko mogę najszybciej, wyciągam igły do traw jedną po drugiej i nagle trach! – pęka mi ostrze w Pulsarze.
– O k...a, nie! – nie mogę uwierzyć, że taki pancerny metal się złamał! Nie mam ze sobą zapasowego! Przypomina mi się zagubiony rankiem banknot.
Nie jestem przecież przesądny, to tylko nieostrożność, moje permanentne roztrzepanie i zwyczajnie – metal pękł... Trzeba było uważać i nie ciągnąć tak mocno – myślę. Trzeba się wspinać dalej. Ostrza zostało na szczęście na tyle dużo, że mogę przejąć prowadzenie, kiedy wypada moja kolej. Po tym wydarzeniu wdziera mi się do głowy uporczywa myśl o lawinie, że spadnę dzisiaj z jakąś deską śnieżną, tak jak wtedy z Piotrkiem Niedziałkiem na Szczerbie, kiedy miałem osiemnaście lat. Przeleciałem się do podstawy ściany. Zabrała mnie taka mała deska znad Blach w Giewoncie. Byłem bez asekuracji. Menelik, bo tak nazywaliśmy Piotrka, został po prawej stronie, a ja przepadłem w czeluści. Uff, mam nadzieję, że to się nie powtórzy. Chociaż nigdy później nie czułem takiego spokoju wewnętrznego jak wtedy, gdy w wielkim pędzie mknąłem na spotkanie z Matką Ziemią. Przyjęła mnie po części dość twardo, kiedy po czterdziestu metrach wolnego lotu uderzyłem w półkę skalną, by zaraz potem otulić mnie gorąco mroźnym puchem. Wtedy się udało przeżyć, a dzisiaj? Omijam więc wszystkie większe płaty śniegu, poruszam się, kiedy tylko mogę, po wypukłych formacjach. Najbardziej boję się tych dużych płatów, gdzie śnieg jest sprasowany przez wiatr i tylko czeka (na mnie?) cierpliwie. Każdy, przez który muszę przejść, napina moje nerwy, mocno! To się powtarza wielokrotnie, płat śniegu – filarek, i znowu płat śniegu i... filaaarek... Chociaż to tylko chwila, kocham to uczucie ulgi, kiedy kolejny śnieg jest za mną, a ja mam założony dobry przelot.
Jacek Jania. Fot. arch. J. Jania
Gorzej, jak go nie mam, co czasem się, niestety, zdarza. Nie mówię nic Krzysiowi o moich obawach. On przecież widzi i wie, co się dzieje. Mało rozmawiamy, tylko komendy. Martwię się zejściem, bo czekają nas trawersy, niebezpieczne są.
– Jak tutaj jest tyle nawiane, to co dopiero pod granią?! – myślę. – Może pójść na Małołączniak i zejść dookoła? Wiatr i śnieg to bardzo złe połączenie, a tu ciągle wieje i sypie. Niedobrze! Zobaczymy na szczycie, może zaraz pod zawietrzną śnieg się nie utrzymuje, bo wiatr jest bardzo mocny i zwiewa go w niższe części Czerwonego Upłazu? – zastanawiam się. W końcu stajemy na szczycie Wielkiej Turni Małołąckiej. Pogoda się poprawia, chmury przegnało, widać zachodzące słońce. Ta chwila jest warta wszystkich trudów dnia. Świat skąpany w czerwonobłękitnej poświacie. Góry w poszarpanych chmurach jeszcze oświetlone słońcem, a w dole, pod szczytami, doliny przykryte mrokiem z roziskrzonymi iskierkami Podhala. Zaczarowany świat. Najwyższy czas obudzić się i powrócić zdrowym do domu. Jest pięknie, za to niebezpiecznie i nie mogę o tym zapomnieć!
Myślę o nawianym śniegu. Schodzimy! Krzysiek idzie pierwszy, ja kilka kroków za nim. W pewnym momencie słyszę krótkie szczekanie psa. Rozglądam się wokół i żadnego psa nie widzę. Po kilku metrach znów słyszę to samo.
– Skąd to dochodzi? Pewnie, doleciało z dołu! – myślę. – Nieee, tak daleko nie może być słychać, najbliższe domy są kilka kilometrów pod nami. Chyba mam jakieś omamy, mimo że nie jestem wycieńczony, jak to zwykle po zimowej drodze. Trochę tylko zmęczony i może nieco odwodniony. Ten pies niepokoi mnie najbardziej, bo odzywa się po raz trzeci. Bestia! Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie przytrafiło, ale zawsze jest ten pierwszy raz.
– Chyba jednak spadnę z tą lawiną!
– natrętna myśl powraca. Wciąż jesteśmy uwięzieni w trawersach Czerwonego Upłazu, żeby tylko je przejść, żeby już mieć je za sobą. Lepiej znam teren, więc wychodzę przed Krzyśka. Jesteśmy zmęczeni i nie chce nam się iść dookoła, aż na szczyt Małołączniaka, potem jeszcze na Kopę Kondracką i tak dalej. Za daleko!
Fot. arch. Jacek Jania
Śnieg na trawersach w wielu miejscach pod kopułą szczytową faktycznie został zwiany, więc klucząc między płatami nawianego i twardego podłoża, udaje nam się szczęśliwie dotrzeć pod wejście do jaskini Wielkiej Śnieżnej w Wyżniej Świstówce. Oddycham z ulgą, wszystkie najniebezpieczniejsze miejsca za nami. Teraz tylko zjazd z progu. Znajdujemy linę zostawioną przez speleologów. Obawy o lawinę okazują się na szczęście tylko wybujałą fantazją. A pies-zjawa?... Stracona głowa króla Jagiełły? Pęknięte ostrze w Pulsarze? Niech je czort! Straty muszą być – brzmi porzekadło.
– Co ten łeb potrafi nawymyślać, człowiek się tyle strachu naje, a tu wszystko okazuje się w porządku. Zjeżdżamy pod próg, pakujemy do plecaków zbędny sprzęt. Odpinam Pulsara ze złamanym ostrzem, zakładam plecak, w ręce trzymam tylko jeden czekano-młotek Grivela, żeby w razie czego mieć czym hamować. Do domu! Tylko jeszcze ten ostatni stok, pod nami.
– Krzyś, nie schodzimy, jedziemy na dupie! – krzyczę, przyjaciel potakuje, więc w półobrocie z całym impetem skaczę na stromiznę, słyszę trzask pękającej deski śnieżnej i spadam z całym stokiem!
– Cholera! Urwało się, niedobrze, nieee...!
Całość artykułu znajdziecie w GÓRach nr 219
Tekst i zdjęcia: Jacek Jania