Danse Macabre. Simpsona gra ze śmiercią i słowem.
Jesienią częstszym tematem naszej refleksji jest śmierć. Mniejsza ilość światła, krótszy dzień, powolna agonia przyrody, narastający chłód skłaniają nas do przemyśleń, wprawiają w nastrój melancholii, czasem przygnębienia. Jeśli taki truizm ma pokrycie w rzeczywistości, to zapewne książki Joe Simpsona musiały powstawać w porach jesiennych. Ich lektura wywołuje w nas poczucie zagrożenia, zabija radość, ostrzega i przeraża.
Autor, mający za sobą w wieku trzydziestu trzech lat już tyle poważnych wypadków, dramatycznej walki o życie, ocierał się o śmierć tak blisko i często, że zna ją jak mało kto spośród żywych. Świadectwo tych spotkań przekazuje w „Dotknięciu pustki” wstrząsającej relacji ze swego najbardziej traumatycznego przeżycia, wypadku na zachodniej ścianie Siula Grande w peruwiańskich Cordillera Huayhuash, później w obfitującej w niemniej dramatyczne wypadki autobiografii „Gra z duchami” i trzeciej, najnowszej książce zatytułowanej „Zew ciszy”. Mistrzowskie opanowanie języka, dar narracji sprawiają, że książki Simpsona wymykają się z getta literatury górskiej i tracąc swe przymiotnikowe dookreślenie, stając się po prostu Literaturą.
Simpson, choć sam pisze o sobie inaczej, jest utalentowanym i wszechstronnym alpinistą, autorem wielu dróg i powtórzeń ekstremalnych wspinaczek w górach całego świata. Większe wrażenie niż jego osiągnięcia robi jednak ilość wypadków, które zagrażały jego życiu. Fakt, że je przeżył i wciąż się wspina jest chyba największą zagadką, również dla niego samego. W początkach „kariery” popełnił głupi błąd brawury, skutkiem czego był dwudziestometrowy lot na lodowej drodze w Szkocji, potem przeleciał się sześćset metrów z lawiną na Les Courtes. W górnej części Filara Bonattiego na Petit Drus oberwała się pod nim wąska półeczka biwakowa, która spadając wraz z obciętą liną i całym sprzętem, pozostawiła wspinaczy wiszących w skarpetach przez kilkanaście godzin na jednym kiwającym się haku. Przeżył także okropne chwile agonii i samotnej walki na Siula Grande oraz nieco podobny, dramatyczny upadek na himalajskim sześciotysięczniku Pachermo. Mając tak ogromy bagaż tak niezwykłych doświadczeń, Simpson jest z całą pewnością uprawniony do podzielenia się z nami refleksją o życiu i śmierci, dokonania – mimo młodego wieku – rozliczenia własnych dokonań. Przekazania myśli, które u innych być może uznalibyśmy za pretensjonalne. W jego słowach brzmią one gorzko i przeraźliwie zwyczajnie:
„Może wiem, czego poszukiwałem, czego chciałem. Wiem całkiem sporo o strachu, mam także niejakie pojęcie o śmierci. Poznałem swoje mocne i słabe strony. Czasami czuję, że rozumiem, co przyzywa mnie z powrotem, po czym tracę znowu to uczucie. Lubię owo przesunięcie perspektywy, dni, kiedy spoglądam przez krawędź do świata duchów i powrót z pogłębionym poglądem na życie. Niczego nie żałuję. Niekiedy nie lubiłem strachu i bólu. Skoro odniesione obrażenia zniweczyły moje wcześniejsze ambicje, trudno, niech i tak będzie. W ich miejsce pojawia się coś innego.(...) jestem wdzięczny, że żyję, chociaż trudno mi pojąć, jak to jest możliwe. Staram się nie rozważać wypadków i pytań, jakie wywołują. Z jednej strony były to straszliwe przeżycia, pełne bólu i rozpaczy oraz skrajnego lęku, którego już nigdy ponownie nie chciałbym doznać. Jednocześnie czułem się uprzywilejowany, iż w moim życiu były takie chwile. Dowiedziałem się o sobie i moich przyjaciołach rzeczy, których inaczej nigdy bym się nie dowiedział. Odkryłem granicę swoich sił i swej słabości, i zostałem zmuszony zaakceptować, chociaż niechętnie, naszą nieuchronną śmiertelność”[1].
Przypomnijmy, że pisał to wciąż jeszcze młody (wiekiem) autor. Autor, który wcześniej był hałaśliwym punkiem, anarchistą, wspinaczem nonszalancko atakującym najtrudniejsze drogi alpejskie, z aroganckim przekonaniem, że jest w stanie podołać, mimo kompletnego braku doświadczenia. Lekceważył jakiekolwiek zasady stopniowego wkraczania na arenę ekstremalnego alpinizmu, w ślepym pędzie pokonując najtrudniejsze ściany najbardziej wymagającymi drogami. Jak szczerze później przyznaje: „prawda wydawała się niewygodnie egoistyczna (...), chciałem mieć odfajkowane trudne drogi. Chciałem być wspaniałym wspinaczem, łaknącym sławy, która – jak mi się wydawało – uczyni ze mnie twardziela. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że nigdy nie potrafiłbym być kimś takim, kto istniał tylko w moim chełpliwym umyśle”.[2]
Joe Simpson zaczynał jako „zwykły alpinista z Sheffield”. Późniejsze wydarzenia całkowicie go przerosły, życie wymknęło mu się spod kontroli. Z buńczucznego punka, żyjącego z państwowego zasiłku, niemalże w jednej chwili stał się rozchwytywanym autorem, objeżdżającym cały świat ze swymi odczytami. Ze studenta, który porzucił literaturę i rodzinę na pół roku przed obroną pracy i wyjechał do Chamonix, by tam wspinać się i żyć ze sprzątania ulic stał się znanym na wszystkich kontynentach pisarzem i alpinistą, bywalcem salonów, wreszcie zamożnym właścicielem zabytkowego domu z ogrodem, itd. To wszystko spadło na Joe niczym lawina.... „Niechcący – pisze – stworzyłem potężnego, kłopotliwego dziwoląga, po czym uprzytomniłem sobie z przerażeniem, że zawsze będę musiał z nim żyć. Zawsze będę postrzegany jako ktoś, kto spadł z góry, doczołgał się do domu i napisał o tym książkę”[3]. Jego życie było do tej pory skromne, ale stabilne, a przede wszystkim należało do niego. Był wolny i robił to, co kocha. Potem wszystko zwariowało.... Skrępowany blaskiem sławy uważał, że „jest ze wszech miar niestosowne zyskać sławę w wyniku poważnego wypadku; rozgłos powinien się chyba brać z wyczynów, a nie z nieszczęść”[4]. Joe czuł, że stał się marionetką w rękach innych ludzi. Jeździł po tych wszystkich miejscach, opowiadając zafascynowanym słuchaczom setki razy tę samą historię z poczuciem pustki, próżni, że to już nie jego dotyczy. Zadawano mu znów te same pytania o lęk i cierpienie, gratulowano sukcesu, pito zdrowie na bankietach, kiedy docierało do niego, że „(...) książka oraz moja nieoczekiwana mała sława sprawiły jedynie, że bardziej boleśnie odczułem brak przyjaciół i znajomych, których już nie spotkają takie zaszczyty. Tak wielu z nich umarło w krótkim czasie i prawie wszyscy podczas pierwszego wypadku w czasie wspinaczki. (...) tyle razy zdarzyły mi się śmiertelnie niebezpieczne upadki, że w głębi serca wiedziałem z całą pewnością, że następnego już bym nie przeżył. Fakt, że wyszedłem z nich cało, wywoływał we mnie głębokie poczucie winy”[5]. Jedynym pozytywnym aspektem tego szaleństwa było to, że miało ono właściwości terapeutyczne. Wielokrotne opowiadanie tych samych traumatycznych wydarzeń pozwoliło autorowi na odnalezienie dystansu do wspomnień, oddzielenie przeżyć od książki.
Pisarstwo Simpsona, mimo radykalnego przeobrażenia samego życia i postawy, nie zmieniło się aż tak gwałtownie. Od początkowego „trzęsienia ziemi” w „Dotknięciu pustki” po zgorzkniałe refleksje apatycznego, lękliwego, zmagającego się wciąż z demonami przeszłości, cienia dawnego Joe w kolejnych pozycjach, jest to język żywy i barwny, doskonale budujący nastrój i niezwykle sugestywny w narracji. Wzbogacają ją świetne, często pełne sarkazmu i ironii dialogi. Umiejętnie wykorzystujący naturalny i bezpretensjonalny styl, nie pozwalający znudzić się monotonią opisów technicznych czynności w trakcie wspinaczki, nie dopuszczający uproszczeń ani przejaskrawień jest język książek Simpsona. Nie jest to jednak harmonijny i klasyczny styl Bonattiego, ani tym bardziej wygładzony i nieraz emfatyczny język naszej rodzimej „literatury dla młodzieży” spod znaku Żuławskiego czy Długosza.
Już w pierwszej książce, „Dotknięciu pustki”, mimo nieprawdopodobnie sensacyjnej fabuły, mamy do czynienia z refleksyjnym, pogłębionym spojrzeniem, mnóstwem cennych i rozbudowanych analiz zachowań w stanie wyczerpania, przygnębienia, agonii oraz poprowadzony z bolesną szczerością i cynizmem opis motywów postępowania własnego i innych.
Kolejną jego książką była „Gra z duchami”, swoista autobiografia, w której zaznajamia czytelników z egzotycznym dzieciństwem, mrożącymi krew w żyłach opisami kolejnych wypadków oraz istną karuzelą trupów w swym najbliższym otoczeniu.
Trzecia z wydanych w Polsce pozycji, „Zew ciszy” przynosi już zupełnie inny obraz autora – pogodzonego z ograniczeniami, mądrzejszego o wyjątkowe doświadczenia, ostrożniejszego i o wiele bardziej refleksyjnego. Można powiedzieć, że jeśli Simpson w pierwszej książce był „pisarzem śmierci” (ale śmierci przeżywanej, namacalnej, niemal zmysłowej, obecnej tuż obok, której właśnie przyszło mu stawić czoła), później stał się psychologiem i filozofem kresu życia. Pisarzem wykorzystującym tragiczne piętno do pogłębionej refleksji nad istotą wspinania, jego absurdalnością, sensem śmierci w górach. W swej ostatniej książce widać ślad tego przewartościowania. Joe znów się wspina i to wszechstronnie, na bardzo wysokim poziomie. Pokonuje lodowe kaskady o najwyższym stopniu trudności, przekonuje się do paralotniarstwa, przygotowuje się i wspina na północną ścianę Eigeru, odsłania kulisy pomysłu na film na podstawie „ Dotknięcia pustki” (opisuje m. in. swą wizytę w Hollywood), ale też wspomina zmarłych przyjaciół i znajomych, roztrząsa okoliczności ich odejścia. I cały czas, jakby stłumionym echem, powraca owa „przesunięta perspektywa”, bolesne spojrzenie na rzeczywistość odmienioną przez filtr wspomnień.
Jego refleksja jest od samego początku gorzka, stosunek do tematu niezwykle bezpretensjonalny, szczery i bezpośredni. Wyjątkowo łatwo przychodzą mu trafne i smutne zwierzenia na temat własnego i cudzego tchórzostwa, egoizmu, zazdrości. Demaskuje wyraźnie fałszywe i naiwne próby wytłumaczenia swego szaleńczego pędu, usprawiedliwienia egoizmu oraz absurdu zawartego w samym akcie wspinaczki względami estetycznymi, moralnymi, społecznymi, fizjologicznymi. Przebrzmiewa tu echo egzystencjalizmu, do wpływu którego Simpson zresztą się przyznaje. Dlaczego wybieramy trudniejszą drogę, skoro jest inna, prostsza? Dlaczego narażamy życie własne i innych, skoro nagrodą jest jedynie nieokreślone, przelotne odczucie, chwilowy stan? Skoro bilans zysków jest całkowicie niewspółmierny do strat? – zdaje się pytać. I odpowiada: „we wspinaczce [bilans strat] jest to śmierć własna lub przyjaciela albo utrata palców u rąk i nóg, przeciwstawiona krótkotrwałej przyjemności na wierzchołku, dreszczowi przygody, zaspokojeniu irracjonalnego pragnienia. Fakt, że zaspokajając pragnienie nigdy nie można osiągnąć pełni zadowolenia, czyni z niego nałóg. Być może pragnienie tkwi głęboko w absurdalności przedsięwzięcia. Jest ono tak cudownie niedorzeczne i bezsensowne, że aż trzeba je wykonać”[6].
Absurd, metafora Syzyfa, Don Kichota, to, zdaniem Simpsona, figury najpełniej oddające egzystencjalną sytuację alpinisty i istotę jego wysiłku. To, co autor „Gry z duchami” pisze o wspinaniu, Camus czy Sartre przypisywali całemu ludzkiemu istnieniu.
Rzecz jasna, książki Simpsona nie przypominają w żadnej mierze traktatów filozoficznych, zamieszczone uwagi tego rodzaju znajdują się w wyważonej proporcji do równie interesujących opisów rozmaitych dokonań i anegdot. Mamy do czynienia z literaturą faktograficzną w doskonałym wydaniu. Wnikliwie wychwytuje ona najważniejsze, najciekawsze i najzabawniejsze momenty wspinaczkowej akcji, ale również doskonale oddaje emocje związane z podejmowaniem decyzji, wątpliwości, rozterki, wściekłość, rozpacz. Mało jest tu tylko radości, Ale trudno o euforię, gdy tragedia goni tragedię. Nawet najweselsze, dość gęsto wplecione dykteryjki nie są w stanie przyćmić wyzierającej coraz bardziej z kart książek Joe atmosfery cierpienia i strachu. Przyzwyczajają nas do alpinizmu jako absurdalnego korowodu śmierci z interludiami efemerycznych i egoistycznych odczuć niejasnego spełnienia.
Wielokrotnie można było usłyszeć głosy autorytetów przekonujące, iż nie jest możliwe stworzenie wspaniałego dzieła (np.: filmu – K. Zanussi, książki – T. Łubieński) poświęconego wspinaniu. Powodem miała być specyfika sytuacji wspinaczki, polegającego na tym, że są to warunki sztuczne, ze świadomie sprokurowanym ryzykiem, a więc i ewentualna tragedia musi wydawać się nieco „wymyślona”. Trudno temu poglądowi całkowicie odmówić racji: idąc w góry ludzie narażają się świadomie, kalkulują konsekwencje, również te tragiczne. Jednak podobnie, jak w życiu, nie mają zamiaru ginąć, afirmując życie jeszcze o wiele wyraźniej, niż pozostali. Podejście to jednak wynika z nieznajomości świata pojęć i przeżyć wspinaczy, i opiera się jedynie na najmniej wymownych aspektach zewnętrznych. Jak napisał w przedmowie do słynnej książki „Moje góry” Walter Bonatti, „Niestety, tak jak i we wszystkim, również i w górach bywają rzeczy nieprzewidziane, które mogą doprowadzić do największej tragedii, ale nie oznacza to wcale, że alpiniści zaślubili śmierć. Przeciwnie, są entuzjastami życia, lubią obcować z przyrodą może zbliżają się za bardzo do skraju życia, ale czynią to, by zasmakować jego pełni, uważając zawsze, by nie przekroczyć granic swych możliwości”[7].
Niezależnie od zajętego stanowiska, mylnego bądź właściwego rozumienia istoty alpinizmu międzynarodowy rozgłos „Dotknięcia pustki”, sięgający o wiele dalej niż półświatek alpinistyczny jest faktem powszechnie znanym. Dodajmy może tylko, że została ona uhonorowana brytyjską nagrodą NCR w dziedzinie faktografii, „wygrywając” z „Krótką historią czasu” S. Hawkinga, i biografiami Tołstoja (A. N. Wilson) oraz T. E. Lawrence’a (M. Brown i J. Cave). Joe Simpson udowodnił, że może powstać znakomita literatura faktu poświęcona wspinaniu. Jak dobrze, że po tych wszystkich przejściach autor wciąż ma możliwość to potwierdzać swymi kolejnymi książkami.
- „Nie sądzisz, że prowokujesz los?
- To znaczy? – zapytałem zaskoczony.
- No cóż, trochę szalejesz ostatnio z tymi wyprawami, prawda? A na dodatek te wszystkie, które planujesz na następny rok.
- Tak, ale nie wydaje mi się, żebym prowokował los. Nie robię desperackich dróg ani nie biorę się za te najbardziej ryzykowne.
- Może i nie, ale ryzyko leży w tym, że jeździsz tak często. Czyli przez większość czasu potencjalnie narażasz się na niebezpieczeństwo. Rachunek prawdopodobieństwa i te rzeczy. Choćbyś był nie wiem jak dobry, nadal ryzykujesz, że może cię spotkać niepowodzenie.
- Właściwie tak, ale jakoś nic strasznego więcej mi się nie przydarzyło. Wyczerpałem swój limit pecha...
- I szczęścia.
- Może i tak. Dziękuję, wezmę sobie do serca twoją uwagę. Dzięki za ostrzeżenie i zainteresowanie, ale wszystko pójdzie dobrze. Jestem o tym przekonany”[8].