Yosemite Valley 2002
Do doliny jadę autostopem, przyjeżdżam późno w nocy. To dobre posunięcie taktyczne, wiadomo, poranek przyniesie nowe doznania estetyczne, z pewnością nadzwyczajne.
Rzeczywiście, z początku trudno nie zachwycić się ścianami wokół kempingu. Wydają mi się nieprawdopodobne, wielkie i piękne. Żeby chociaż jedną taką mieć w Tatrach – myślę. Szybko zostaje mi uświadomiona brutalna prawda. Tutaj w Yosemitach wspinanie na takie „rzęchy” nie ma sensu, dziesięć minut spacerem są takie same, tylko lepsze... Żeby nie przeładować systemu, dla własnego dobra, należy nauczyć się ignorować takie podrzędne formacje.
Dolina w miejscowym slangu zwana jest „the ditch” (rów), gdyż tysiącmetrowe ściany, którymi jest otoczona, nieubłaganie bronią dopływu światła. Mimo skalnej ramy, w jaką jesteśmy tu wpisani, trudno czuć się, jak w górach. Na ziemi dominują hotele, sklepy, biblioteki, bary. Ludzie mieszkają w domach, dzieci chodzą do szkoły, turyści robią zdjęcia. Jest nawet miejscowy sąd i więzienie. Zupełnie co innego dzieje się u góry. Dwa przepiękne masywy, El Capitan i Half Dome, jak w soczewce zamykają widok nieba. Dolina to autonomiczny świat, coś jak planeta czy wyspa. Wesołe miasteczko, plener, piknik za miastem, wypad z przyjaciółmi czy rodziną, impreza, to wszystko wchodzi w ekscentryczną relację z majestatem i grozą wielkich ścian.
Słońce późno wyłania się zza masywów. Dopiero wtedy mieszkańcy legendarnego pola namiotowego dla wspinaczy, Camp 4, biegną na parking, by chłonąć pierwsze promienie, ogrzać zmrożone odnóża. Rozkład dnia jest ściśle ustalony. Rano parking, potem walne spotkanie przy kawie. Odbywa się ono w obrzydliwej stołówie, noszącej godne miano kafeterii. Łojanci zasiadają na samym tyle sali (z antropologicznego punktu widzenia pojęcie „tyłu” powiązane jest z grupą buntowników, tych „niegrzecznych” – weźmy tył autokaru). Kawa jest darmowa, ale tylko dla wtajemniczonych. Struktura grupy jest hierarchiczna. Najwięksi wymiatacze siedzą przy ostatnim stole, tu nie każdy może się przysiąść (chyba Że jest się zajebistą laską i łoi się sześć-pięć w rysie). Obecność przy porannej kawie jest bardzo ważna, tu podejmuje się decyzje, umawia na wspinanie, dystrybuuje plotki i planuje imprezy. Można tu spędzić cały dzień, na bank zawsze znajdzie się ktoś, z kim można porozmawiać o krawądkach i klamkach. Po wyjściu z kafeterii (z bólem brzucha od fatalnej kawy) ma się kilka opcji. Można pojechać na łąkę pod El Capa (El Cap Meadow), gdzie zawsze jest wesoło. Zawsze ktoś ma zgrzewkę Budweisera, lub, co bardziej prawdopodobne, lokalnego browaru King Cobra (63 centy za pół litra – najniższa cena w całej Kalifornii). Zioła inhalowane są od wczesnych godzin porannych. Nic łatwiejszego niż gapienie się na El Capa cały dzień. Morze granitu hipnotyzuje.
Jeśli na łące jest jednak za dużo słońca lub za dużo japońskich turystów, można przyłączyć się do grona „cyrkowców”. Do życia potrzebna im tylko trzycentymetrowa taśma rozpięta między drzewami na pewnej wysokości, zwana „slack-line”. Slack-linerzy całymi dniami letargicznie chodzą po linie, ćwicząc skomplikowane ruchy i triki. Nikt od wielu lat nie widział żadnego z nich w ścianie. Uprząż potrzebna im tylko wtedy, kiedy uprawiają „high-lining”, przejścia po linie na wysokości, z formacji na formację. Slack-lining jest wysoce uzależniający, sama spędziłam tak wiele długich godzin, nadwerężając swój wykaz przejść.
O godzinie czwartej trzydzieści pobliski Awahnee hotel serwuje darmową herbatę i ciastka dla gości hotelowych. Na podroż w Yosemity polecam więc zapakować też coś lepszego do ubrania. Jeśli wystąpisz w podartych spodniach i polarze, nikt nie uwierzy, że jesteś zameldowany w hotelu (plus należy obowiązkowo zmyć z rąk biały pył).
Dzień w Dolinie przelatuje między palcami. Wieczorami wycieczki od ogniska do ogniska. Angole (the Brits) zaopatrzeni są w beczki piwa, przenośne lodówki, pełne różnorodnych napojów i przezabawny akcent. Niestety, nawet mieszanki, którymi zaciągają się na potęgę, nie są w stanie uzdatnić ich poczucia humoru, więc trzeba uciekać. Szwajcarzy, w slangu zwani są Uli (bo ponoć każdy szwajcarski wspinacz nosi dźwięczne imię Uli). Ci całymi wieczorami rozmawiają o powadze wielkich ścian, motywując się poprzez przeglądanie magazynów wspinaczkowych. Z daleka słychać tylko: „motivation, ja, ja”. Hiszpanie, nawykli do przewieszek i klam, ze zgrozą mówią o wspinaniu w rysach off-width’owych (przerysy, klinuje się łokieć, kolano lub głowę). Japończycy (Japs) całymi dniami bulderują w grupach co najmniej dwudziestoosobowych. Nie wiem, o czym mówią, bo nie rozumiem. Jest też duża grupa Naszych. Krążą żarty, że Polacy w ścianę nie biorą nic, ani śpiworów, ani jedzenia, gdyż zahartowała ich żelazna kurtyna. Janek dokłada do ogniska stosy papieru, krzycząc w stronę Japończyków: niektórzy z was zrobiliby z tego piękne origiami, ale nie, wstrętny gruboskórny Polak robi z tego ognisko. Francuzi (Frogs) trenują nawet wieczorami, podciągając się na czym popadnie. Amerykanie piją cobrę za cobrą i naśmiewają się z europejskich wspinaczy (fucking euros). Przeciętnie wspinają się lepiej, a w hakówce trzy razy szybciej niż wszyscy inni, wiec mogą się naśmiewać.
Wszyscy idą spać wcześnie. Miś nocami dobija się do skrzyń i robi dziurę w plecaku łapą. W dolinie trzeba uważać, co się mówi, nigdy nie wiadomo z kim się rozmawia. Rachityczny blondyn z namiotu obok z palcem sieka 5.13 z on sajtu, ale tylko jak wypali kilka jointow (czyż to Leo Houlding???). Po kempie radośnie przechadza się Jim Bridwell, popijając cobry, Ron Kauk zabiera nas na stopa i rozprawia o polityce. Yuji Hirayama bulderuje sobie sam. Za każdym razem, kiedy spada, rozgląda się zażenowany. „Nie wspinam się tak dobrze” – mówi (dwa dni wcześniej przebiegł Nosa w 2:48 godziny, bijąc rekord). Idziemy na imprezę do domu Tima O’Neilla. Tam Jose Pereyra rozprawia o gwiazdach i feng shui, wlewając w siebie niewyobrażalne dawki alko. Peter Schaffler (Team Mammut) i Tony Arbones (szef schroniska Siurana w Hiszpance) szpeją się na klasyczne przejście Salathe Wall (Free Rider), gdzie potrzebować będą szereg friendów o średnicy czterdziestu centymetrów. Wyglądają jak handlarze parasolek. Dean Potter ma grecki profil, ponad dwa metry wzrostu i dłonie jak patelnie. U niego w domu spędzam zimne noce. Z rana gospodarz smaży pół kilo bekonu, jajka i naleśniki, konsumuje to wszystko z radością, następnie zaciąga się zielem i doskonali w technikach chodzenia na linie, gdyż jest mistrzem slack-liningu. Brytyjskie podrostki przebiegają trzydzieści wyciągów El Capa w dwanaście godzin po nocy spędzonej w więzieniu za kradzież nakolanników. Jacyś furiaci skaczą z Half Doma o świcie ze spadochronami lub w strojach batmana.
Wszyscy polscy chłopcy poszli w ścianę. Ja snuję się po parkingu. Marta, choć z nami na piwo. Aamon, miejscowy. Siedzimy w barze. Mówię, że nigdy nie byłam na El Capie. Jak to nigdy? Zabieram cię na Salathe. Masz do wyboru, przejście w dzień czy dwa? Już myślałam, że idziemy, ale mój potencjalny partner, Aamon McNeely (na koncie 35 wyjść na El Capa i rekordy czasowe, na przykład Zodiac w 6 godzin), zupełnie niespodziewanie poznał Katrę. Pani ta biega stumilowe dystanse po górach (ok. 170 km), Aamon też zaczął biegać (obowiązkowo z browarem w ręce), przekłuli sobie co mogli i wzięli ślub w Las Vegas. Nie mogłam stać na drodze szczęścia. Aktualny plan młodej pary to przebiec sto mil, po czym wspiąć się na El Capa i na Half Dome, wszystko w ciągu.
Siedzę więc na łące pod El Capem. Niezły tu cyrk. Turyści. Wysypują się z autobusów. Zielony smok. Ryczy przeraźliwie (to taka kolejka jak na starym mieście, główna atrakcja turystyczna). Wspinacze. Jedni pakują się na wspinanie, wielkie płachty ze sprzętem rozciągnięte na trawie. Inni właśnie wracają (ci wyglądają zupełnie inaczej). Po całej łące porozkładani są ludzie z lornetkami, wgapieni w masyw. Ratownicy. Przez wielką tubę komunikują się ze wspinaczem, który odpadł, wspinając się solo na Eagle´s Way. Zadają mu pytania, a on odpowiada „tak” i „nie”, podnosząc ręce. Ratownicy mają tysiącmetrową linę, którą później zjadą całą ścianę i ewakuują rozbitka. Koło mnie na łące siedzi trójka. Dready Mike ma brzuch i dredy, Andrew, znany tutejszy fotograf oraz żelazna Kirsten. Idą wspinać się na Magic Mushroom (wymagająca hakówka A3+, 35 wyciągów), zaporęczowali siedem wyciągów i właśnie się wbijają. Ostatni raz patrzą na ścianę z dołu, by zanurzyć się w niej na osiem dni. Żadne z nich nie wygląda, jakby mogło wspiąć się na cokolwiek. Rano znienacka spotykam w sklepie Kirsten. Mówi, że musieli dokupić zapasów. Jej koszyk zawierał karton szlugów i dwa sikspaki. Idę na spacer, trawersując pod El Capem. Tu zawsze można znaleźć całą masę rzeczy pozrzucanych ze ściany oraz spotkać znajomych. Z oddali słyszę „KURWA!!!”. To chyba drużyna sponsorowana PZA na Sea of Dreams. Zaraz obok Russ i Shawn właśnie zjechali z Wall of North America. Wbiegli piętnaście wyciągów (średnio po trzy przeloty na wyciąg hakowy), tam nastąpił 25 metrowy lot. Na szczęście tylko wyciąg wyżej stacjonował Jose i serwował drinki, więc chłopcom nie było smutno. Jose w siedmioosobowym zespole dokonywali tak zwanego „przejścia towarzyskiego”. Przez siedem dni imprezowali, wspinając się na North America Wall, mieli beczki piwa i nago robili wahadła z portaledgów. Przejście ze względu na nowatorskie techniki i rebelianckie rozwiązania (np. opuszczenie haulbagow sześciusetmetrową ścianą zamiast znoszenia ich na plecach) zapisało się w historii yosemickiego wspinania.
Ja próbowałam wbić się w ścianę dwukrotnie. Raz z Jankiem na Zodiac. Tam poprowadziłam mój pierwszy wyciąg hakowy. Jan załoił kilka trudnych wyciągów, ale w połowie drogi (8 wyciąg) odpadł i stłukł sobie niemiłosiernie krzyż. Zjazdy były trudne, bo ściana bardzo przewieszona, haulbag ciężki i trzeba było dowachiwać się do stanowisk. Już na ziemi postanowiliśmy, że musimy porządnie się najeść, wrócić i poprowadzić co najmniej A5, w dodatku na łyżkach stołowych. Za drugim razem wbiłam się z moim znajomym z Minnesoty w drogę Shield. Gdy szpeiliśmy się na parkingu, otoczyła nas wycieczka Japończyków. Ojej, wy wchodzicie tam na górę? A gdzie śpicie, w środku? Pokazują na mnie palcem: a ty, ty też idziesz? Tym razem mój partner spadł, gubiąc dwadzieścia camalotów (z jedenastego wyciągu to już się chyba liczą te wszystkie mikropęknięcia) i zarządził zjazd. Głównie naciągałam się worów.
Miałam ciekawych partnerów. Wspinam się z Leneyą. Leneya opowiada mi o swoim dzieciństwie. Przez dwa lata mieszkała z rodzicami na Camp 4, pierwsze przejście wielkiej ściany zaliczyła w wieku lat dziewięciu, na co rodzice musieli zwolnić ją ze szkoły. Wspinam się z Wilem na El Capitan East Buttress, 13 wyciągów. Will w skałach prowadzi 5.13, nigdy jednak nie był na tak długiej drodze. Wspinam się z Shawnem na Free Blast. Shawn biegnie w terenie 5.11, zakładając przeloty co cztery metry. Dziesięć wyciągów zajmuje nam dwie godziny. Wspinam się z Jayem na Royal Arches. Jay nie jadł nic gotowanego od dwudziestu lat. Je marchewki, oddycha powietrzem i pękają mu usta. Ma w sobie coś z dziada borowego. Bulderuje z Muhem, Austriakiem. Muh bardzo lubi jęczeć, jak bulderuje. Brzmi to, jakby wypowiadał bez przerwy swoje imię... muh, uh...
Ekipa polska była w tym roku w dolinie dosyć liczna. Janek Appelt (system stereo w saabie i blues, trzypalnikowa kuchnia, która wyżywiła nas wszystkich) i Wawa Zakrzewski (wyliczony dzienny bilans kaloryczny: sałata – jeden liść, styropian - ryżowy) założyli pierwszy obóz. Potem kolejno pojawili się: ekipa sponsorowana PZA – Jarek Caban, Maciej Ciesielski i Maciej Kubera (przez miejscowych, z niewiadomych przyczyn, nazywani Team Kurwa). Następnie prezes naszego klubu w spodniach sindbada, Stefan Stefański oraz książę Szczepan Głogowski w szczytowej formie swojego życia. Paweł Skowrodko oderwał się też na chwilę od uzbrajania pól uprawnych dynamitem i pojawił się w dolinie z licznymi darami. W międzyczasie Jacek Czyż spokojnie łoił nową drogę na El Capitanie, w przerwach zabawiając nas opowieściami. Wszyscy czuliśmy, że jesteśmy obecni przy formowaniu się legendy. Tego lata Jacek Czyż poprowadził nową solową drogę na El Capitanie... Pewnego wieczoru wyłonili się z mroku nocy i Ślązacy. Marek Chmielewski, tzw. Chmielu oraz Jurek Stefański, jak zwykle w doskonałych humorach. Jacek Krawczyk przyjeżdżał na weekendy z San Francisco.
Tuluomne Meadows – tak zwane high country. To ta cześć parku, która leży na wysokości 10 000 stóp, czyli 3200 m n.p.m., dwa kilometry wyżej niż dolina. Jest to kraina wielkich bochnów chleba. Szczyty zamiast nazywać się „peak”, nazywają się „dome”. Bardzo trudne wspinanie, bo nie ma jak się asekurować, a spity rozmieszczone są co dziesięć metrów. Poza „dome’ami” jest cała masa przepięknych granitowych rys. Dobre miejsce by przyjechać w lecie, gdy w dolinie jest gorąco i są tam tłumy niedzielnych turystów. O wspinaniu w Tuluomne traktuje cały osobny przewodnik.
Yosemite Valley 2003
Przyjeżdżam do Tuluomne jak stary wyjadacz, już wiem, co, gdzie. Pada, więc zamiast się wspinać idziemy na przechadzkę do Doliny. Po trzydziestu kilometrach natykamy się na zastój, nagle kolejka na szlaku. Welcome to Yosemite Valley. Dolina w lecie kompletnie nie nadaje się do życia. Jednak opłaca się przeczekać i przyjechać w połowie września. Wracam wówczas. W kafeterii dalej króluje Chongo Chuck, bezdomny filozof, od 30 lat mieszkaniec Camp 4 (cały swój dobytek m.in. laptopy zbunkrowany ma pod drzewem). Huberowie łypią na dziewczęta. Dziewczęta łypią na skórzane spodnie Alexa Hubera. Dean Potter pokonuje „slack line” Lost Arrow Spire bez lonża (będąc trzecim w historii) i kłóci się z Seanem, bo ten chodzi po linie z hula hop i przepaską na oczy. Prowadzony jest nieoficjalny konkurs na to, kto wymyśli bardziej niekonwencjonalny restdej. Wycieczki na deskorolkach, wahadła na linie z czubka Nosa, odwiedziny w sądzie i przysłuchiwanie się rozprawom, wypad do śmietnika w pobliskim sklepie ze zdrową żywnością (nowe zjawisko społeczne, tzw. dumpster diving – dosł. nurkowanie w kontenerze), gra w tenisa w hotelu, gotowanie niekończących się śniadań (tu zdobyłam punkty za polskie naleśniki).
Na parkingu spotykam Bridwella, jest przed południem, a on sączy już drugą cobrę. Siedzi z Johnsonem i obklejają dłonie taśmą.
– Idziemy zrobić Absolutely Free, drogę Jima sprzed 30 lat – mówi Johnson.
– Chodź z nami – mówi Bridwell.
Oto staje przede mną jedyna niepowtarzalna sytuacja życiowa – przecież Jim Bridwell jest legendą... Cerro Torre i wielka moc. Mam japonki i linę na ramieniu. Wygodna ścieżka powoli przemienia się w wpełzanie po stromych mchach i trawach. Nie narzekam, bo przecież prowadzi mnie mistrz. Pot i gorąc, Johnsonowi wyleciała z plecaka woda, podczas gdy zaplątał się w krzakach, próbując nas dogonić. Po półtorej godziny Jim daje za wygraną, wykonujemy zjazd z drzewa, przyznając się do druzgocącej porażki. Ekspedycja absolutnie się nie powiodła. Jim poczuł się fatalnie i z rozpaczy postanowił zmienić nazwę drogi na Absolutely Stupid. Poleciał do sklepu kupić jeszcze 6 bronksów na pocieszenie.
Mój przyjaciel ma dom w El Portal. Awansowałam, na Camp 4 przyjeżdżam tylko odwiedzić przyjaciół, przemaszerować po linie. Stałam się domownikiem. Wpada Sue, sąsiadka, z pytaniem, czy nie popilnuję jej dziecka (to nawet dobre zajęcie na restdej, myślę). Próbuję namówić ją na El Capitana. Zupełnie nieświadoma faktu, że moja sąsiadka zrobiła na tej formacji dwadzieścia sześć dróg, plasując się na pierwszym miejscu w kategorii kobiecej. Tak, tak, El Cap, mówi, fajnie jest, byłam kilka razy. Michaela, córka Sue już w pierwszym miesiącu życia chodziła w skały u mamy w plecaku.
Prawie każdy przyjeżdżający do Doliny wspinacz przeżywa szok i kryzys. Wyceny są ostre, często drogi piątkowe okazują się być nie lada wyzwaniem. Niezależnie od poziomu, prawie każdy z miejsca dostaje lekcję pokory („get their ass kicked”). Ja musiałam zapomnieć o ambicji i karnie odrobić swoje, zaczynając od 5.7. Kolejny sezon w Yosemitach dużo mnie nauczył, a odrobione lekcje dały wyniki. Lokalny poziom wspinania pokazuje tylko, jak wiele jeszcze da się zrobić, jak daleko można przekroczyć najśmielsze marzenia. A potem pójść jeszcze dalej. Mnie przebywanie w dolinie nauczyło, że nie ma limitu, że jedyne ograniczenia są we mnie, poza mną nie ma żadnych.
***
Kalifornia posiada własny slang, jego skrajną odmianą jest dialekt yosemicki. Załączam luźne wyjaśnienia kilku pojęć kluczowych:
- to send – dosł. wysłać, slangowo – załoić. Come on, man, send it!!!
- hang out – być, zostać, nic nie robić, przebywać... w naszym słowniku nie ma nawet takiego słowa – przykładowa wymiana: „what’s shaking man, what-you-doin?” - „nothin’, bro, hangin’ out, talkin’ trash, getin’ buzzed....”
- bro, man, dude, jaman, guy,
- psyched, to psyche up – nakręcać się, nastrajać psychę.
- radical (rad), narly, sick, sweet, cool, out of control, badass, kick ass cool, bomber – super, zajebisty.
- to crag – wspinanie w skałach (go craging, go to the crag, at the crag)
- heckle - ????
- ripping – sending, jechać szybko, drzeć jak strzała
- to spray – chwalić się, zachwalać, przesadnie ekscytować się np. kształtem chwytu czy ruchem, przechwytem
- to cruise, to tour, road trip – tryb życia niezinstytucjalizowany, życie w ciągłej podróży, migracje z jednego rejonu wspinaczkowego do innego
- belay slave - nie wspinający się asekurator, trzymacz zawodowy
- poach – wkręcić się, nielegalnie wykorzystać, poaching the pool, poaching the party
- dumpster diving – grzebanie po śmietnikach
- road soda, frosty cold beverage – piwo jasne
- to score – zyskać, znaleźć, dostać
- grandpa – baku baku albo dziadek
- security meeting – zwoływane w celach relaksacyjnych
- loving it, hating it – np. I found a full icy cold beer in my sleeping bag after the fifth day in a wall, I was loving it. I opened it and dropped it right away, I was hating it.
Tekst: Marta Czajkowska
"Góry", nr 1-2 (116-117), styczeń-luty 2004
(kg)