facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2018-05-21
 

Wielicki. Jeden dzień z życia

Na wysokości 7750 metrów przy huczącym wietrze w małym tunelowym namiocie, raczej się nie śpi. Otuleni kurtkami puchowymi, w śpiworach czuwamy z Jurkiem, raz po raz wpadając w letarg. Wyrywamy się z niego, co chwilę spoglądając na zegarek, by… nie zaspać.

Już o drugiej w nocy leniwie wykopujemy się z pieleszy. Trzeba coś ugotować. Z trudem przychodzi topienie lodu. Zagotowanie wody trwa jeszcze dłużej. Jedna menażka, potem druga, a nogi ciągle w śpiworach. Na zewnątrz ciemno i zimno. Kombinujemy, jak tu wyjść w miarę wcześnie, by zdobyć szczyt, a równocześnie jak najpóźniej, by się nie odmrozić. Zwlekamy aż do za kwadrans szósta. Musimy myśleć o stopach, bo szczyt Kangchenjungi, trzeciego szczytu świata (8596 m) – daleko i wysoko.


 Obok w namiocie śpią Andrzej i Przemek. Słychać pokaszliwanie Andrzeja. Chyba nie wyjdą dzisiaj z nami. Andrzej nie czuje się dobrze i wczoraj doszedł do obozu czwartego godzinę później niż Przemek. Zapewne rankiem zejdą do trójki.
Ruszamy, wokół pustka, powyżej nas stok śnieżny, który przechodzi w kuluar biegnący do grani. Sina poświata nad granią wróży mróz. Swoją regularną pracę rozpoczynają też pierwsze pyłówki zrywane przez wiatr z kopuły szczytowej i grani.

 

Nowość Krzysztofa Wielickiego - Wielicki. Jeden dzień z życia


Na oko jest minus czterdzieści stopni i po założeniu raków nie czuję stóp. Teraz widzę, że specjalistyczne buty zimowe, które wyfasowałem po Francuzach, chyba są za ciasne. Trudno. Startujemy z kopyta, zmieniając się z Jurkiem na torowaniu. Idziemy bez asekuracji, każdy zawierza sobie i własnemu doświadczeniu. Milczymy – obaj w myślach oczekujemy na chwilę, kiedy ruszy krążenie w stopach. Wiemy, że łatwo można przegapić moment, gdy jest za późno. Z całej siły uderzam rakami w lód z nadzieją, że wreszcie wróci czucie. To już chyba 8000 metrów. Jest godzina ósma i pierwsze promyki słońca nieśmiało docierają na naszą drogę.


Zatrzymuję się i wyrąbuję małą półkę w cholernie twardym lodzie. Niestety, muszę rozpocząć mozolną walkę o ratowanie palców. Zdejmuję jedną skorupę, potem drugą i walę czekanem po stopach, próbując zmusić je do posłuszeństwa. Jurek, który szedł z tyłu, wyprzedza mnie i idzie dalej. Nie wiem, jak on to robi, ale udało mu się rozgrzać stopy w marszu.
Operacja przywracania czucia zajmuje mi całą godzinę. Teraz szybko, trzeba nadrobić dystans. Z radości, że znów czuję stopy (jak niewiele czasem człowiek potrzebuje do szczęścia!) wyprzedzam Jurka. Wpadam w trans: rak lewy – uderzenie czekanem – rak prawy – i tak tysiące razy. O niczym nie myślę. Działam jak automat. Jurek pewnie też.
W pewnym momencie orientuję się, że zapędziłem się za wysoko, bo spoglądając w dół w kierunku Jurka, widzę starą linę poręczową na trawersie w kopułę szczytową. Cholera, muszę zejść.


Jesteśmy już w kopule, to ostatnie trzysta metrów. Przebijam się przez grańki, kuluary i rynny, wszystko intuicyjnie. Byle do góry. Jurek trochę z tyłu, wreszcie widzę małą, skalną turnię. To najwyższy punkt, ale trzeba chyba ją obejść, bo nie dam rady wspiąć się po skale.


Jest! Jest możliwość od prawej strony! Jeszcze jakieś sześćdziesiąt metrów. Zbliżam się do grani. Tu wieje już ostro, ale da się wytrzymać. Jeszcze kilka kroków i jestem na szczycie. Jest chyba druga po południu. Z wrażenia zapomniałem, że – ze względu na świętość tej Góry – miałem nie wchodzić na sam szczyt. Takie wytyczne dostaliśmy w Ministerstwie Turystyki Nepalu. Niedobrze, ale stało się. Po powrocie oczywiście oświadczymy, że zatrzymaliśmy się kilka metrów niżej i nasze stopy nie dotknęły wierzchołka.


Na szczycie porzucona żółta butla i złamany kijek z jakiegoś masztu pomalowany w biało-czerwone pasy. Nic więcej. Jesteśmy tutaj pierwszymi ludźmi w porze zimowej.


Zziębnięty, skulony wytrzymuję na nim około dziesięciu minut. Tracę czucie w palcach u rąk. Widzę Jurka, jak wchodzi na wierzchołek, więc robimy „niedźwiedzia”, a ja uciekam, byle niżej, byle znów się rozgrzać. Jurek jest na szczycie jeszcze krócej – robi zdjęcia i zabiera pamiątkowe kamyki. Wkrótce mnie dogania i milcząc, schodzimy w cieniu i mrozie. Do ludzi jeszcze daleko i teraz nie można popełnić błędu.


Pod względem pogody był to jeden z najlepszych dni na tej wyprawie. Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy się w tym momencie w obozie czwartym. Niestety, wkrótce radość przyćmił smutek. Gdy dotarliśmy do namiotu już ciemniało. W obozie nie było Przemka i Andrzeja. Przez radio dowiedzieliśmy się, że zeszli do trójki na 7200 metrów. W połowie drogi Andrzej był już zbyt słaby, aby samodzielnie iść i koledzy musieli go opuszczać. Wieczorem dostaliśmy komunikat, że jego stan się poprawił. Ale rano następnego dnia z bazy dotarły hiobowe wieści. „Nic nie mów… Andrzej nie żyje… Zmarł o dwudziestej trzeciej poprzedniego dnia”.


Jeden dzień! Jak wiele pomieścił pasji, walki, radości, tragedii i smutku…

 

Andrzej to Andrzej Czok
JUREK to Jurek Kukuczka
Przemek to Przemek Piasecki

 

Książka Wielicki. Jeden dzień z życia. dostępna już w naszej księgarni

Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-07-19
HYDEPARK
 

MNICH I KARABIN – w kinach od 2 sierpnia

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-05-06
HYDEPARK
 

RIKO – premiera książki już 9 maja!

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com