Na szlak Kali Gandaki zdecydowaliśmy się już po przylocie do Nepalu, gdy zrezygnowaliśmy z wędrówki pod Everest. Dodatkowym argumentem za zmianą trasy był fakt, że w naszej małej grupce przeważali uczestnicy wyprawy geologicznej do Nepalu, którą zorganizowałem i prowadziłem w 1977 roku. Ta grupa składała się z Gienka – lekarza dobiegającego do siedemdziesięciu pięciu lat i mnie, mniejszością była moja żona Katarina. Zmieniony plan naszego wyjazdu do Nepalu, w roku konia 2002, polegał na powtórzeniu trasy naszej wyprawy sprzed dwudziestu pięciu lat z Pokhary aż do przełęczy Thorong. Oczywiście wobec wybudowania w międzyczasie dróg umożliwiających komunikację kołową, pokrywających się z częścią naszej starej trasy, wprowadziliśmy nowe warianty skracające wędrówkę.
Szlak Kali Gandaki jest częścią bardzo popularnej drogi dookoła Annapurny, którą co roku przemierza tysiące turystów. Ten odcinek prowadzi przez malowniczą dolinę “Czarnej rzeki”, bo tak po polsku brzmi nazwa Kali Gandaki. Rwąca, górska rzeka wyżłobiła przełom pomiędzy masywami Dhaulagiri i Annapurny, osiągając najgłębszą w świecie deniwelację względem obu ośmiotysięczników rzędu 6300 m w okolicach wioski Pairothapla. Na odcinku około 20 km spadek rzeki osiąga 1200 m.
Prawdę mówiąc, głównym celem wyprawy geologicznej w 1977 roku był wyjazd do Nepalu. Nie byliśmy himalaistami, ale tak jak oni, byliśmy zapatrzeni w góry. A więc trzeba było zorganizować wyprawę z programem naukowym. Jej celem było określenie warunków występowania wód termalnych w dolinie Kali Gandaki.
Obarczeni zapasami żywności, sprzętem biwakowym i instrumentami naukowymi wyruszyliśmy wraz z karawaną koni (później mułów) z Pokhary przez Naudandę, Birethanti, przełęcz w Himalajach Niskich Gorepani (ok. 3000 m) do Tatopani (Gorąca woda), gdzie została założona baza i gdzie wykonywaliśmy pomiary geofizyczne w pobliżu często tutaj występujących wycieków wód termalnych. Grupa złożona z geologów i hydrologa wyruszyła w górę rzeki aż do Kagbeni, a stąd w kierunku przełęczy Thorong, pobierając próbki wody i gazu w kompleksie świątynnym Muktinath. Po zakończeniu prac geofizycznych wybraliśmy się na wycieczkę górską na pięciotysięczny szczyt Dhaubugi w łańcuchu górskim będącym przedłużeniem ramienia Dhaulagiri opadającego w kierunku południowo – wschodnim wzdłuż biegu Kali Gandaki. Po zlikwidowaniu obozu w Tatopani dotarliśmy przez Beni do Kusmy i tutaj, opuściwszy Kali Gandaki, wybraliśmy się przez przełęcz Karkineta w paśmie Mahabharatu do szosy Bhairawa – Pokhara.
W ciągu minionych lat wybudowano drogę kołową aż do Beni. Korzystając z tego udogodnienia nasza “nostalgiczna” grupa przebyła trasę do Beni taksówką, po przejściu mostu dla pieszych na rzece Mayangdi dojechaliśmy, drugą taksówką, do Galeshwar, skąd rozpoczęliśmy wędrówkę doliną Kali Gandaki. Trzeciego dnia weszliśmy do wioski Tatopani. Na prawym brzegu rzeki, tuż ponad wioską, wznosi się strome zbocze góry Kimla Kharka. W czasie naszego pobytu przed dwudziestu pięciu laty mieszkańcy Tatopani, zaniepokojeni istnieniem głębokich rozpadlin w zboczu, poprosili nas o opinię na temat możliwości obsunięcia się ziemi. Nie wykluczyliśmy takiej sytuacji, jeśli po obfitych opadach monsunowych woda nadmiernie nasyci grunt. Tymczasem katastrofa miała przyjść z innej strony. Po drugiej stronie rzeki, trochę poniżej wioski, potężne osuwisko ziemne w 1998 roku zablokowało bieg rzeki, podnosząc jej poziom do tego stopnia, że woda zalała wioskę utworzywszy na jej miejscu jezioro. Pewien przedsiębiorczy Amerykanin zlecił wykonanie łodzi wycieczkowej, która miałaby odbywać rejsy po malowniczym, śródgórskim jeziorze. Do dzisiaj nieukończony kadłub łodzi leży na jednym z podwórek Tatopani. Wioska była zalana około siedem miesięcy, po czym tamę przerwano i wody spłynęły. Po przywróceniu normalnego biegu rzeki miejscowość została uporządkowana i odbudowana. Ulice zostały wybrukowane, rynsztoki przykryte płytami kamiennymi, standard wielu hoteli i pensjonatów nie odbiega od poziomu, który można spotkać na Thamelu – turystycznej dzielnicy Kathmandu. Wycieki źródeł termalnych zostały na nowo ujęte i ocembrowane, a woda została skierowana do basenów kąpielowych na brzegu Kali Gandaki. Dwa baseny, stragan spożywczy, prysznice, przebieralnie i zadaszone miejsce wypoczynkowe stwarzają dogodne warunki rekreacji.
Wypoczęci po kąpielach, za niewielką opłatą pobieraną przez “komitet kąpielowy”, ruszyliśmy z Tatopani w górę rzeki. Parę kilometrów za wsią w kierunku północnym, u ujścia rzeki Ghaleti do Kali Gandaki, widać urządzenia i zabudowania elektrowni wodnej Tatopani zasilającej w energię elektryczną miejscowości w górnym biegu rzeki. Wieś Dana ciągnie się przez kilka kilometrów wzdłuż biegu rzeki. Oprócz licznych pensjonatów i hotelików z restauracjami, można tu spotkać starsze, zaniedbane już budynki z misternie wyrzeźbionymi oknami i odrzwiami. Droga coraz bardziej stromo wznosi się do góry. Po lewej stronie w kierunku marszu widać potężny wodospad na rzece Rukse wpadającej do Kali Gandaki. Powyżej tego miejsca, gdzie kanion Kali Gandaki jest chyba najwęższy, nowy most prowadzi na drugi brzeg rzeki i ścieżka pnie się stromo w górę. Mijamy wieś Kopchapani, która również ciągnie się kilka kilometrów w górę. Mozolne pokonywanie wysokości przypomina wejście na Zawrat z Doliny Pięciu Stawów. Tuż przed zapadnięciem zmroku zatrzymujemy się w Pairothapla u miejscowego nauczyciela. Kwatera wprawdzie dosyć prymitywna, ale za to wyposażona w ciepły prysznic, zasilany z czarnej beczki umieszczonej na dachu domu. Kolacja była doskonała, gdyż właściciel pensjonatu legitymował się dyplomem ukończenia... kursu kucharskiego organizowanego przez ACAP!
ACAP – Annapurna Conservation Area Project jest największym przedsięwzięciem w ramach niedochodowej, pozarządowej organizacji ochrony środowiska im. Króla Mahendry, działającej pod zarządem międzynarodowym. Głównym celem ACAP-u jest ochrona środowiska naturalnego przy równoczesnym rozwijaniu aktywizacji społeczności lokalnych. Terytorium, na którym ACAP rozwija swoją działalność, zajmuje obszar 7629 km² i jest zamieszkałe przez 120 tys. ludzi należących do dziesięciu grup etnicznych i kastowych. Obszar ten charakteryzuje się dużym zróżnicowaniem klimatu: od subtropikalnego do wysokogórskiego (arktycznego), suma opadów od 100 mm do 5000 mm rocznie. Niesłychanie bogaty świat roślinny i zwierzęcy. Po szlakach turystycznych wędruje rocznie około 78 tys. turystów i drugie tyle osób obsługujących ruch turystyczny. Kwoty uzyskane ze sprzedaży biletów wstępu (w roku 2002 – 2000 rupii nepalskich od osoby) są przeznaczone na programy edukacyjne dla dzieci i dorosłych, wzmocnienie lokalnych instytucji samorządowych, budowę infrastruktury, rozwój lokalnych źródeł zarobkowania oraz zachowanie dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego.
Po kolejnym przedostaniu się na drugą stronę Kali Gandaki przez stalowy wiszący most, dość szybko dochodzimy do dolnej części wsi Ghasa, gdzie można kupić zdrową wodę ozonowaną rozlewaną do przyniesionych ze sobą naczyń. ACAP w ten sposób dba,aby turyści nie kupowali i nie pozostawiali na trasie tysięcy plastikowych butelek. Wieś jest bardzo długa, mniej więcej pośrodku znajduje się świątynia – gompa. Od tego miejsca zaczyna się zwarty obszar zamieszkały przez Thakalów.
Thakalowie są ludem zamieszkałym w górnym biegu rzeki Kali Gandaki (tutaj nosi ona również nazwę Thak Khola). Przybyli tutaj przed kilkuset laty z Tybetu. Mężczyźni od wieków zajmowali się handlem solą, monopolizując cały ruch karawanowy (mułów i kucyków) na trasie do i z Tybetu przez Mustang. W drodze powrotnej przewozili ryż z Nepalu. Kobiety zajmowały się hotelarstwem utrzymując gospody na całej trasie handlowej. Thakalowie są tak biegli w hotelarstwie, że również dzisiaj w Kathmandu większość pensjonatów i hoteli jest przez nich wybudowanych i administrowanych. Zamknięcie granicy z Chinami przerwało ten handel, na który Thakalowie mieli wyłączność przyznaną przez króla Nepalu, a przemyt nie równoważy skali strat spowodowanych przecięciem tego ważnego szlaku handlowego.
W Ghasie, z dachu restauracji, przyglądaliśmy się z zainteresowaniem ścieżce wychodzącej na skalistą grań, po której przed laty wyprowadzili nas miejscowi pasterze kóz na Dhaubugi. Po zjedzeniu placków kukurydzianych z miodem wyruszyliśmy przez Lete – wieś, która znowu ciągnęła się przez parę kilometrów - do Kalopani, gdzie planowaliśmy kilkudniowy pobyt. Stąd wybraliśmy się na parę wycieczek, które miały się przyczynić do uzyskania aklimatyzacji i do nabrania jakiej takiej kondycji przed wspinaniem na pięciotysięczną przełęcz. Pierwszym celem była Dhaubugi La, położona powyżej czterech tysięcy metrów, do której zresztą tym razem nie doszliśmy. Następnego dnia czekała nas wycieczka do czoła lodowca Dhaulagiri. Do trasy przygotowałem się na podstawie przewodnika napisanego przez Stephena Bezruchkę. Opis wejścia na właściwą ścieżkę był równie nieskomplikowany, co lakoniczny, na koniec radził wziąć miejscowego przewodnika, gdyż ścieżki bywają tutaj mylne. Przewodnika nie wzięliśmy, gdyż opisywana wieś już nie istniała. Droga zrazu wyraźna, rozczłonkowała się na sieć drobnych ścieżynek wydeptanych przez pasące się jaki, by wreszcie całkiem zaniknąć na coraz bardziej stromych skałach potężnej moreny czołowej. Zatrzymaliśmy się tutaj, podziwiając widoki całego, wieloszczytowego masywu Nilgiri oraz dolinę Kali Gandaki pod nią przepływającej. Nasza aklimatyzacja ledwie postępowała, gdyż nieznacznie przekroczyliśmy wysokość trzech tysięcy metrów, natomiast kondycję ćwiczyliśmy każdego dnia, szczególnie Gienek, który przez cały czas dźwigał trochę przyciężki plecak.
Po tych wariantach drogi, odbijającej trochę na zachód, powróciliśmy na główny trakt wędrówki w kierunku północnym. Zwiedziliśmy typową wieś Thakalów Khobang z licznymi świątyniami buddyjskimi. Potem okazało się, że właśnie z Khobangu prowadzi właściwa ścieżka na czoło lodowca Dhaulagiri. Wnet docieramy do Tukuche, kolejnej, największej wsi Thakalów, gdzie jest mnóstwo budowli sakralnych i liczne hotele.
Karawany mułów, liczące od kilkunastu do kilkudziesięciu zwierząt jucznych, przemierzają dolinę Kali Gandaki w górę i w dół od Beni do Jomosom. Ruszają w drogę o świcie, oznajmiając swoją obecność dźwiękiem dzwonków zawieszonych u szyi zwierząt. Na przewężeniach ścieżek i na licznych mostach karawany zbijają się w stada liczące nawet po kilkaset sztuk i tylko poganiacze są w stanie rozpoznać, które zwierzęta należą do której karawany. Spotkanie z karawaną może się skończyć nieprzyjemnie dla nieuważnego turysty, szczególnie na przepaścistych ścieżkach lub na mostach, gdyż ich gospodarzami są... muły. Dlatego bezpieczniej jest przeczekać aż karawana, wzniecająca tumany kurzu, pójdzie swoją drogą.
W Tukuche, przy odrobinie szczęścia, można być uczestnikiem obrzędów buddyzmu tybetańskiego, gdyż święta, będące okazją do rytualnych tańców, procesji itp., nie są tutaj rzadkością. Wędrując z Tukuche na północ kamienistym korytem rzeki, odczuwa się już wpływ porywistych wiatrów wiejących z północy na południe doliną Kali Gandaki. Wyruszyliśmy więc wczesnym rankiem, kiedy wiatr nie wiał jeszcze z największą siłą. Następnym miejscem wartym zatrzymania się jest Marpha – kolejna miejscowość Thakalów z domami o płaskich dachach, na których składowane jest drewno do ogrzewania domów zimą oraz suszy się różnorakie płody rolne. Marpha słynie z sadów jabłkowych i morelowych. Dojrzewają tutaj dorodne okazy odmian starking i golden delicious. Jabłka są rozprowadzane po całym Nepalu, przy czym cena ich wzrasta proporcjonalnie do odległości, którą przebywają z Marphy. Zarówno w Marphie jak i w Tukuche funkcjonują destylarnie alkoholu produkowanego z wyhodowanych tutaj owoców. Jak w całym regionie zamieszkałym przez Thakalów i tutaj znajdują się świątynie buddyzmu tybetańskiego. Z Marphy, pokonując opór północnego wiatru, dochodzimy za parę godzin do Jomosom – stolicy okręgu Mustang, z lotniskiem, dużym garnizonem wojskowym (mieści się tutaj szkoła jednostek górskich armii nepalskiej), pocztą, liceum, doborowymi hotelami, możliwością połączenia się z internetem, szeregiem restauracji, muzeum regionalnym. Większość tych instytucji, przeniesionych z zachodu, jest skupiona wokół lotniska, skąd między godziną 7 i 8 rano przylatują i odlatują liczni turyści, odwiedzający Górny Mustang oraz ci, którzy mają już dość chodzenia wokół Annapurny lub szlakiem Kali Gandaki.
MUSTANG – to nazwa średniowiecznego królestwa tybetańskiego, leżącego na północ od Kagbeni w dolinie rzeki Thak Khola (górny bieg Kali Gandaki). Również i dzisiaj jest rządzony nominalnie przez samodzielnego króla, zasiadającego na tronie w stolicy Lo Manthang. Faktycznie królestwo Mustangu, geograficznie przynależne do półpustynnej wyżyny tybetańskiej, a kulturowo związane z językiem tybetańskim i buddyzmem tybetańskim, zostało włączone administracyjnie jako Mustang Górny do nepalskiego dystryktu Dhaulagiri (Dhawalagiri), tworząc wraz regionami Panchgaon (pięć większych wsi Thakalskich) oraz Baragaon (wsie leżące w dolinie rzeki Jhang – wraz z kompleksem świątynnym Muktinath) okręg Mustang. Królestwo to jest skansenem średniowiecza tybetańskiego i było na tyle “zapomniane”, że do roku 1967 stanowiło główną bazę partyzantki tybetańskiej przeciw chińskim najeźdźcom. Na życzenie ChRL wojsko nepalskie rozbiło i rozbroiło tę ostatnią enklawę Khampów – tybetańskich wojowników. Do roku 1991 wstęp do Mustangu Górnego był całkowicie wzbroniony. Od tego czasu grupy turystów zorganizowanych, prowadzonych przez nepalskie agencje turystyczne, mogą odwiedzać Mustang. Aby otrzymać takie zezwolenie, należy zapłacić 700 USD za 10 dni i dodatkowo 10 USD za każdy dzień przekraczający ten okres.
Po dość luksusowym noclegu wybieramy się do Muktinath i w kierunku przełęczy Thorong. Droga wiedzie prawym orograficznie brzegiem Kali Gandaki, kamienistym dnem rzeki, która w okresie pomiędzy monsunami leniwie płynie wąskimi strugami. Pośród kamieni można spotkać tzw. saligramy – skamieliny żyjątek morskich zamknięte w czarno-brunatnych otoczakach. Przewodnicy starają się zadowolić swoich klientów i rozbijają czarne kamienie, usiłując znaleźć wewnątrz skamieliny. Mnie udało się natrafić na dorodnego amonita. Skamieliny sprzedawane są masowo na całym szlaku Kali Gandaki, w Pokharze i w Kathmandu. Podobno ich wywóz z Nepalu jest zabroniony, uważane są bowiem za święty symbol, wyobrażający boga Wisznu.
W Elebhati, nie dochodząc do Kagbeni, po przejściu mostem na drugą stronę rzeki, zaczęliśmy się wspinać na zbocze góry i po wyjściu na płaskowyż, drogą przez Khingar i Jharkot – miasteczko-twierdzę - dotarliśmy do Ranipauwy – wioski, pełnej hotelików i pensjonatów, leżącej u stóp kompleksu świątynnego Muktinath. Jest to jedno z najświętszych miejsc na półwyspie indyjskim, czczone zarówno przez hinduistów, jak i buddystów. Największa ze świątyń Vishnu Mandir jest poświęcona bogowi Wisznu, nieopodal znajduje się szereg wycieków wody termalnej (podobno jest ich 108), a w sąsiedniej świątyni Jhollo Muki Gompa płonie płomyczek gazu traktowany jako wieczna lampka wotywna. Zarówno wody, jak i gaz były obiektem badań naukowców z naszej wyprawy sprzed ćwierć wieku. Wątły płomyczek jest ogrodzony od tego czasu gęstą siatką, aby kolejnemu badaczowi nie wpadło do głowy zgasić go, by pobrać próbki gazu.
W tym dniu pokonaliśmy ponad 1000 m różnicy wzniesień, po zwiedzeniu świątyń zmierzchało i stało się nieco zimno, więc poszukaliśmy najbliższego hotelu i zamówiliśmy smaczną kolację. Następnego ranka wyruszyliśmy w kierunku Thorong La, osiągając po paru godzinach kamienny schron noszący tę nazwę. Gospodarujące tutaj Tybetanki, oznaczyły budynek flagą niezależnego Tybetu, a więc stanęliśmy w TYBECIE !
Do przełęczy dzielił nas jeszcze kawał drogi – ponad 1200 m różnicy wzniesień. Ścieżka stała się tutaj coraz bardziej stroma, oddechy mijanych turystów były coraz płytsze, a do najbardziej rozległej przełęczy w Himalajach ciągle zostawało jeszcze kilkaset metrów. W samo południe zatrzymałem się, Gienek pognał zaś jeszcze 100, może 200 metrów wyżej. Odpoczęliśmy, kontemplując piękne widoki w kierunku zachodnim i północnym. Warto było się tutaj wspiąć! Potem, już bez odpoczynków, schodziliśmy do Kagbeni – miasteczka leżącego w widłach rzek Jhong i Thak Khola (Kali Gandaki), gdzie doszliśmy tuż przed zmrokiem. Kagbeni jawi się jako zielono-złota oaza w surowym, pustynnym krajobrazie Tybetu. Usytuowane w strategicznym punkcie (tu dolina Thak Khola zwęża się) miasteczko pełniło rolę twierdzy ryglującej dostęp do królestwa Mustangu. Nawet dzisiaj, przy północnej bramie miasta, znajduje się punkt kontrolny regulujący ruch turystyczny w kierunku Mustangu Górnego.
Wracamy kamienistym dnem Kali Gandaki do Jomosom. Jest wczesny ranek, słońce przygrzewa, a wiatr jeszcze nie zaczął dokuczać. Gienek, jak zazwyczaj w takich sytuacjach, już jest w krótkich spodenkach i rozebrany do pasa. Spotkani pielgrzymi z Indii, upakowani w wiele warstw tekstyliów, nie mogą się nadziwić, że nie jest mu zimno. Po drodze rozbijamy kolejne góry czarnych kamieni, bezskutecznie – nie znajdujemy żadnych skamielin!
W Jomosom kąpiel, wystawny obiad i zwiedzanie ECO – muzeum urządzonego przy wydatnej pomocy Japończyków. Następnego ranka wymarsz w stronę Tatopani. Mijamy Marphę, Tukuche, a następnie przez Ghasę i Danę dochodzimy do Tatopani. Tam wykorzystaliśmy naszą wiedzę o wodach termalnych z pożytkiem dla ciała. Próbowaliśmy po raz kolejny wyjść na szczyt Kimla Kharka, ale i tym razem bezskutecznie.
Do Pokhary wróciliśmy przez przełęcz w Himalajach Niskich, ale nie przez Gorepani. Trawersujemy strome zbocze w kierunku wschodnim przez dżunglę i dochodzimy do Deorali. Nocleg wypada w dość przewiewnym szałasie, którego dzierżawcą jest Bhotia (Tybetańczyk) z Mustangu. W czasie oczekiwania na kolację rozwodzi się nad różnicami pomiędzy Bhotiami i Thakalami. Ci pierwsi są biedniejsi, gorzej wykształceni i spotykają się z lekceważącym traktowaniem przez inne ludy Nepalu, Thakalowie są sprytni, bogaci i zazwyczaj lepiej wykształceni.
Nad przełęczą Deorali postawiono wieżę widokową, zwaną wieżą Gurungów. Jest ona widoczna z okien naszego schroniska i wydaje się być całkiem niedaleko. Widoki z niej wynagrodziły pełne przygód wysiłki dostania się na nią. Następnie śródleśną ścieżką dotarliśmy do Tadapani, a stąd do Gandruku – dużej wzorowej i jednocześnie wzorcowej wsi zamieszkałej przez Gurungów. Z tego ludu wywodzą się zawodowi żołnierze służący w armii brytyjskiej, indyjskiej i innych, znani jako Gurkowie. Ich kontrakty trwają nawet 25 lat, ale po powrocie do domu mają niezłą, jak na warunki nepalskie, emeryturę. Czynni i emerytowani żołnierze finansowo wspierają działania społeczności w rodzinnych wioskach: budowę szkół, mostów i ujęć wody pitnej. Nic więc dziwnego, że właśnie w Gandruku znajduje się centralne biuro i zarząd ACAP-u. Stąd ostatni etap naszej wędrówki wiódł do Birethanti i do drogi asfaltowej prowadzącej do Pokhary, gdzie dojechaliśmy taksówką. Nasza podróż wspomnieniowa trwała 21 dni, przeszliśmy 305 km, pokonując sumaryczną różnicę wzniesień około 10 tys. m w górę i prawie drugie tyle w dół.
Aby postawić dużą kropkę nad i, postanowiliśmy jeszcze spłynąć pontonem rzeką Seti Khola. Agencja raftingowa, w której zamówiliśmy usługę, przydzieliła nam do obsługi doświadczonego retmana i młodziutkiego załoganta. Seti Khola jest jedną z najbezpieczniejszych rzek, w dodatku jej wody są niewiarygodnie ciepłe, co przy ciągłym zalewaniu uczestników spływu przez fale ma swoje zalety. Płynąć zaczęliśmy po rzece Madi Khola, wpada ona do Seti, a Seti wpada do Trisuli Ganga, na której, w pobliżu asfaltowej szosy, zakończyliśmy spływ. Oglądanie Nepalu od strony rzeki ma swoje niezaprzeczalne uroki. Panuje tutaj niczym nie zakłócony spokój, co pozwala zobaczyć rozliczne, bajecznie kolorowo upierzone gatunki ptaków. Obsługa naszych opiekunów polegała nie tylko na bezpiecznym prowadzeniu pontonu, ale również na przygotowywaniu posiłków, urządzaniu obozowiska i wyekspediowaniu nas do Kathmandu. Z tym ostatnim nie poszło tak gładko, gdyż zakończenie spływu wypadło na dzień przedświąteczny, więc wszystkie autobusy były przepełnione. Kiedy wreszcie zatrzymał się jakiś pojazd, zaoferowano nam miejsca siedzące (leżące) na... dachu. Tak na koniec przyszło nam oglądać widoki drogi kilkakrotnie już przebytej z nowej perspektywy.
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
W miesiącach jesiennych: październiku i listopadzie, obchodzone są dwa ważne święta - Dasain (kilkunastodniowe) i Tihar (kilkudniowe). Należy zorientować się, kiedy wypadają, gdyż z tego powodu mogą być kłopoty z transportem drogowym (początek i koniec świąt), również biura i urzędy państwowe przez większość tych dni są nieczynne. Dlatego pozwolenia i bilety do ACAP-u może lepiej załatwić w Kathmandu. Adres: ACAP, Sanshay Kosh Building, Tridevi Marg – Thamel. Lub w Pokharze: Lakeside, w pobliżu Champing Chowk.
Agencji raftingowych w Pokharze jest na tyle, że można dokonać właściwego wyboru: trasa spływu, jakość usługi, cena. W 2002 roku ilość kandydatów do spływów była tak mała, że można było obniżyć cenę do 15 USD za dzień od osoby.
Tekst i zdjęcia: Wojciech Biedrzycki
"Góry", nr 12 (115) grudzień 2003
(kg)