facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
1999-03-27
 

Ucieczka z Ogygii (HIMALAJE)

10 września jesteśmy na morenie bocznej lodowca Gangotri w miejscu zwanym Sundarban (4450 m).


1500 metrów w 17 godzin, czyli nowa droga na Kirti Stambh

Nabieram tuszu na pędzelek i przenosimy się daleko stąd...

Wszyscy wiemy, że Indie to mistyczna kraina jogów, a miłujący muzykę Hindusi są, w przeciwieństwie do nas, introwertykami pogrążonymi w pogodnej medytacji własnej jaźni, czego owocem w życiu doczesnym jest bezinteresowność i miłosierdzie.

Złożenie zamówienia w knajpie w Indiach jest wielkim przeżyciem: zostajemy wystawieni, jak w górach najwyższych, na kaprysy żywiołów, na wszystkie możliwe niepewności losu. Już samo podejście "garsona", (mogącego grać bez charakteryzacji w filmie o XIX-wiecznych górnikach, nieślubnego potomka X Muzy), wywołuje dreszczyk emocji: oto patrząc "lewoskos" (aby lepiej nastawić ucha), każde nasze słowo potwierdza wyraźnym drapaniem po... Po wysłuchaniu nas, co trwa dość długo - a mowa nasza angielska, okazuje się, że mówi tylko po hindusku, a i tak nie wszystko rozumie. Wezwany na pomoc "Deepak", po przyjęciu zamówienia pyta czy podać też: "toilet paper, very cheap - Sir".

* * *

Delhi, 7 października 1998 - kolejny dzień od wschodu do zachodu [księżyc w pełni, gwiazdy żółte, wypukłe, żarówki na miękkim aksamicie], gdy Indie stały się też moimi. Ja, Grek w barbarzyńskim kraju, Logos kontra Parvati; myślałem, że to Budda przebiegł mi drogę, ale to była śmierdząca riksza, dzwoniąca blachami jak Don Kichot zbroją.

National Museum: magazyn kalekich, wielorękich mechanizmów wyrwanych ze swego świata, napięte sprężyny, Kali chłepcząca krew, galeria zdarzeń w myślach - tysiące lat w parę godzin: Harappa, Mohenjo Daro, Pahar Ganj: ogród z otwartymi furtkami w tysiącach zakamarków, czas dla kwiatu paproci... I upał, origami w słonecznej leguminie. Łagodnieję na wszechobecny brak logiki - teraz widzę inaczej.

Statkiem powietrznym, nad chmurami i krajami - nasze życie w rękach najemników - w parę godzin i w parę dni, znowu w Himalaje.

Ganges syczy jak wąż.

* * *

10 września jesteśmy na morenie bocznej lodowca Gangotri w miejscu zwanym Sundarban (4450 m). Tu zakładamy bazę, dokładnie w tym samym miejscu co rok wcześniej. Po namiocie naszego oficera łącznikowego widać wyraźnie oszańcowany dołek, przywodzący na myśl świeżą mogiłę. Jeśli żyje gdzieś na świecie nostalgia, to na pewno tu, w tym dołku za Gałmukiem pod Bhagirathami.

To smutek w naszych duszach skrapla się przez następne dwa tygodnie w postaci deszczu, śniegu, gradu i mgły. W tym czasie odżywiamy się bardzo dobrze. Długie dni spędzamy na wymyślaniu coraz bardziej wyrafinowanych potraw: kotlety sojowe topimy w morzach egzotycznych sosów nie posiadających nazw, nasze duchy krążą wśród gór lodowych ryżu. Zamykamy oczy, sen bezwiednie łączy się z jawą, a ta z "one cupem". A na zewnątrz na zmianę: deszcz, śnieg i mgła. Dziabki rdzewieją w magazynie - żeby jeszcze ta wygodna mesa od Alpinusa miała wmontowany kibel! Wieczorami zapalamy po kilka świec naraz - jedyne źródło ciepła w całym Garhwalu.

* * *

Któregoś dnia nad krainą deszczu wschodzi słońce, w niebo strzelają baszty i orle gniazda, nasza przestrzeń życiowa rozrasta się do całego świata. Białe Walkirie cwałują po niebieskiej łące, białe smoki rozwijają skrzydła z suchych rybich pęcherzy, błyskają ogniste ślepia. Uderzenie wachlarzem w twarz - bitwa nad naszymi głowami skończona. Nie myślimy - jesteśmy w górach. Ze wschodniej ściany Kedarnath Dome, naszego celu, znowu nici. Zostało nam tylko 10 dni czasu.

Następny dzień spędzamy na kąpielach słonecznych i biegamy (w słońcu!) z lornetką po okolicznych pagórkach lustrując co by tu załoić. Wkrótce znamy każdy kamień, każdą ryskę i żebro na Bhagirathach i Shivlingu.

Serce skłania się do drogi szkockiej na Bhagirathi Parbat III (6454 m) - zachodni filar wygląda jak pogańskie bóstwo w świątecznych szatach; po opuszczeniu powiek widać go tak samo wyraźnie, ale jest za mało czasu.

* * *

Decydujemy się na powtórzenie drogi Boningtona-Fortheringhama na południowo-zachodnim żebrze Shivlinga (6501 m). Ta 1800-metrowa droga oferuje, jak się niebawem przekonaliśmy, wiele atrakcji.

Po ciemku docieramy do podstawy filara. Tutaj, siedząc na kępkach czerwonej w dzień darni pijemy herbatę,patrząc na Drogę Mleczną i jej lustrzane odbicie - wstęgę lodowca. Czekamy parę godzin, ginąc coraz bardziej w ciemnościach - jesteśmy samymi myślami. Temperatura nie spada jednak w wyraźny sposób, więc w końcu ruszamy. Tysiące kroków pod górę, najpierw po osuwającym się piargu, potem po śniegu i lodzie. Dopiero gdy wyłączamy światło czołówek, widzimy seraki przerwanego lodowca wiszące nad naszymi głowami ponad 200-300-metrową pionową czarną ścianą. Jesteśmy tuż pod nimi. Jest przeraźliwie cicho - brakuje tylko wyczekiwanego przez nas trzasku pękającego lodu. To dlatego zaczęliśmy się wspinać nocą. Robi się coraz bardziej stromo i późno. Około 6 rano kładziemy się na dwie godziny spać. Rano budzimy się na wąziutkiej półce mając przed nosem "zabójczy" lodowiec, który też już budzi się i otrzepuje ze śniegu.

Szybko podchodzimy jeszcze trochę wyżej, i dalej już związani, mozolnie w miękkim śniegu i topniejącym lodzie. Linia naszej drogi wyrysowana w przestrzeni przypomina spiralę. Janusz bezbłędnie znajduje właściwy wariant w tej trudnej orientacyjnie gmatwaninie. Pod wieczór docieramy do biwaku na śnieżnej półce pod okapem.

Pogoda dotąd dobra psuje się. Diabeł przeciąga kosmaty cień, z wnętrza pękającego nieba wypadają błyskawice. Siedzimy zawieszeni nad przepaścią w świecie o średniowiecznych symetriach, nakryci kloszem wspierającym się na niewidocznym wierzchołku Shivlinga. Pod nami płomienie piekła i setki kocich oczu - gwiazd wlepionych w trójkę samotnych ludzi. Mógłbym przysiąc, że to nie jest obce; wodzę palcem w grubej rękawicy po bliskim mi niebie, dotykam sąsiednie góry. Nie muszę nigdzie iść - już tam byłem.

Znowu piorun! Przestraszeni ładujemy cały metalowy szpej do wora i na linie chcemy spuścić jak najdalej od nas. Jednak ważący z 40 kg wór wbija się w pole śnieżne i ani w dół, ani do góry. Śnieg pada coraz gęstszy i nie chcąc stracić szpeju ciągniemy w trójkę do góry. Kładziemy "kondensator" pośrodku biwaku i spokojnie zasypiamy, nie myśląc już więcej o piorunach. Wcześniej jeszcze pijemy kawę zbożową i jemy liofilizat - smacznego!

Rano, na żywca, trawersujemy oblodzone rynny, wyżłobione przez spadające lawiny i dalej, też na żywca, podchodzimy pod spiętrzenie żebra. Tu wiążemy się i wspinamy się parę wyciągów - dwa dość ładne, po obsypanych sypkim śniegiem płytach, na grzbiet naszego Shivlinga. Wszystko to już w opadzie śniegu. Trzeci biwak zakładamy w szczelinie pomiędzy rozpękniętymi wantami na wysokości ok. 6100 m. Zapadamy szybko w sen. Wszystko tu jest takie bezpośrednie: czujemy głód i jemy z przyjemnością, chce nam się pić - pijemy i mamy niebo w gębie - wszystkie nasze pragnienia mogą być zaspokojone. W głowie mam "dobrą myśl" choć o niczym nie myślę i jestem u siebie.

* * *

Rano wygrzebujemy się spod ciągle padającego śniegu. Podmuch wiatru przegania chmury i nagle widzimy "szpiczastego żandarma" z opisu Boningtona - pipant wysokości ok. 100 m. Przyroda całkowicie przypadkowo, niczym scenograf z taniego hollywoodzkiego filmu o zaginionym mieście w dżungli uczyniła z niego postać - wyraźnie widzimy twarz z profilu, nos oczy, szpiczasty hełm i samozadowolony uśmiech.

Cały dzień siedzimy nad przepaścią, obserwując widowisko rozgrywane tylko dla nas: tańczące chmury i prześwity błękitu, szybkie odsłony okolicznych gór i brawa drobniutkiego gradu po każdym akcie. W dole domyślamy się miejsca naszej bazy. Czuję się jak czarnoksiężnik oglądający cały wszechświat w trzymanej ostrożnie kryształowej kuli. Nad nami od czasu do czasu widać oddalony tylko o 400 metrów wierzchołek Shivlinga - zimny, jaśniejący jak rozpalone żelazo. Oszczędzamy jedzenie i gaz. Zamiast planowanych maksymalnie pięciu dni wspinaczki już mielibyśmy sześć-siedem. Została do pokonania tylko czterystumetrowa skalna piramida - przy dobrej pogodzie dwa dni wspinania, głównie w miękkich butkach. Z nadzieją układamy się do snu, jak w baśni o osadzie zbudowanej na grzbiecie potwornie wielkiego wieloryba.

* * *

W nocy spada pół metra śniegu, wieje wiatr, jest mgła. Całkowicie mokrzy pakujemy się posępnie. Trwające cały dzień i noc zjazdy "zjadają" wielką ilość sprzętu. W środku nocy, tuż przed trawersem pod serakami, robimy herbatkę. Chwila wystarcza, aby na naszych kapturach w "Alpinusach" uformowały się śnieżne stożki. Dalej popychamy na żywca, zbijając co parę kroków lepiący się do raków śnieg. Nad ranem we mgle gubimy drogę na lodowcu, a ściślej, nie wiemy w którym miejscu trzeba zacząć trawersować Kirti Bamak. Ze dwie godziny szukamy wody, w końcu znajdujemy małą kałużę. Michał nie czeka już na picie tylko wpełza pod jakiś kamień i smacznie zasypia. My wypijamy całą kałużę i też wkrótce zasypiamy. Rano przemarznięci powoli zwijamy mokre śpiwory. Ale to wszystko nic, najgorsze, że nie wleźliśmy na tego Shivlinga. Zostały już tylko 4 dni czasu.

Ponieśliśmy - pozornie - klęskę: góra, na którą wchodziliśmy nie miała 8000 m, a droga nie była "normalna". Nikt też nie powiesił nam poręczówek - słowem żadnych szans na sukces. Najgorsze jednak było to, że wyprawa nie była zimowa, a właściwie była, ale nie kalendarzowo. Nie mogliśmy też połączyć się z "kierownikiem", który zagrzałby nas - nie przykładem, lecz przez radiotelefon - do dalszej owocnej walki i, to straszne, nie było też wśród nas kierownika - został na dole w "papierach" do PeZeTy. Siedzieliśmy samotni i oparci o siebie starając się nie dotykać zimnej skały. Grupa frajerów, którzy nie potrafią się ustawić - chcieliśmy się tylko wspinać.

Przez następny cały dzień suszymy się w bazie nad indyjskim naftowym piecykiem firmy Tata Sport i nagle robi się znów pogoda!

* * *

Na horyzoncie bieleje 1500-metrowa wschodnia ściana Kirti Stambh (6270 m) - góry w grani Talay Sagar.

Gorączkowo pakujemy się: minimum odzieży, minimum sprzętu - nawet podwójną linę rozcinamy na dwie części i bierzemy tylko te dwa kawałki. Droga musi być lodowa - bo sprzętu zostało nam mało - i musi być szybka, więc musi być lodowa. Parę batonów i cukierków uzupełnia zestaw. Około 14 ruszamy przez lodowiec Kirti Bamak idąc teraz wzdłuż, do jego źródeł, nad którymi górują Talay Sagar i Mehru; z lewej ośnieżona dwukilometrowa ściana Kedarnath Dome (6831 m), gdzie wleźliśmy w zeszłym roku (szczyt jest jeszcze niezdobyty zimą).

Znów góry płoną o zachodzie i toną w kałamarzach atramentowych ciemności.

Ruszamy około 19. Ściana jest wschodnia, więc główne trudności musimy przejść nocą przed wschodem słońca. Gdzieś wiążemy się w końcu i zaczynamy pierwsze trudne wyciągi. Też w nocy przechodzimy pionowe lodowe progi, czasem nie ma z czego założyć stanowiska, więc wisimy na czekanach wkopanych w śnieżne stożki. W końcu świt, w półmroku przełazimy najtrudniejszy wyciąg, tzw. "szkocką piątkę". Przed nami wznosi się ostatnie, mixtowe 300 m kopuły szczytowej, oblane pomarańczowo-żółtym światłem.

W nocy było bardzo zimno, teraz temperatura szybko podnosi się. Nie ma ani jednej chmurki! Słońce radośnie wyskakuje zza grani Bhagirathów. Wszystkie struny w moim ciele napięte - teraz spływają po nich krople wody. Ostatnie metry to 70-stopniowe pole śnieżne zakończone małym nawisem. Janusz przebija się przez niego dziabką i wkrótce wszyscy jesteśmy na szczycie. Chce się pić. Jest godzina 12.

Na okoliczne szczyty patrzymy poziomo: nie zdobyta przez nikogo południowa ściana Talay Sagar, nieprzebyte południowe zwierciadło Mehru, "nasz" Shivling, a za plecami zielone doliny poniżej Gaumukhu, zasiedlone przez złośliwych Hindusów, pożerających lasy i zwierzynę. Taki sam widok od tysięcy lat - drgająca, napięta przestrzeń pokłuta wierzchołkami fluktuacji - gór, a nad nimi niemożliwy do objęcia spojrzeniem nasz Brat Słońce, bujający się w błękitnym łożu. Wychodzę z siebie. Po co to wszystko? A po co się żyje?!

* * *

Wyprawa była całkowicie wyposażona w odzież, namioty, plecaki i śpiwory przez firmę ALPINUS, a liny, haki, uprzęże etc. przez SUMMIT SPORT. Bez tego nigdy nie moglibyśmy wspinać się w Himalajach. Dziękujemy także PZA i KW Gliwice.

Janusz Gołąb, Zbigniew Król, Michał Szymański  

"GÓRY", nr 3 (58) marzec 1999 

(kg)

Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-07-19
HYDEPARK
 

MNICH I KARABIN – w kinach od 2 sierpnia

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-05-06
HYDEPARK
 

RIKO – premiera książki już 9 maja!

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com