Tuż po północy pamiętnego 30 maja 1998 roku szóstka zapaleńców ze Speleoklubu Warszawskiego opuściła przyjazne, klimatyzowane wnętrze Jumbo Jeta i stanęła na ziemi dawnej perły Kolonii Brytyjskiej. Już od pierwszych chwil pobytu receptory temperatury, nowoprzybyłych miały twardy orzech do zgryzienia. Mimo iż był to środek nocy, to temperatura wynosiła 42 stopnie. Było to nie lada frajdą dla spragnionych chłodu, marzących o białych lodowcach zawodników. Jednak, ponieważ nie wszystko można mieć od razu, nowoprzybyli zadowolili się znalezieniem taksówki, która miała zawieźć ich do z góry upatrzonego hotelu o dźwięcznej nazwie Anoop, znajdującego się gdzieś w mrokach miasta. Miało to zakończyć pierwszy etap drogi ku źródłom "Świętej Rzeki".
Przygaszeni upałem, zatruci smogiem cywilizacji i ufni w bliźniego z radością rozsiedli się w czarnej limuzynie o dumnej nazwie Ambasador, która jedyne co miała wspólnego z przyzwoitym samochodem to cztery koła. Jednak mimo niepokojącego wyglądu o dziwo ruszyła kierując się pod wskazany adres. Za oknami mknącej taksówki migały pierwsze obrazki stolicy "kraju herbaty". Tu i ówdzie rozkoszujący się błogim snem, mieszkaniec metropolii, przewieszony przez kierownicę motoru, oparcie rikszy, czy też zwyczajnie leżący na chodniku nieopodal snującego się smętnie, wynędzniałego, acz świętego bydlątka. Dla podekscytowanej choć zmęczonej szóstki droga do hotelu przebiegała normalnie, choć napięcie zdawało się rosnąć w miarę, jak rozświetlone szerokie ulice stawały się coraz mniejszymi ponurymi zaułkami. Wszak nie tak miał wyglądać dojazd do planowanego hotelu.
Dokładnie po 25 minutach jazdy uczynny taksówkarz zatrzymał swój pojazd i z rozbrajającym uśmiechem, łamaną angielszczyzną stwierdził: "I`m sorry, I don`t know the way", co dla nie podejrzewających spisku pasażerów znaczyło ni mniej, ni więcej, ale nieoczekiwany koniec jazdy gdzieś w środku miasta na ciemnej, pustej ulicy. Jednak zanim nowoprzybyli zdali sobie w pełni sprawę z niecodzienności sytuacji, gdzieś za rogiem rozpoczął pracę agregat i rozbłysło przygaszone światło słabej żarówki w witrynie znajdującej się nieopodal Agencji Turystycznej. Jednocześnie w jej drzwiach pojawił się usłużny Hindus zapraszający do środka. Pomstując, chcąc nie chcąc wszyscy znaleźli się w "Agencji" (jaka szkoda, że nie towarzyskiej), gdzie dowiedzieli się, że ze względu na zamieszki i późną porę dojazd do wybranego hotelu jest zamknięty. Na szczęście, wyjątkowo w pobliżu "Agencji" jest zaprzyjaźniony hotel, w którym, być może, uda się przenocować. Niestety, jest on trochę (drobne cztery razy) droższy od polecanego "Anoopa". Wobec powyższego, w sytuacji bez wyjścia, wszyscy po godzinie znaleźli się w "Pałacu Kości Słoniowej". Hotel jak hotel, dało się przeżyć za jedyne 10 dolarów od osoby, tym bardziej, że już rankiem miała się rozpocząć droga ku górom.
Upalny ranek przebudził wszystkich przed szóstą i po skromnym śniadanku, rozpoczęto ostatnie przygotowania do dalszej drogi. Jednocześnie w trakcie załatwiania licznych spraw odnaleziono hotel Anoop, znajdujący się stosunkowo niedaleko od zamieszkałego hotelu. Oczywiście o żadnych zamieszkach, zamkniętych ulicach nie było mowy, a przyszli zdobywcy podniebnych szczytów zostali złapani na jeden z tutejszych trików "handlowych", żywcem opisanych w przewodniku "Indie Północne" wydawnictwa Pascal. Tak więc jeszcze raz sprawdziła się maksyma "mądry Polak po szkodzie", a tak nawiasem mówiąc wybierając się do egzotycznych krajów lepiej dokładnie zapoznać się ze stosowną literaturą.
Pomijając wpadkę przy hotelu, na szczęście reszta spraw potoczyła się pomyślnie. Najważniejsze okazało się załatwienie transportu do Gangotrii - ostatniej wioski u brzegów "świętej rzeki". Rozważając wszelki patenty, jedynym słusznym rozwiązaniem okazało się wynajęcie samochodu z kierowcą. Początkowo, biorąc pod uwagę odległość z Delhi, w której wylądowali uczestnicy wyprawy, do Gangotri wynoszącej około 600 km górskim terenem, wydawało się, że koszty wynajęcia samochodu będą tak wysokie jak śnieżne szczyty Himalajów, do których zamierzano dotrzeć. Jednak niech żyją Indie - cena przejazdu mikrobusem do celu dla sześciu osób z bagażem wyniosła 30 dolarów od osoby, co biorąc pod uwagę, że przejazd zajął trzy dni wydaje się ceną całkiem do zaakceptowania. Oczywiście dla oszczędnych i cierpliwych można polecić pełną folkloru podróż autobusami, która kosztuje na tej samej trasie około 5 dolarów od osoby. (Delhi - Rishikesh 6 godzin, Rishikesh - Gangotri 12 godzin). Warto przy okazji wspomnieć, że w Indiach obowiązuje ruch pod prąd, czyli po angielsku. Jakość nawierzchni tamtejszych dróg, sprawia, iż w porównaniu z nimi, nasze polskie dziury wydają się super równą nawierzchnią. Dodatkowo, poruszający się drogami piesi, rowerzyści, stada krów wielbłądów i innych stworzeń umożliwiają podróż z prędkością nie większą niż 50 km/h. Zaś najważniejszym prawem ruchu drogowego jest "większy ma zawsze pierwszeństwo, a jak ci się coś nie podoba, to zawsze masz klakson", nawiasem mówiąc podstawowe wyposażenie samochodu w Indiach.
Droga ku górom przebiegła bez większych sensacji. Rano wyjazd z Delhi i po 12 godzinach jazdy udało się dotrzeć do Utarkashi, położonej na przedgórzu Himalajów. Następnego dnia przerwa na planowane zakupy. Można tu dostać prawie wszystko, może z wyjątkiem konserw mięsnych i pojemników z gazem, które warto zabrać ze sobą z Polski. Poza tym można zaopatrzyć się na miejscu w ryż, makaron, pieczywo tostowe, dżemy, miody, a nawet ser żółty w puszkach. Podobnie nie ma kłopotu z napojami słodyczami i środkami czystości. Ceny praktycznie niższe niż w kraju. Na wiele produktów ceny są urzędowe i targowanie ich nie przynosi efektu, ale w pozostałych przypadkach do dobrego tonu, należy dążenie do ich obniżenia. Nierzadko kończy się to sukcesem, a obniżenie ceny, nawet dziesięciokrotne wcale nie należy do rzadkości. Poza zakupami w Utarkashi jest pierwsza możliwość wynajęcia tragarzy i ich cena jest o 1/3 niższa niż w Gangotri. Przykładowo 1 dzień transportowy kosztuje 3 dolary. Należy pamiętać, że wynajmując tragarzy w rozliczeniu płaci się również za drogę w dół.
Następnego dnia zadowoleni z zakupów i pomyślnie załatwionych spraw, a przede wszystkim z bardziej "ludzkiej" temperatury (ok. 30 stopni), wszyscy ruszyli w kierunku Gangotri, krętą, górską drogą wijącą się wzdłuż Bhagirathi, będącej głównym początkiem Gangesu. Po około 6 godzinach jazdy cała szóstka dotarła do końca drogi jezdnej. Dalej były już tylko góry.
Krótki pobyt w Gangotri upłynął na wizytacji okolicznych knajpek oraz oddaniu obowiązkowych pokłonów Buddzie w miejscowej świątyni. Przy okazji okazało się, że targowanie się jest ogólną tradycją narodową, przestrzeganą również przez miejscowych żebraków, którzy nie zawsze akceptują wartość jałmużny. Kiedy jednemu z nich wyprawa podarowała 5 rupii, okazało się, że obdarowany tej sumy nie przyjmie, chyba że zostanie ona podwojona. W rezultacie pieniądze wróciły do kieszeni darczyńcy i wydawało się, że sprawa jest zamknięta. Jednak po około pół godzinie, wspomniany żebrak, odnalazł chcącego go wspomóc i wyraził chęć przyjęcia, w drodze wyjątku wcześniej ofiarowaną sumę. Na marginesie warto zaznaczyć, że cała sprawa toczyła się o wartość polskich 50 groszy. Oczywiście suma nie jest zawrotna, należy jednak pamiętać, że w całych Indiach roi się od żebraków, a danie jednemu sprawia, że wszyscy okoliczni czują się pokrzywdzeni i często nie dają spokoju póki się nie zaspokoi ich oczekiwań.
Następnego dnia, bladym świtem rozpoczęła się "karawana". Na jej czele szóstka uczestników wyprawy: Magdalena Czubalska - naczelny lekarz wyprawy, Andrzej Czubalski - pełniący obowiązki filmowca, Tomasz Fiedorowicz - torujący wszystkie śniegi w drodze ku szczytom, Krzysztof Krawiec - artysta fotograf, Andrzej Kurowski - inicjator i główny księgowy wyprawy oraz Andrzej Stajniak - pseudonim "Dyskretny" - udzielający się na wszystkich frontach. Następnie podążali tragarze i ich "kierownik". Dotarcie do głównej bazy na Topobanie (4460 m npm) zajęło dwa dni drogi, z których pierwszy zakończył się w Bhujbasie (3792 m npm), gdzie mieści się ostatnie schronisko - możliwość noclegu i posiłku. Następnie droga wiodła do Gaumukh (3892 m npm) - świętego miejsca, w którym bierze początek Święta Rzeka - Ganges, a właściwie jego główny początek - rzeka Bhagirathi. Jej źródło to nic innego jak potężny wypływ z podnóża lodowca Gangotri. Po osiągnięciu tego świętego miejsca wszyscy wraz z przybyłymi pielgrzymami dokonali rytualnej ablucji. Dalsza droga na Topoban wiodła lodowcem, który w tym miejscu podobny był raczej do żwirowni, albo kamieniołomu.
Topoban zaskoczył wszystkich tym, że wśród śnieżnych szczytów może znajdować się równa jak stół olbrzymia łąka. O jej wielkości niech świadczy fakt, że przejście z jednego końca na drugi zabierało blisko godzinę szybkiego marszu wzdłuż uroczego potoku. Zieleń porastających Topoban traw wyraźnie kontrastowała z bielą otaczających szczytów: Bhagirathi Parbat (6856 m npm), Thelu (6002 m npm), Meru (6450 m npm) oraz Shivling (6543 m npm). Ten ostatni miał być celem wyprawy. Niestety, jak się okazało jedna z najpiękniejszych gór w tym rejonie zwana "Matterhornem Garhwalu", jest "zajęta" przez oblężniczą 22- osobową wyprawę bengalską z Kalkuty. Spowodowało to konieczność zmiany planów.
Aklimatyzując się do wysokości, pierwsze dni pobytu na Topobanie upłynęły na poszukiwaniu nowego celu wyprawy. Nieoceniony okazał się w tym względzie przewodnik J. Babicza "Peaks and Passes of the Garhwal Himalaya". Dzięki niemu poczyniono wiele planów. Niestety, część z nich się nie powiodła ze względu na panujący tłok. Przykładem tego mogą być hinduskie wyprawy wojskowe na Kedarnath Dome (6831 m npm) - 42 osoby, czy też na Satopanth (7075 m npm), gdzie działało, o zgrozo, 80 indyjskich żołnierzy.
Wobec panującego tłoku, wybór padł na mało odwiedzaną dolinę Raktvaran z wznoszącym się w jej północnej części sześciotysięcznikiem Koteshwar (6081 m npm). Wierząc w szczęście wszyscy wyruszyli 13 czerwca z Topobanu w kierunku widniejącego, w oddali szczytu. Wieczorem udało się założyć obóz wysunięty na wysokości około 5000 m npm. Krótki sen i bladym świtem cała szóstka ruszyła na podbój góry, pokonując z każdym krokiem swoje rekordy wysokości. Większa część drogi wiodła lodowcem Swetvarn pokrytym świeżo spadłym śniegiem, sięgającym miejscami do pasa. Tę część drogi "przekopali" Tomasz i Krzysztof. Chwała im za to. Natomiast sama końcówka to 300-metrowy śnieżno-lodowy kuluar o nachyleniu około 50 stopni doprowadzający na połogą grań szczytową. Szczyt padł o 17, a na nim padli Krzysztof i Tomasz. Następnie w różnych odstępach czasu na szczycie padali jego kolejni zdobywcy i tak do 19, kiedy podziwiając zachód słońca na szczyt dotarł ostatni zawodnik. Droga zejściowa przebiegała szybko bez komplikacji przy świetle czołówek. Następnego dnia wszyscy dotarli z powrotem na Topoban, gdzie przez kolejne 4 dni delektowali się wnętrzem namiotów, wsłuchując się w monotonny szmer padającego śniegu, przerywany strugami deszczu.
Po dniach niepogody nadszedł czas rozstania i z przyczyn obiektywnych (koniec urlopu) zespół podzielił się na dwie niezależne trójki. W górach pozostali Tomasz, Krzystof i Andrzej Kurowski, którzy przenieśli się do doliny Kedar, gdzie na górskiej łęce Kedarganga Kharak (4298 m npm) rozbili bazę, z której przenieśli się do stóp malowniczego lodowca Manda. Następnie uderzyli na Brigu Parbat (6040 m npm), po drodze znajdując smętnie zwisające poręczówki na progu skalnym i dalej porzucone stare lekko zardzewiałe raki. Kolejny sześciotysięcznik padł wczesnym popołudniem i wieczorem wszyscy znaleźli się namiocie przy lodowcu Manda.
W tym czasie kiedy "padał" kolejny wierzchołek, pozostałych dwóch Andrzejów i Magda przed powrotem do kraju delektowali się sztuką i kulturą Indii, podziwiając pomnik wielkiej miłości, jakim jest Tadż Mahal - olbrzymi grobowiec z alabastru postawiony przez jednego z władców swojej żonie, której było się zmarło przy porodzie 15 potomka. To cudowne dzieło architektoniczne stoi na przedmieściach Agry, budowane było przez 20 lat. O jego wartości niech świadczy fakt, że kiedy wspomniany władca zapragnął stworzyć podobne dzieło dla siebie, to zaniepokojony losem królewskiego skarbca, jeden z synów wtrącił rozrzutnego tatusia do lochu. Po wizycie w Agrze, trójka miłośników historii udała się na przyśpieszony kurs sztuki miłosnej do Kajuraho, gdzie na ścianach kilku świątyń, znajduje się kilkaset płaskorzeźb przedstawiających sceny kamasutry, których nie powstydziłby się żaden z obecnych magazynów erotycznych. Pokrzepieni na duchu i wzbogaceni o nową wiedzę, Magda i Andrzeje wrócili do Delhi. I już 29 czerwca stanęli na ojczystej ziemi. W ich ślady poszli i zdobywcy Brigu Parbat, którzy wrócili do kraju 4 lipca, również po krótkiej wizycie w Tadż Mahalu.
Andrzej Czubalski
"GÓRY", nr 1-2 (56-57) styczeń-luty 1999
(kg)