Tadeusz Orłowski jest wyjątkową postacią w historii polskiego wspinania. Bez wątpienia zasługuje na miano najlepszego wspinacza swojego pokolenia. Postawił niezwykle wysoko poprzeczkę dla powojennego pokolenia taterników, a nam pozostawił wspaniałe drogi, których charakter i uroda wciąż budzą uznanie. Takie nazwy jak Żleb Drege`a, komin Świerza czy Galeria Gankowa na zawsze pozostaną ściśle związane z jego nazwiskiem. Warto jednak na Tadeusza Orłowskiego spojrzeć nie tylko przez pryzmat dokonań taternickich, ale także lepiej poznać jego osobowość i stosunek do życia, gdyż jego podejście do wspinania, zarówno pod kątem technicznym, jak i filozoficznym, daleko wyprzedzało epokę i nawet dziś uznane jest za oryginalne. Jego wyczyny górskie bledną, gdy przyglądniemy się dokonaniom w karierze zawodowej: pierwsza w Polsce transplantacja nerek, dializa otrzewnowa i wiele innych przełomowych zabiegów, których znaczenie dla polskiej medycyny jest trudne do przecenienia. Błędem byłoby postrzeganie poniższego zapisu rozmowy jako konwencjonalnego wywiadu. Było to przede wszystkim serdeczne, przyjacielskie spotkanie. Różnica pokoleń w żaden sposób nie była w stanie zatrzeć bliskości i pokrewieństwa "dusz" między rozmówcami. Filozofia życia, niegasnąca miłość do gór, pozostawanie zawsze gdzieś na uboczu życia środowiskowego to tylko kilka z podobieństw. Mamy przyjemność przedstawić Wam obszerne fragmenty rozmowy czołowych przedstawicieli dwóch pokoleń wspinaczkowych: Tadeusza Orłowskiego i Wojciecha Kurtyki.
Czy mógłby Pan Profesor przybliżyć nam wymiar i znaczenie rywalizacji we wspinaniu w okresie międzywojennym? Do jakiego stopnia rywalizacja stanowiła siłę napędową dla wyczynów wspinaczy z tamtych lat?
Osobiście nie odczuwałem potrzeby rywalizacji. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek jechał w Tatry z zamiarem zrealizowania jakiegoś konkretnego celu wspinaczkowego. Wyjątek stanowiła jedynie Galeria Gankowa (śmiech). Kiedy zaczynałem się wspinać nie było mowy o rywalizacji, ponieważ potencjalni rywale polskiej sceny wspinaczkowej - Stanisławski i Binkenmajer - już nie żyli.. Zresztą właśnie w ostrej, wręcz chorobliwej rywalizacji należy doszukiwać się przyczyn ich śmierci. Jeden, by udowodnić swoją klasę, ruszył na ścianę przemęczony, prosto z pociągu. Drugi też chciał pokazać, jaki jest sprawny i zaatakował dwie drogi w ciągu jednego dnia. Dla obydwu przygoda z rywalizacją skończyła się tragicznie. Później, jak już mówiłem, rywalizacja w Tatrach zanikła. Coraz częściej polscy alpiniści zaczęli wyjeżdżać w masywy górskie poza naszym krajem. Wspinano się w Alpach, Atlasie, Kaukazie i w wielu innych egzotycznych miejscach. Natomiast w Tatrach wspinał się już tylko drugi garnitur. Trzon środowiska alpinistycznego działającego w Tatrach stanowili zakopiańczycy. Grupa warszawska oraz krakowianie z Łapińskim i Paszuchą na czele stanowili tylko margines. Niewiele osób to sobie uświadamia, ale przepływ informacji wewnątrz środowiska był mizerny. Często nic nie wiedzieliśmy o dokonaniach innych zespołów. Przykładowo Łapińskiego i Paszuchę poznałem dopiero po wojnie. Tę sytuację dobrze obrazuje również fakt, iż mało który z nas wtedy wiedział, jak wybitnym taternikiem był Gosławski, którego poznałem zupełnie przypadkowo w trakcie szukania partnera na Galerię Gankową. Nikt ze znanych mi osób nie chciał pójść na tę ścianę, a on się zgodził - zresztą to była nasza jedyna wspinaczka.
Przed wojną pamiętam tylko jedną sytuację, którą można przyrównać do słynnej rywalizacji Stanisławski - Binkenmajer na zachodniej Łomnicy. Mam na myśli walkę o Kopiniak między dwójką wielkich przyjaciół: Motyką i Sawickim. Mocno się wtedy poróżnili o to, który jest z nich lepszy.
Prawdziwa, aczkolwiek o nieprzyjemnym zabarwieniu, rywalizacja pojawiła się dopiero po wojnie. Przywrócono do życia polskie taternictwo, ale już w formie o wiele bardziej zorganizowanej. Zaczęto prowadzić kursy, szkolenia.
W 1947 roku wybrałem się z Wawrzyńcem i koleżankami do Morskiego Oka. Po dotarciu na miejsce zaczęliśmy zastanawiać się, co robić, gdzie pójść? Doszliśmy do wniosku, że wybierzemy się na nie przechodzone jeszcze w warunkach zimowych Niżnie Rysy. Nie miałem pojęcia o wcześniejszych próbach Staszla i Hajdukiewicza na tej drodze. Strasznie się o to na mnie obrazili, twierdząc, że chciałem im ukraść problem.
Potem za wszelką cenę chciano mi udowodnić, że jestem już "truposz". Kiedy pierwsza moja próba na Białczańskiej Przełęczy Wyżniej nie powiodła się, pobiegli tam już następnego dnia, by udowodnić mi swoją wyższość - nie udało się. Nazajutrz po ich ataku na ścianę, dokończyłem drogę wraz z Wawrzyńcem (śmiech).
Absolutnie zgadzam się z Panem Profesorem. Kiedy się posiada tak silną więź z górami, aspekt rywalizacyjny pozostaje najwyżej gdzieś w tle...
Mnie chodziło tylko o to, żeby przebywać w górach. Dla mnie idealny zespół to były dwie, trzy osoby. Nigdy nie chciałem spędzać czasu, siedząc w schronisku w towarzystwie kilkudziesięciu osób, choćby nie wiem jak miłych.
Mam bardzo podobne odczucia, tylko że wyniesione z wypraw himalajskich.
Tak, tam jest się częścią wyprawy, dużej maszynerii, w której każdy trybik, kółko jest ważne - jeśli taka maszyneria się zawali, to ciężko liczyć na sukces.
Dokładnie z tych względów nie potrafiłem zaakceptować takiej formy wspinania. Dlatego też większość moich projektów wysokogórskich realizowałem w zespołach dwuosobowych.
Pan mnie więc rozumie. Myślę, że zgadzamy się w tej kwestii. Gdy na spotkaniu z Zawadą powiedziałem, że prawdziwe taternictwo nie jest sportem, to się dosłownie na mnie obraził. Powiedział, że on jest sportowcem i był oburzony, że ja mogę taki pogląd reprezentować.
W pewnym momencie wycofał się Pan Profesor z życia taternickiego. Kiedy miały miejsce ostatnie Pańskie wspinaczki?
Ostatnie poważne wspinaczki to początek lat pięćdziesiątych. Później praca zawodowa zmusiła mnie do częstych wyjazdów zagranicznych w okresie sezonu. W czasie, kiedy trwała ostatnia wyprawa Żuławskiego w Alpy, ja przebywałem na delegacji w Wietnamie.
Proszę mi powiedzieć, patrząc na doświadczenia wspinaczkowe z perspektywy całego swojego życia: czy w jakimś stopniu dawne, bogate przeżycia górskie wciąż tkwią gdzieś w Pańskim umyśle, osobowości?
Drogi kolego. Jeśli czegokolwiek żałuję w swoim życiu, to tylko tego, że za mało przebywałem w górach. Niczego więcej! Po śmierci Żuławskiego, kiedy wróciłem z Wietnamu, namówiłem Bolka Chwaścińskiego na zorganizowanie wyprawy w Hindukusz. Przebywając za granicą nie mogłem należycie zaangażować się w jej organizację. Kiedy jednak dotarłem do Kabulu, okazało się, że zmuszony jestem już wracać do Polski, gdyż kończył mi się urlop. Musiałem wybierać: praca albo góry, czyli nie miałem praktycznie żadnego wyboru. Potem próbowałem jeździć jeszcze w Tatry, Pireneje i Dolomity - jednak za każdym razem trafiałem na niepogodę. Ostatnią swoją drogę zrobiłem w 1980 roku wraz Arno Puškašem, z którym, nawiasem mówiąc, bardzo się przyjaźniłem. To był najlepszy taternik, jakiego znałem. Nie był może najbardziej utalentowanym wspinaczem, ale miał niesamowitą odporność psychiczną, fizyczną i doświadczenie. Wyszliśmy na Szarą Ławkę z Doliny Młynicy, z której nikt jeszcze wtedy na nią nie wychodził. Była to łatwa droga, nie wymagająca nawet asekuracji, ale zawsze liczy się fakt pierwszego wejścia. Potem przeszliśmy północną ścianę Kopy Popradzkiej, na której zrobiłem dla rozrywki nowy bardzo trudny wariant na jednym z żeberek... To był ostatni wariant mojego życia.
Niebywałe! Jeszcze do lat osiemdziesiątych miał Pan nie tylko kontakt z górami, ale także i z samym wspinaniem. Jednak całkowicie odizolował się Pan Profesor od środowiska wspinaczkowego. Wiele osób nie może się nadziwić, dlaczego?
W pewnym sensie wynika to z mojego podejścia do gór. Chciałem być w górach sam, a nie w towarzystwie dwustu osób. Zresztą miałem za złe Żuławskiemu i Wojsznisowi upowszechnianie taternictwa. Uprzedzałem ich: podcinacie gałąź, na której sami siedzicie. Tatry mogą pomieścić tylko około czterdziestu taterników, tak żeby nikt sobie nie deptał po nogach.
Czy Pańskie wyjścia w góry na drogi tak poważne jak sławna Galeria Gankowa wiązały się z jakimś napięciem psychicznym, ze strachem?
Nigdy nie bałem się w czasie swoich wspinaczek. Ściana wygląda strasznie z daleka, ale jak się podejdzie blisko, wszystkie stromizny się "kładą". Ja zresztą nigdy nie bałem się rzeczy, które ode mnie nie zależą. Nie dotyczy to tylko wspinania, ale także zdarzeń z okresu okupacji czy stalinizmu. Jednak czasami miewam silne lęki, ale tylko we śnie. Śniło mi się, że wspinam się w cholernie kruchej skale, bez możliwości asekuracji, ale wie Pan, to są sny tego rodzaju jak np. zaraz mam maturę, nic nie umiem, a przecież jestem profesorem (śmiech).
Czy te sny dręczyły Pana Profesora za czasów działalności wspinaczkowej?
Nie! To było znacznie później, kiedy wspinanie w moim życiu zeszło na plan dalszy.
Ze straszniejszych przygód pamiętam, jak raz poleciałem na Turni nad Kolebą. W kominie sterczał zaklinowany wielki głaz, a parę metrów poniżej, na półeczce, z której startowałem, rosła mała limba. Podciągam się na tym głazie, piękne chwyty, a on nagle wyjeżdża w dół, zabierając mnie ze sobą. Rozebrał mnie dosłownie do naga, przeciął linę, a ja zatrzymałem się, zahaczając paskiem o korzeń ściętej przez niego limby.
Gdy w czasie jakiejkolwiek rozmowy środowiskowej pada Pana nazwisko, od razu pojawia się komentarz, iż był to wspinacz, który rygorystycznie przestrzegał klasycznej zasady we wspinaniu. Czy to było jakieś osobiste wyzwanie, czy też może wyuczona reguła?
Nie! To był kaprys (śmiech). Jadąc w Tatry, pragnąłem chodzić po górach, a nie po drabinie.
Rozumiem, że czynne użycie haka w trakcie wspinania było dla Pana czymś nienaturalnym?
To było niezgodne z moimi zasadami, ale chciałbym zaznaczyć, że bardzo sobie cenię tych wspinaczy, którzy chodzą po hakach i nie mam im tego za złe. Pamiętam jednak, jak kiedyś wybrałem się na Galerię Gankową, na drogę Stanisławskiego. Stanisławski robił ją z Markiem Żuławskim i było o tym wówczas bardzo głośno. Będąc jeszcze młodym, niedoświadczonym taternikiem zapytałem Marka: Jak tam było? A on na to: Idź, to sobie zobaczysz. No i poszedłem (śmiech) [T. Orłowski dokonał wóczas drugiego powtórzenia tej drogi - przyp. red.]. Okazało się, że wcale nie jest tak trudno. Dół jest łatwy, natomiast górę Stanisławski z Żuławskim przeszli po hakach. Popatrzyłem na te haki i doszedłem do wniosku: przecież można przejść ten fragment bez ich użycia. Pomyślałem sobie wtedy, że jeśli ktoś chodzi po hakach, to tak jakby kradł innym problemy. Jak nie potrafi, to niech ich nie atakuje...
W Pana czasach pojawiło się nagle pokolenie Pokutników, którzy z ogromnym przekonaniem zaczęli stosować technikę hakową. Dla nich nie było ważne, jak się przejdzie, liczyło się, żeby zdobyć ścianę.
I chwalić Boga!!! To jest kwestia podejścia, ja nie chcę nikomu narzucać swojego zdania. Łapiński i Paszucha to byli znakomici wspinacze. Oni uprawiali inną działalność w obrębie tego samego terenu. Ja uprawiałem turystykę, a oni bicie haków.
Obecnie w środowisku wspinaczy tatrzańskich trwają gorące polemiki na temat stosowania różnych technik i sposobów podejścia do wspinania. Istnieje na przykład bardzo silny trend do tworzenia nowych dróg "od góry", polegający na rozpoznaniu drogi z asekuracją górną, osadzeniu spitów ze zjazdu i dopiero przejściu drogi. Dzięki temu pokonuje się bardzo duże trudności...
Dla mnie osobiście to nie ma nic wspólnego z taternictwem, ale nie uważam za stosowne narzucanie innym swoich poglądów.
Eksploracja alpinistyczna staje się w Tatrach coraz intensywniejsza i część wspinaczy uważa, że otwierając niektóre drogi "od góry", a więc w sposób sztuczny, zabiera się skromny dziewiczy teren tatrzański dla przyszłych, zapewne znacznie lepszych technicznie pokoleń.
Proszę sobie wyobrazić, że - w ramach wspomnianej polemiki - pojawiła się na łamach GÓR wypowiedź, która zaczyna się dedykacją dla Pana Profesora. Jest Pan dla wielu ludzi symbolem wolności w górach, poruszania się po nich w sposób klasyczny i naturalny. Pańska obecność w Polsce jest dla nas czymś porównywalnym z sytuacją, w której Mallory ciągle by żył w Anglii.
Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy Pańskie bogate doświadczenie taternickie miało wpływ na późniejsze życie, które - jak pan wspomniał - było bardzo trudne. Mam tu na myśli okupację, stalinizm...
Oczywiście. Góry nauczyły mnie tego, że nie ma rzeczy niemożliwych. Proszę sobie wyobrazić: wszyscy wokół mnie twierdzili, że Galeria jest nie do pokonania, a mnie się to udało. Czterdzieści lat temu zacząłem wprowadzać transplantologię do Polski. Byłem internistą, ale zdawałem sobie sprawę, że jest to jednak zadanie trochę o podłożu immunologicznym. Zwróciłem się więc do immunologów o pomoc, a oni powiedzieli: Panie Profesorze, niech pan sobie tym głowy nie zawraca, naukowo udowodniono, iż jest to niemożliwe. Pomyślałem sobie wtedy - skoro Galeria była możliwa, to i z tym sobie poradzę...
Rozumiem, że w Pana przypadku góry stały się swoistą ścieżką, dzięki której jak gdyby porządkował Pan swoje życie, a sam krzepnął i stawał się mocniejszy.
Jak najbardziej ! Tak właśnie było!
To świadczy o tym, że Pańska przeszłość taternicka pomagała Panu przez resztę życia. Niezwykle to intrygujące. Przyznaję, że w moim przypadku góry również są swojego rodzaju schronieniem. Wprawdzie wiele czasu zajmują mi sprawy finansowe i kilka pasji, zajmuję się trochę literaturą, mam bzika na punkcie ogrodu, pomimo tego, posłużę się tu określeniem, które lubię: cokolwiek robię, góry cały czas są pod moimi powiekami. W jakimś sensie są one obecne w każdej chwili mojego życia.
Ponieważ Pan nie jest sportowcem. Gdyby Pan nim był, myślałby Pan o czymś zupełnie innym. Teraz marzę tylko o tym, żeby być znów w górach. Ostatnio przeszedłem poważną chorobę, ale jak się wygrzebię, to znów pojadę w Tatry.
Nie potrzebuję wiele, by czuć radość z gór. Dwa razy byłem w Nowej Zelandii i dopiero za drugim razem udało mi się zobaczyć Mt. Cook. Poszedłem do doliny, położyłem się i patrzyłem na tę przepiękną górę. To są tak naprawdę piękne chwile. Nic mi więcej w życiu nie potrzeba.
Spisał i zredagował: Rafał Ziobro
"Góry", nr 7-8 (122-123), lipiec-sierpień 2004
(kb)