Najwyższy szczyt Pirenejów nie jest przesadnie wymagający technicznie, ale to też nie całkiem typowy cel trekkingowy. Wybierając się na niego, nie bardzo wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Niby jest tam lodowiec, ale raczej nietrudny i chyba możliwy do obejścia… Na co liczę, bo przecież w Hiszpanii mam być sam i bez raków.
Sielankowa, skąpana w słońcu dolina, w której spędziłem kilka dni. Po prawej góruje nad okolicą Pico de Aneto
MISTRZ PLANOWANIA
Pewnie zapytacie, dlaczego mam tak mało informacji na temat drogi, na którą się wybieram, i o co chodzi z tą tytułową dokładką. Pireneje przemierzałem w ramach długodystansowego szlaku HPR. Wyruszyłem z Katalonii, okrążyłem Andorę, a przy okazji chciałem zahaczyć o najwyższy szczyt pasma. Sprawdziłem pobieżnie informacje, obejrzałem zdjęcia, ale gdy przyszło co do czego…
Prawdę mówiąc, zaskoczył mnie kompletny brak zasięgu w górach Aragonii. Zniknął, gdy tylko zacząłem piąć się wyżej, a jak jeszcze go miałem, szukałem innych, bardziej technicznych dróg. Te jednak okazały się zbyt ryzykowne na solo bez liny (na pewno godna polecenia jest grań Salenques –Tempestades – Aneto, wyceniona na VD−, podobno najpiękniejsza w całych Pire-nejach). Przez to jednak nie wiedziałem za dużo o drodze klasycznej Portillones (PD), a gdy zechciałem się dowiedzieć, było już za późno. Mapa musiała mi wystarczyć.
Dzień wcześniej na Pico Mulleres (3010 m), szczyt usytuowany w pięknej wysokogórskiej okolicy pełnej stromych baszt i poszarpanych grani – co odróżnia środkową część Pirenejów od wschodniej – usłyszałem od dwóch osób, również wędrujących HPR, że na Pico de Aneto nie idą, bo potrzebne są raki i lina, których nie ma gdzie wypożyczyć. Trochę mnie to zastanowiło, ale z drugiej strony trudno, abym polegał na opiniach ludzi, którzy na tym szczycie nie byli. Słyszałem natomiast, że lodowiec można ominąć. A nawet jeśli nie, to nieraz chodziłem po łatwych lodowcach bez raków, więc niekoniecznie musi to oznaczać problem. Ważne, że mam kije. Zabieranie sprzętu zimowego na trekking do słonecznej Hiszpanii nie wchodziło w grę, szczególnie że i tak mam ciężki namiot, sporo jedzenia (nie korzystam ze schronisk) i ze dwa kilogramy sprzętu fotograficznego.
Kopuła szczytowa Pico de Aneto, najwyższego szczytu Pirenejów, jest – wbrew pozorom – daleko z prawej strony
SZCZYT NIBY PO DRODZE
Za bazę obrałem przyjemną wysepkę drzew na rozległym plateau Plan d’Aigualluts – dużym pastwisku. Zobaczyłem ją, schodząc z Pico Mulleres i od razu wiedziałem, że chcę tam nocować. Słowo wyspa pasuje jak ulał, bo teren z każdej strony otacza rzeka Esera i jej rozlewiska. Gdy już osiągnąłem cel, odkryłem prowizoryczne ławeczki pod koronami drzew – ktoś położył kawałek deski na rozłożystych korzeniach. I do tego ta olśniewająca panorama na najwyższy szczyt pasma, które ciągnie się przez całą Hiszpanię. Bajka! Jedyny problem to rzesze turystów. Każdy, kto przyjeżdża pod Pico de Aneto, dociera właśnie tu, bo stąd jest najlepszy widok na szczyt. Więc oprócz trekkerów w dzień jest tu sporo ludzi, którzy przyjechali autobusem z Benasque na jednodniową wycieczkę. Trochę takie pirenejskie Morskie Oko, oczywiście w dużo mniejszej skali.
Szlak HPR (w sumie około 1000 kilometrów, najtrudniejsza wersja wśród długodystansowych szlaków pirenejskich, ciągnących się od Morza Śródziemnego po Atlantyk) oczywiście nie prowadzi na Pico de Aneto. Ale też nie trzeba dużo nadrabiać, bo atak szczytowy można zacząć z plateau, przez które HPR przebiega. Problem stanowiło jednak jedzenie, które już mi się kończyło, oraz wyczerpanie fizyczne. Po wczorajszej wymagającej przeprawie na Pico Mulleres potrzebuję przede wszystkim odpoczynku i dużej ilości snu. Nie planuję więc wychodzić zbyt wcześnie, bo też trasa nie wydaje się przesadnie długa, a lodowiec chyba jest niegroźny. Niestety, aby dojść do schroniska Renclusa, skąd startuje droga klasyczna, muszę pokonać górski grzbiet, tracąc sporo czasu, by ponownie nabierać wysokości. Mapy.cz wskazują, że stąd na szczyt są niecałe cztery godziny. Jakoś nie chce mi się w to wierzyć, ale jestem dobrej myśli.
Wisienka na torcie, czyli grań przed samym szczytem Aneto
PIERWSZE PODEJŚCIE
Zostawiam namiot w dość turystycznym miejscu, a więc muszę zadbać o swoje rzeczy. Cały sprzęt foto ląduje w plecaku, a jedzenie, gaz i kuchenkę chowam… na drzewie. I w drogę! Schronisko mijam dopiero o 9:00, co mocno mnie deprymuje. Na tyle, że nawet nie wchodzę do środka, aby skorzystać z toalety. Trzeba ściągać buty – za dużo zachodu.
Zmęczenie daje się we znaki już na początku, szczególnie że to najbardziej stromy fragment ruty, ale prę do góry, walcząc z samym sobą. No i słońce zaczyna męczyć mimo wczesnej pory. Urok wakacji w Hiszpanii! Nachylam się nad rachitycznym strumykiem, wypływającym gdzieś spod kamieni, i chłodzę spoconą twarz. Co za ulga… W tym momencie w dole dostrzegam ludzką postać. Ruszam nieśpiesznie i pozwalam się dogonić. To Carlo, na oko 60-letni Włoch. Też wybiera się na Aneto. Pochodzi z małej wioski w Dolomitach. Sporo wędruje po górach, był nawet… zimą na Rysach. Ciekawy zbieg okoliczności!
Ścieżka szybko ustępuje miejsca gołoborzom, na których nie zgubić się pomagają jedynie kopczyki kamieni i mapa. Wariantów jest dużo, a nasza trasa kluczy między występami skalnymi i przepaściami. Tempo mamy przeciętne. Zazwyczaj prowadzę, rozglądam się za dalszym przebiegiem drogi, czasem cofam. Miejscami teren robi się niemal wspinaczkowy. Wchodzę w jakieś zacięcia, skracam drogę. Jest przygodowo.
Tekst i zdjęcia / BARTOSZ WRZEŚNIEWSKI
Cały tekst został opublikowany w Magazynie GÓRY 3/2024 (296)