facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2005-05-14
 

Spotkania z Dżigitem (KIRGISTAN)

... miejsce spotkania to Kirgizja, gdzie musisz mieć trzy plany awaryjne, a pewnie i tak będziesz improwizował.



Dżygit - ściana północno-wschodniaDwa dni poślizgu w stosunku do umówionego terminu spotkania to naprawdę niewiele, jeśli weźmiemy pod uwagę, że miejsce spotkania to Kirgizja, gdzie – tak mówią – musisz mieć trzy plany awaryjne, a pewnie i tak będziesz improwizował. W dodatku Marcin przybywał do Biszkeku (stolicy Kirgizji) z samego pogranicza kirgisko-tadżyckiego, skąd wszędzie jest daleko i to, czy cokolwiek załatwisz, zależy od twojej zdolności absorpcji wódki. Moja trasa, mimo że dłuższa, była jednak znacznie łatwiejsza i bardziej przewidywalna: Warszawa – Moskwa – Biszkek na skrzydłach „stalowego ptaka”, z jedną małą niedogodnością – wielogodzinnym czekaniem na moskiewskim terminalu. Nie śmiałbym jednak nawet porównać tego do niewygód i niebezpieczeństw czyhających na pokonywanej zabytkową wołgą trasie Batkien – Biszkek.
Wolny czas wykorzystuję na zapoznanie się z rejonem górskim Ala-Archa, leżącym 40 kilometrów od Biszkeku. Są tam pierwszorzędne góry do wspinania i wędrówek. Bliskość dużego miasta sprawia, że teren odwiedza stosunkowo dużo turystów (lecz wciąż o wiele mniej niż liczba odwiedzających Tatry czy Alpy) i funkcjonuje tu wyjątkowo rozbudowana jak na Kirgizję baza noclegowa (hotel i baraki w dolinie oraz kilka schronów w górach). Honorne ściany obfitują w drogi o szerokim zakresie trudności i różnorodnym charakterze. Napotkamy tutaj i strzeliste skalne turnie i lodowe kuluary o kilometrowej długości. Możliwości nowych dróg – a jakże! I pogoda ponoć stabilna.
Wędruję przez zalane słońcem doliny, dochodzę do lodowca, ponad którym wznoszą się okazałe szczyty. Łapię aklimatyzację. Niestety, oprócz górskich widoków znajduję na samym środku lodowca hałdę śmieci – tam ekologia jeszcze nie dotarła (miejmy nadzieję, że niebawem dotrze). Świat staje się coraz mniejszy i można być pewnym, że te piękne strony będzie odwiedzać coraz więcej turystów. Szkoda byłoby zasypać je śmieciami. Noc spędzam w schronie Ratsek – niegdyś czynnym schronisku, dziś kamiennej ruderze z zarwanym dachem. Rosyjscy alpiniści jak zwykle przyjaźni – częstują wódką i słoniną, wieczorem pojawia się gitara, ktoś brzdąka Wysockiego...
Po dwóch dniach wracam do Biszkeku, gdzie już czekają na mnie dopiero co przybyli z Batkienu rodacy: Bolki, Jaro, Wiewiór i Marcin, który przepakowuje się do kolejnej części wyprawy. Opowieściom nie ma końca: zdaję krótką relację, co w kraju, a potem słucham opowieści o granitowych turniach Karawszyna, ludziach stamtąd, którzy żyją jakby poza czasem i przygodach moich przyjaciół. Razem udajemy się nad ogromne jezioro Issyk Kul, gdzie w piekącym słońcu delektujemy się smakiem serwowanej przez Wiewióra kirgiskiej wódki, zakąszanej melonem. Po dniu wypoczynku, wypełnionym przez kąpiele w szafirowej toni jeziora i obżarstwie ponad miarę, Marcin i ja oddalamy się rozklekotanym autobusem w kierunku miasta Karacol, pozostali kierują się na zachód, ku naszej ojczyźnie.
Karacol to jedno z głównych miast Kirgizji, ale według europejskich standardów przypomina raczej rozległą wieś. Jest to jedno z miast stworzone za świetności Sojuza na przekór tubylcom. Sieć ulic to regularna kratownica – spoglądając z dowolnego punktu miasta w linii biegnącej ulicy widać pustkowie rozciągające się wokół aglomeracji. Miasto wytyczone na papierze i przeniesione do rzeczywistości. Jednak drogi to istny sprawdzian umiejętności kierowców – nie poruszając się slalomem pomiędzy dziurami szybko urwiesz zawieszenie. Na placu w centrum siedziba gubernatora, otoczona przez klomby nienaturalnych tutaj (bez przerwy nawadnianych) kolorowych kwiatów. Wygląda okazale. Jeden dom handlowy, pełen przeróżnych Panasonigów i Adidosów. Nieopodal kilka bloków, jakby przeniesionych z naszych osiedli, ciut bardziej zaniedbanych. A wokół tego niezliczona ilość maleńkich chałupek, krytych eternitem, pobielanych wapnem, z niebieskimi okiennicami i psami ujadającymi za ogrodzeniem z drewnianych palików. Choć z roku na rok przybywa zagranicznych turystów, nie dostaniesz tutaj mapy okolicznych gór (można je kupić tylko w jednej księgarni w całej Kirgizji!). Pocztówki, dostępne w trzech wzorach, które nie zmieniały od czasu naszej ostatniej wizyty, można kupić tylko w jednym sklepiku. Z drugiej jednak strony nie da się nie zauważyć postępu cywilizacyjnego – nie jest już problemem wysłanie sms-a czy połączenie się z Internetem.



Pod ścianą



Prosto z autobusu udajemy się do Igora, właściciela agencji trekingowej i przewodnika po okolicznych górach. Spędzamy u niego noc przed wyruszeniem w dalszą drogę. Wcześniej jednak wizyta „w baniu” i wieczorna porcja wódeczki. Rankiem Igor podwozi nas uazem do „alpłagieru” – należącej do niego i przepięknie położonej bazy alpinistycznej w dolinie rzeki Karacol. Przedzieranie się „maszyną” w górę doliny to przygoda sama w sobie – uaz miota się w błotnistych koleinach, z trudem pokonuje wzniesienia, rzuca się w nurt przekraczanych strumieni. Cena tej przejażdżki u Igora nie jest może mała (20 $ za wjazd), ale do bazy docieramy cali i zdrowi. Podróż tą samą drogą w wykonaniu naszych rodaków, którzy kilka tygodni przed nami znaleźli tańszy środek lokomocji, nie zakończyła się tak szczęśliwie – ich samochód miał dachowanie – na szczęście nie odnieśli poważnych obrażeń, jednak plan aklimatyzacji przed Chanem spełzł na niczym. Jak się później okazało, ich kierowca wybrał się na tę trasę po raz pierwszy... Niekiedy warto zapłacić trochę więcej i oddać swój los w ręce ludzi rozsądnych i zapobiegliwych – Igor nie tylko zapewnił nam niezawodny transport, ale też w trosce o nasze bezpieczeństwo, bezinteresownie opóźnił zwijanie „alpłagieru” po sezonie letnim o kilka dni, czekając na nasze zejście z gór.
W okolicach „alpłagieru” spędzamy kilka kolejnych dni. Nauczeni perypetiami sprzed dwóch lat dużą wagę przywiązujemy do aklimatyzacji. Wchodzimy na dwa czterotysięczne szczyty, dla nas bezimienne, bo mapy, które posiadamy nie są, niestety, na tyle dokładne, aby podać ich nazwy. Kiedy uznajemy, że wystarczy biegania po pagórkach, ładujemy nasze tobołki na konika i razem z jego właścicielem ruszamy w górę doliny, ku granicy lodu i samotności. Jednak mimo wcześniejszych zapewnień, że koń podejdzie prawie pod sam Dżigit, nasze plecaki zajmują na ziemi nieruchomą pozycję jeszcze przed wejściem na lodowiec. Złe humory konserwuje codzienna porcja deszczu, który tego popołudnia zmienia się w ulewę. Nic dziwnego zatem, że pośpiesznie zaszywamy się w namiocie i do późnych godzin wieczornych wsłuchujemy się w bębnienie kropli, a potem kryształków o napięty tropik. Budzi nas za to słoneczny, acz rześki poranek. Niemiły obowiązek targania przez kilka godzin garbów sprawia, że przyjemnie zapowiadający się dzień mija wśród przekleństw i złorzeczeń, których nie śmiem przytoczyć. Po dojściu na morenę jeszcze tylko godzinka budowania platformy pod namiot i ... baza założona!

***

Rozglądam się po sterczących ponad nami wierzchołkach – wracają wspomnienia sprzed dwóch lat. Jakże inaczej tu teraz wszystko wygląda. Morena, na której stoi namiot jest cała biała, skalne partie ścian zasypane śniegiem. Wtedy było dużo cieplej, po lodowcu, którym dziś sączą się niewyraźnie strumyki, płynęły rzeczki. To prawda – gdy zerwała się burza to też bielało wokół, ale wystarczało kilka promyków słońca, by po świeżym śniegu pozostawało wspomnienie. Dużo trudu włożyliśmy wtedy w zdobywanie tej „Naszej Góry”. Począwszy od prawie samodzielnej (nie sposób zapomnieć dobrych rad Mrugasa i Jacka, weteranów kirgiskich wypraw) organizacji wyjazdu w tak bardzo egzotyczne dla nas strony, poprzez dwutygodniowy pobyt tylko we dwóch w dolinie, w której turysta jest rzadkością, po emocje samej wspinaczki. Przywołuję z pamięci nasze nieudane, ale uparte próby na północnym filarze Dżigita. Za pierwszym razem zanim jeszcze wbiliśmy się w ścianę burza śnieżna na biwaku zamieniła nas w skostniałe manekiny. Przy drugiej próbie pojawiły się problemy aklimatyzacyjne i musieliśmy się ratować zejściem na dzień do Karacol (przy okazji uzupełniając zapasy). W czasie trzeciego, ostatniego podejścia, po pokonanych w ślimaczym tempie kilku wyciągach trudnej wspinaczki, dotarło do nas, że jesteśmy po prostu „za mali”, by mierzyć się z tym wyzwaniem. Całą noc na niewielkiej półeczce zadręczaliśmy się myślami, czy brnąć dalej z mizerną szansą na sukces, czy zlanować i wyznaczyć sobie cel bardziej przystępny. Zwyciężyła druga opcja.
Wynikiem naszej działalności było ostatecznie wejście drogą normalną na szczyt Dżigita (prawdopodobnie pierwsze polskie) i wyniesienie ogromnego bagażu doświadczeń z całej wyprawy. Radość mącił jednak fakt, że mimo wielkich ambicji i starań północny filar oparł się naszym próbom. Wracając z wyprawy podjęliśmy postanowienie, że wrócimy, by zdobyć Dżigita od północy...


Czterotysięczne szczyty nad lodowcem On-Tor



***

Tego typu wspomnienia sympatycznie przywołuje się w domu, najlepiej przy ciepłym kominku, jednak stojąc w wieczornym cieniu piramidy Dżigita, zaczynam czuć się niepewnie i obawiać o powodzenie naszego planu. Szybko wpełzam do namiotu i zaciągam suwak, by zimno i niepewność nie wdarły się do wnętrza.
Kolejny dzień mija nam na złożeniu depozytu sprzętu pod północną Dżigita i lustracji ściany. Filar ograniczający ścianę z prawej, który atakowaliśmy dwa lata temu jest nieprzystępny – cały pokryty śniegiem jest dla nas za trudny. Za cel obieramy więc drogę leżącą na lewym skraju ściany – lodowy kuluar, zamknięty kilkoma wyciągami mikstu, czekającymi na wyczerpanego wspinacza tuż przed wyjściem na grań szczytową. Jego kształt przypomina sierp, stąd i nazwa drogi – Przez sierp. Jest to prawdopodobnie najłatwiejsza linia na ścianie, niemniej jednak obawiamy się jej długości (1400 m), jakości lodu, braku asekuracji... Ta ściana po prostu budzi w nas respekt. Ponoć tutaj właśnie rodziły się pierwsze rosyjskie „szestjorki” i mimo że nasza droga to tylko „piatjorka”, to zderzenie z mitem wywołuje w żołądku ucisk niepokoju. Przekraczamy przełęcz On Tor, która dzieli nas od podstawy północnej flanki góry i schodzimy w dół lodowcem Kel Tor, a następnie wspinamy się na wiszący lodowczyk – do kociołka, z którego startują drogi północnym urwiskiem. Tutaj zakopujemy w śniegu całe żelastwo, które – po długich deliberacjach o wadze i użyteczności – postanowiliśmy zabrać w ścianę. Po wykonaniu „czarnej roboty” oddalamy się od ściany, co pozwala nam obejrzeć całą linię drogi i opracować logistykę wspinaczki.
Zgodnie z przyjętym planem opuszczamy przytulny namiot następnego dnia o godzinie dziewiątej... wieczorem (sic!). W ciągu trzech godzin docieramy do depozytu, wygrzebujemy go spod śniegu i jeszcze dajemy radę zjeść po „chińczyku”. Jesteśmy gotowi to naparcia.
Wiążemy się do lin – na razie tylko do jednego końca. Będziemy szli bez asekuracji, ciągnąc za sobą liny, dokąd damy radę. Później pozwoli to szybciej założyć stanowisko, a i plecak od razu o parę kilo lżejszy. Troszkę zaniepokojeni delikatnymi tąpnięciami przekraczamy szczelinę brzeżną. Zbocze staje dęba, a kopny śnieg, jaki zastaliśmy w kociołku, pod ścianą zamienia się w lód. Dzięki ciemnościom nie widzimy ekspozycji i drogi, którą mamy do pokonania. Liczy się tylko „tu i teraz” – najbliższe metry oświetlone bladym światłem czołówki. Celem jest dotarcie do najbliższej skały, do pojawiającego się w ciemności płatu śniegu. Po chwili kolejna skała, kolejny płat śniegu, tak bez końca...
Po czterech godzinach niezbyt trudnej, ale stromej lodowej rynny, dochodzimy do jej zakrętu w prawo. O, kurcze – to już połowa ściany. Zaczęliśmy od niezłego tempa i teraz dalsza linia drogi, którą chcielibyśmy najpierw obejrzeć, ginie jeszcze w mroku. Nie ma rady – czekamy do świtu. Nakryci śpiworem drzemiemy na półeczce skalnej, trzęsąc się z zimna w oczekiwaniu na pierwszy promyk słońca. Po dwóch godzinach wyrywam się z letargu i wystawiam głowę spod śpiwora. Świta – ruszamy. Przez następne 200-300 metrów końce liny ciągną się ciągle za nami – ściana jest stroma, ale lód trzyma doskonale i mkniemy bez asekuracji aż pod mikstowe spiętrzenie. Czas się związać. Tempo wspinaczki wyraźnie spada – trudny, kruszący się lód zabiera czas i siły. Asekuracja mizerna. Wysokość daje znać o sobie – gdzieś tu ciągnie się granica 5000 metrów. Mamy nadzieję, że łatwiejsze pole śnieżne, które osiągnęliśmy, doprowadzi nas na samą grań szczytową. O, złudo! Stoimy przed skalnym, posypanym śniegiem spiętrzeniem, które będzie trudne do „ugryzienia”. Klinując raki i dziabki w pęknięciach skalnych i bijąc więcej haków niż na wszystkich poprzednich wyciągach, wdrapujemy się na ostrze grani. Widoków niestety zero – właśnie nadeszła chmura zwiastująca popołudniowe załamanie pogody. Co tu dużo mówić – jesteśmy wyczerpani, ale nie w głowach nam dłuższy odpoczynek. Od szczytu dzieli nad kilkaset metrów grani – przepaścistej i pełnej nawisów. To chyba najbardziej ryzykowny odcinek, jaki przyszło nam pokonać na tej górze. Przemykamy pod kalafiorami nawisów, to znów pełzamy po granicy urwiska. Rozproszony chmurą, przebijający blask słońca skutecznie utrudnia ocenę pofałdowania terenu, więc przed każdym krokiem zastanawiam się, czy stąpam w górę czy w dół. Rozpalona głowa jakby traciła kontakt z ciałem, wydaje mi się ze oglądam film ze sobą w roli głównej. Po czterech wyczerpujących godzinach, o osiemnastej, stajemy na szczycie. Nie ma oszałamiającego widoku, nie ma radości, nie ma sił. Jest spełnione marzenie, jest ulga i droga w dół.
Niewiele później, po zbiegnięciu znanym sprzed dwóch lat zboczem, stajemy na wielkim siodle przełęczy. Na dziś wystarczy. Rozluźnienie po zdobyciu szczytu powoli ustępuje trosce o nocleg. Wieje przenikliwy, zimny wiatr, pada śnieg, a nam już nic się nie chce. Próby zbudowania iglo lub wykopania jamy spełzają na niczym – brak dobrego śniegu i sił na takie działania. Kręcimy się po plato przełęczy, bez sukcesu poszukując jakiegoś naturalnego schronienia, które osłoniłoby nas od wiatru. W końcu zawijamy się w enercetki i przycupnięci pod niedużym kamieniem przeczekujemy noc. Wściekły wiatr szarpie i rozrywa nasze schronienie, a zacinający śnieg wykorzystuje wszelkie niedoskonałości foliowej osłony, by uczynić ten biwak jeszcze mniej przyjemnym. W końcu pod mokrymi śpiworami, skuleni w kłębek, zapadamy w letarg.

***

Myślami znów jestem dwa lata „młodszy”. Tamta wyprawa składała się w głównej mierze z biwaków. Pochodziliśmy pod ścianę, biwakowaliśmy, by rano skruszeni wracać do namiotu, bo noc dała nam się tak we znaki. W zaawansowanej wersji wyglądało to tak: biwak pod ścianą, wbicie się, znowu biwak i na dół bo „psycha nam klękła”. Pamiętam dobrze te półki skalne, na których spaliśmy – nie mogę narzekać, były nawet obszerne, komfortowe. I ten wieczorny widok zachodzącego słońca, gdzieś tam za szczytami, które ciągnęły się aż po horyzont. Cudowne wspomnienie. Nie zmąci go nawet świadomość, że któregoś razu, godzinę później zaczęło sypać, grzmieć, błyskać i całą cholerną noc nie chciało przestać... Ale tak było tylko raz i w pamięci się trochę już zatarło, za to daje prawo do mówienia, jakich to biwaków się nie przeżyło.

Po burzliwym biwaku pod filarem 2002 rok



***

Ciężkie biwaki mają jednak to do siebie, że się kończą. Tak jest i tym razem. Poranne słońce jest jak wybawienie. Wygrzebujemy się spod kamienia, niespiesznie zwijamy zmrożone manatki i ruszamy w dół. Zejście nie przysparza problemów – znamy je sprzed dwóch lat. W południe meldujemy się w bazie, która niczym oaza koi nasze pragnienia. Dotąd spojrzenia ku „Naszej Górze” były pełne niepewności i swoistego lęku; teraz patrzymy na tę piękną piramidę z dumą i świadomością własnej wytrwałości.
Po dniu wylegiwania się w bazie podejmujemy jeszcze próbę wspinaczki lodową ścianą na szczyt o nazwie Słoniątko (4726 m), jednak zmęczenie i kłopoty orientacyjne nie pozwalają nam ukończyć drogi. Może brak nam już też motywacji? Myśli bezustannie kierują się tysiące kilometrów na zachód, gdzie czeka ukochana i martwiąca się żona. Czas opuścić góry, powrócić do świata i uspokoić skołatane nerwy najbliższych...

Tekst: Błażej Ceranka

Zdjęcia: Błażej Ceranka i Marcin Rutkowski

"Góry", nr  5 (132) maj 2005

(kg)

 

Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-07-19
HYDEPARK
 

MNICH I KARABIN – w kinach od 2 sierpnia

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-05-06
HYDEPARK
 

RIKO – premiera książki już 9 maja!

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com