Z błogostanu wyrywa mnie brutalne szarpanie. Niechętnie otwieram oczy i próbuję namierzyć napastnika. Jeśli będzie w zasięgu ręki, to mu przyłożę. Jednak napastników jest kilku – jakieś typki z namolnością akwizytorów brzęczą mi nad uszami: żebym się wziął w garść, żebym ruszył tyłek, że mamy robotę... Co za szczęście, że tego typu bzdury zupełnie mnie już nie dotyczą. Teraz mam własny, intymny świat, w którym nurzam się w masochistycznym zapamiętaniu. W świecie tym dominuje Potworne Zimnooo! Ledwie tlące się myśli mają wspólny mianownik: olej wszystko i wróć do spania!
Gdzieś w oddali wrzenie narasta. To znowu te cholerne typy... Wściekły jak diabli mobilizuję resztki energii. Wstaję, podnoszę rower, wsiadam i zaczynam pedałować... Wszystko to dzieje się poza mną, ja tymczasem panicznie kombinuję, jak by tu zdobyć odrobinę ciepła. Na szczęście nie mam pod ręką zapałek, bo w tym momencie oczywistością jest podpalenie czegokolwiek... Czy spaliśmy pod jakąś szopą?!
Po kilkuset metrach intensywnego pedałowania zimno się wycofuje i powraca świadomość. Wreszcie mi świta, co ja tu robię: trzecia nad ranem, trzeci maja, trzecia noc rajdu, trzy kwadranse snu (cholera, o dwa za długo!), a trzy upierdliwe postacie, to członkowie mojego teamu... numer 3, zresztą! Sam bym tego nie wymyślił – nie, nie chodzi o numerologię, lecz o ideę nadstawianie tyłka na ostrego kopa. Takiego, jakiego można zaliczyć na Adventure Trophy.
Umarł król, niech żyje król
Gdy rok temu Salomon zrezygnował ze sponsorowania kolejnej edycji Adventure Trophy, w krajowym środowisku ludzi związanych z „ekstremalnym outdoorem” zapanowało przygnębienie. Nic dziwnego, ten najstarszy w Polsce rajd przygodowy był imprezą o niezwykłym rozmachu i klimacie. O wielkości stanowiły nie tylko bardzo wymagające i długie trasy, ale też dobra organizacja, świetne mapy, emocjonujące zadania specjalne i, przede wszystkim, teren. A ten zawsze znajdował się w najpiękniejszych zakątkach polskich gór. Na szczęście przerwa nie trwała zbyt długo. Na początku tego roku reaktywowaniem rajdu zainteresował się The North Face –- marka, podobnie jak poprzedni sponsor, będąca w „rajdowym temacie”. W kolekcji TNF można bowiem znaleźć sporo ekwipunku do cross country, natomiast team sponsorowany przez TNF często pojawia się w czołówce światowych zawodów Adventure Race.
Powrót w wielkim stylu
Tegoroczna edycja najstarszego z polskich rajdów przygodowych zapowiadała się naprawdę niezwykle. Z wielu względów. Najważniejszym było to, że terenem zmagań miały być najwyższe, a dla wielu też najpiękniejsze, pasma polskich gór – Czerwone Wierchy w Tatrach Zachodnich oraz masyw Babiej Góry, a więc rejony, które trudno sobie odpuścić. Poza tym można było liczyć na egzotyczny przegląd „stref” klimatycznych – od typowo zimowych warunków na tatrzańskich szczytach do „plażowania” podczas etapu kajakowego na Jeziorze Orawskim. Po trzecie trasa rajdu w sporej części przebiegała poza granicą kraju. Po czwarte organizator przygotował dwa warianty dostosowane do możliwości uczestników: 300 kilometrowy „klasyczny” wyryp rajdowy dla czteroosobowych drużyn oraz wersję skróconą, czyli 200 kilometrów dla teamów dwuosobowych. No i w końcu, w pełnej krasie miał zadebiutować odcinek rolkowy – na świecie jest to klasyczny element rajdowych zmagań, natomiast u nas w kraju to ciągle dyscyplina mało popularna. Może dlatego, że trudno znaleźć kilkanaście kilometrów w miarę przyzwoitego asfaltu. Cała reszta atrakcji miała pozostać dobrze znaną klasyką: rower, buty, kajaki, jakiś wspin, tyrolka, trochę pełzania w jaskini... Rajdowa normalka.
Preludium – zabawa fetyszami
Przymiotnik „adventure” w nazwie zawodów nie pozostawia wątpliwości – musimy się liczyć z ostrą jazdą, głodem, zmęczeniem i skrajnymi temperaturami. Jednak śnieg, który pojawił się na ulicach Zakopanego na tydzień przed startem, był już lekką przesadą. Kolejny raz musiałem wziąć się do przeglądania plecaka z ciuchami, poważnie rozważając możliwość upchnięcia gdzieś kamizelki puchowej. To była właśnie ta kropla, która przepełniła czarę goryczy. Ekwipunek dla czterech osób rozmnożył się w tak cudowny sposób, że ledwie zmieściliśmy go do busa, a mnie ciągle dręczyło przekonanie, że na pewno o czymś zapomnieliśmy. O czymś bardzo istotnym, tylko co to mogło być? Zaraz, zaraz... Rowery, wiosła, kapoki, rolki, raki, czekany, kije trekkingowe, uprzęże, karabinki, przyrządy do zjeżdżania i wychodzenia po linach, buty do raków, buty do biegania, buty SPD, goretexy, windstopery, zapasy skarpet i baterii, czołówki, światła rowerowe, kompasy, gps-y, nrc-ety, apteczki, mapniki, gacie z pampersami i bez, bidony, skrzynie na przepaki... Jest wszystko? Aaa, prawda, jeszcze żarcie i papier toaletowy. Teraz chyba będzie OK!
Tak naprawdę rajd zaczyna się dużo wcześniej, jeszcze zanim w euforii przebiegniemy linię startu. Najpierw na chłodno i bez emocji opracowujemy plan, czyli taktykę. Od niej zależy, czy zdołamy ogarnąć cały ten majdan ze sprzętem i umiejętnie go spakować. Małą część lokujemy do plecaka – to, co będzie niezbędne na najbliższym etapie. Zdecydowanie większa reszta ląduje do skrzyń, które organizator umieszcza w miejscach zwanych przepakami. Najczęściej na trasie typowego rajdu są dwa lub trzy przepaki, w których zmieniamy ekwipunek, przygotowując się do następnego etapu. Poza tym w przepaku warto mieć też zapas żarcia, picia, świeżych ciuchów i baterii. Jeśli coś się nam popieprzy podczas tego całego dyrygowania sprzętem, to nasz występ możemy rozłożyć na łopatki, zanim zdążymy zmęczyć się fizycznie. Właśnie z tego powodu w bazie rajdu, Ośrodku Biatlonowym w Kirach, zjawiliśmy się dzień wcześniej. Czasu wydawało się dość, jednak obowiązkowe zajęcia (weryfikacja sprzętu i odprawa techniczna) oraz towarzyskie powinności (uroczysta kolacja) sprawiły, że koszmar przekładania sprzętu mamy za sobą dopiero grubo po pierwszej w nocy. No, a jeszcze wypadałoby zaliczyć spanko - ostatnie kilka godzin byczenia się w cieple śpiwora. Ranek budzi nas mrozem i bezchmurnym niebem. Uwierzcie, to naprawdę żadna pociecha w momencie, gdy trzeba pożegnać bet na najbliższe trzy doby.
Wszystko ma swój początek...
Do startu, zaplanowanego na godzinę 10.00, pozostało jeszcze kilka minut. Wszyscy wprawdzie głupkowato szczerzą zęby i próbują być niezwykle dowcipni, jednak widać wyraźnie, że to najdłuższe kilka minut, przez które musimy utrzymać fason. Później, na trasie, każdy będzie sobą, teraz jednak wszystko jest grą napiętych nerwów. Stoimy na górnej polanie Gubałówki. Przed oczami pierwsze kilkadziesiąt kilometrów trasy – ośnieżone szczyty Czerwonych Wierchów - gdzieś tam dalej w prawo pewnie jest Zbiornik Orawski, a jeszcze dalej Babia Góra... No i z powrotem. Nie wiem jak inni, ale ja w tym momencie zaczynam poważnie zastanawiać się, czy to w ogóle jest możliwe. Doświadczenie podpowiada, że tak. Ale póki nie ruszymy, wszystko jest jedną wielką niewiadomą.
Spoglądam na ludzi z mojego teamu. Z Pawłem i Mariuszem już wspólnie startowaliśmy, znamy swoje możliwości. Bardziej intrygująca jest Ola, nasz nowy „nabytek”. Wygląda jak nastolatka żywcem wyrwana z oazowej wycieczki. Jednak szacunek wzbudza jej czwarte miejsce w Pucharze Polski narciarstwa wysokogórskiego. Co ma być, to będzie. Trzy, dwa, jeden - poszli!
...Jakąś treść w środku...
Pierwszy etap – bieg na orientację. Blisko 120 osób galopuje tam i z powrotem przez las po północnej stronie Gubałówki. Do odnalezienia 5 punktów kontrolnych, do przebiegnięcia 5 kilosów. Najlepsi pojawiają się na mecie etapu po niespełna pół godzinie, gorszym zajmuje to kilkanaście minut więcej. Nie ma jednak czasu na porównywanie czasów, bo od razu uderzamy na etap drugi. Bierzemy plecaki i szybko zbiegamy do miasta. Teraz czeka nas najpiękniejsze: rozciągniętym peletonem przepychamy się przez tłum na Krupówkach. To musi wzbudzić spore emocje, tym bardziej, że właśnie zaczyna się długi majowy weekend. Nie zważając na rozmaite zaczepki tniemy do Doliny Białego, by niczym stado dzikich zwierząt jak najszybciej dopaść gór. Tam zaczyna się nasz rewir.
Trasa w Tatrach prowadzi po wyznaczonych szlakach. To wymóg Parku, który niechętnym okiem spogląda na stado ludzi wyszukujących sobie własne warianty i skróty przez rezerwaty. Pozostałe etapy rajdu będą już „normalne”, czyli wybór dróg pomiędzy punktami kontrolnymi (PK) jest dowolny. Cała sztuka polega na umiejętnej nawigacji. Na razie, nie oglądając się na mapę, walimy jak po sznurku – Dolina Białego, Nad Reglami, Kalatówki, Kondratowa, Przełęcz pod Kopą Kondracką... Na przełęczy ma być PK, ale nie ma. Na szczęście wraz z Olą nie napieramy na przełęcz centralnie żlebem, tylko wybieramy ładnie wydeptaną ścieżkę, trawersującą stok przez jakieś kosówki. A w kosówkach sędzia z PK. Co jest? Okazuje się, że podczas podchodzenia na PK dogonił go najlepszy zespół, więc musiał zostać tam, gdzie go złapali. Kolejne szczyty Czerwonych Wierchów to czysta poezja – niemiłosierna lampa z nieba i wspaniały śnieg na tle zielonego Podhala. Obrazek jak z lodowca. No, może gdyby nie ten smog nad Zakopcem...
Z Ciemniaka zbiegamy czerwonym szlakiem i ciśniemy w górę Doliny Kościeliskiej, do Jaskini Mylnej. To pierwsze zadanie specjalne. W jaskini mamy do odnalezienia trzy PK. Nawigacja nie jest trudna, jednak problem sprawia przeciskanie się ciasnymi korytarzami z całym dobytkiem. Na domiar złego w jaskini zalega lód, więc na „dzień dobry” wywijam orła.
Koło schroniska na Ornaku nie da się po prostu przejść. Klasycznie pęka nam psycha, bo wizja ciepłej pomidorówki jest zbyt realistyczna. Zupka wchodzi gładko i z nowymi siłami ruszamy przez Przełęcz Tomanową do Doliny Chochołowskiej. Tam, na Polanie Huciska, będziemy się zmagać z nowym wyzwaniem – zjazd na rolkach do Polany Siwej, z powrotem na Hucisko i znowu zjazd, tym razem z plecakami, do Kir. Podobno, niektórym, etap ten bardzo się podobał. Ja zapamiętałem tylko telepanie na nierównym asfalcie oraz dwie gleby po wpadnięciu w dziury, których nie wypatrzyłem przy mdłym świetle czołówki. Jednym słowem: bez szczególnej euforii.
Przepak w Kirach. Przed nami pierwsza noc i co najmniej 60 kilometrów na rowerach. Nie jest ciepło, nad ranem będzie pewnie jeszcze zimniej, więc znowu wciskamy w siebie żarcie – makaron z truskawkami przygotowany przez organizatorów. Następnie z lekkim ociąganiem zmieniamy ciuchy i dosiadamy rowerów. Zaraz po starcie pierwsze emocje – zjazd tyrolką, wraz z rowerami, z wysokiej skarpy nad Kirową Wodą. Lina opada stromo w dół, skaczemy więc w ciemność, nie mając pewności, jak wygląda lądowanie na drugim brzegu. Hamulec jest jednak dobrze założony, więc bez szkód w sprzęcie przeprawiamy się przez rzekę. Teraz czeka nas przejście na słowacką stronę przez Magurę Witowską. „Przejście”, a nie „przejazd”, bo rowery robią za balast podczas brnięcia w błocie, a wyżej już w głębokim śniegu. Na szlaku przed nami i za nami czołówki kilku innych zespołów. Wszyscy klną, że nie tak to miało wyglądać... Też zaczyna mi się udzielać ogólny nastrój, na szczęście nie tracę z oczu głównego celu rajdu, jakim niezmiennie jest... dostać maksymalnie w tyłek. Ot co!
Szczyt miał być wybawieniem, ale nie jest – w dół też pchamy w błocku po osie. Na szczęście szybko trafiamy na utwardzoną drogę i na maksa kręcimy w dół. Potem asfalt i podjazd na przełęcz Borek, zjazd przebudowywaną drogą, pierwsze promienie brzasku nad Tatrami, księżyc w pełni... Nigdy bym nie wstał o tej godzinie, żeby zobaczyć tak bajkowy widok. Nad ranem pokonujemy kolejne zadanie specjalne – trawers skalny zakończony zjazdem na linie. Potem kilka minut grzania gnatów przy ognisku i ciśniemy dalej. Po drodze do Namestowa pokonujemy sporo asfaltu. Dla urozmaicenia jest też kolejna przełęcz, na inną targamy rowery na grzbietach, czepiając się rękami drzew – jest cholernie stromo. Za to zjazd z Magurki długą, leśną asfaltówką jest wynagrodzeniem wszystkich trudów. Dopadamy Namestowa. Jest przed dziesiątą. Przed nami kajaki. Ahoj!
Kajaki, jak to kajaki. Gdzieś na drugim, ledwie widocznym brzegu jeziora jest pierwszy PK. Obierasz kurs, wpadasz w rytm i... zasypiasz. Co jakiś czas trzeba tylko sprawdzić jednym okiem, czy zanadto się nie zeszło z kursu i można kimać dalej – gładka woda, słoneczko, luz blues. W takich fajnych okolicznościach przyrody byczyły się wszystkie zespoły przed nami. No i my, co najmniej do połowy jeziora. A od połowy nagle wszystko się porąbało. Zaczął wiać mocny wiatr i podniosła się fala. Żeby jeszcze od nosa... Najgorsze, że cały ten szkwał mieliśmy od burty. Kajak swoje, my swoje. On ustawia się pod wiatr, my szarpiemy wiosłami, żeby wrócił na kurs. W końcu wyszło na to, że można zapodawać, jak pagajem na kanoe. W ten sposób, po pokonaniu części trasy, prawe ramię chce mi wyskoczyć z barku. Na szczęście pozostałe PK są porozrzucane w różnych kierunkach, więc symetrycznie obciążamy ręce. Po pięciu godzinach wiosłowania zgrzany wychodzę z kajaka. Nie zdaję sobie sprawy, że zupełnie inne, termiczne odczucia miał partner siedzący z przodu. Bryzgi z fal dzielnie zbierane na klatę w połączeniu z wiatrem sprawiły, że połowa naszego teamu nieźle się telepie. Druga połowa, wiosłująca z tyłu, wręcz przeciwnie – narzeka na upał. Na przepaku mały odpoczynek dla zdrętwiałych nóg, jeszcze mniejsza uczta kulinarna i ruszamy w dalszą drogę. Znowu rowery, znowu jakieś 60 kilometrów przez góry, znowu kilka większych podjazdów, a kto wie - może nawet pchanie w śniegu... Wow!
Faktycznie, śniegu na Przełęczy Jałowieckiej nie dało się uniknąć. Zanim jednak zanurzyłem swoje kolarskie czółenka w mokrej breji, trzeba było trochę popracować łydką. Pierwszy PK gdzieś pośród niskich wzgórz i zagajników to bajka. W drodze do drugiego trochę ryzykownie nawigowaliśmy po ledwie widocznych ścieżkach. Ale opłaciło się, bo ścieżki o dziwo zgadzały się z mapą i zaoszczędziliśmy kilka kilometrów. Później długi podjazd leśną asfaltówką do kolejnego PK. Na szczęście ruch samochodów na tych ślicznych lokalnych drogach jest prawie zerowy. Całkiem odwrotnie niż po północnej stronie granicy. W drodze mijamy schronisko Slana Voda. Na parkingu samochody z polskimi rejestracjami. Patrzymy po sobie... Wszyscy myślą o tym samym, tylko nikt nie chce mówić pierwszy. Smażeny syr! W końcu ktoś rzuca hasło, reszta przytakuje z ulgą. Przecież nie ścigamy się o pierwsze miejsce.
Nie ma to jak ciepłe żarełko. Na tle batonowej diety to prawdziwa uczta bogów. Uskrzydleni świeżymi kaloriami żwawo pokonujemy cholernie długi podjazd w kierunku Przełęczy Jałowieckiej. Nastroje wyśmienite, pomimo zapadającego zmroku i zbierających się ciemnych chmur. Miny trochę się naciągają, gdy osiągamy strefę śniegu. Na początek kombinujemy gdzieś bokiem przez las, ale to nie ma sensu. Napieramy centralnie. Na szczęście przełęcz, a niej PK, nie jest wysoko, więc zabawy ze śniegiem nie trwają długo. Za to po północnej stronie grani, gdy zjeżdżamy czarnym szlakiem, śniegu nie ma już wcale. Z wyśmienitym skutkiem zastępuje go koszmarne błocko. Do błocka jednak już przywykliśmy, bo to chyba motyw przewodni tegorocznego rajdu. Szybko pojawiamy się w Zawoi. Wszędzie trwają jakieś imprezy, zabawy przy ogniskach... Smaczne zapachy rozpraszają. No tak, ludziska się bawią przy grillach, bo to majowy weekend. My też się bawimy, ale trochę jakby inaczej – przed nami żmudny podjazd asfaltem na Krowiarki. Spać się chce, jak cholera!
Na przełęczy przepak. Kolejnym etapem będzie trekking wokół Zawoi, zakończony oczywiście zaliczeniem szczytu Babiej Góry. PK w początkowej części trasy są trochę porozrzucane po „krzakach”, więc zapowiada się długie i żmudne tupanie. Mając to w pamięci, trochę przeciągamy z momentem wyjścia w trasę. Tym bardziej że na przepaku panuje iście wypoczynkowy klimat: a to namiocik z łóżkami dla chcących się zdrzemnąć, a to makaron fundowany przez organizatorów, a to herbatka, a to kawka... Trzeba mieć mocną psychę, żeby powiedzieć: dość, idziemy dalej! Nam psycha do takiej decyzji dojrzała dopiero po dwóch godzinach. No cóż, sumienie będzie musiało sobie z tym poradzić, ale za to jak wypoczęliśmy!
Energii starcza nie na długo. Gdy zaczyna świtać, chłopaków dopada dziwne osłabienie. Co kawałek domagają się postoju, a gdy się zatrzymujemy, od razu zasypiają. Kurcze, nawet na stojąco. Całe szczęście, że po świcie następuje ranek, a ten zapowiada się wyjątkowo ładnie. Kryzys mija, gdy tylko zaczęło przygrzewać słońce. Raźnym krokiem okrążamy najpierw od południa pasmo Polic, później przechodzimy przez Przełęcz Kucałową na stronę Zawoi. Trochę polami na skraju lasu, trochę bocznymi drużkami zaliczyliśmy dwa PK i przez Widły przechodzimy na grzbiet po drugiej stronie. Słońce zaczęło mocniej przygrzewać i znów pojawiła się senność. Po wyjściu na Patrię powlekliśmy się grzbietem w stronę Magurki. Za to później czekał nas prawdziwy deser – przez najpiękniejsze pasmo polskiego Beskidu, zielonym szlakiem na szczyt Małej Babiej, a następnie dalej, na Babią Górę. Oczywiście był śnieg, ale przy takiej pogodzie... Bajka! Gdy chwilę odpoczywamy na szczycie, w cienkich koszulkach, mamy przed sobą wspaniałą panoramę. Ślicznie ośnieżone Tatry Zachodnie, bardziej na zachód Zbiornik Orawski, Pasmo Polic... Cholera, jak okiem sięgnąć wszystko to przetupaliśmy, przejechaliśmy lub jeszcze przejedziemy na rowerach. Ładny kawałek świata. No dobra, zbiegamy na Krowiarki.
Nie udało nam się wyjechać na odcinek rowerowy przed zmierzchem. Mykamy więc asfaltem w dół z Przełęczy Krowiarki przy mdłym świetle ledowych lampek i... Potwornie chce się spać! Tak bardzo, że zaczynamy pieprzyć nawigację. Na początek wbijamy się w niewłaściwą drogę. Dziewczyny z lokalnej dyskoteki wskazują właściwy kierunek – skręt ma być dopiero za dziesięć kilometrów. Niezła dokładność! Po dziesięciu kilometrach znowu mamy problem z wbiciem się we właściwą ścieżkę. Postanawiamy objechać asfaltem problematyczny skrót. Przy okazji rośnie napięcie w zespole i wymiana zdań nabiera rumieńców. I tak dobrze, że dopiero trzeciej nocy. Ale fakt faktem, że jak tak dalej będziemy kombinować, to daleko nie zajedziemy. I rzeczywiście, dzięki naszej błędnej decyzji dogania nas inny zespół. Wprawdzie cały czas powtarzamy sobie, że naszym celem jest tylko ukończenie rajdu, jednak nóżki same szybciej się kręcą – pojawia się blady motyw rywalizacji. Przez dwa kolejne PK jedziemy w dwa zespoły. Jest raźniej, ale każdy czeka na skuchę drugiego. Wypadło na nas. Na szybkim zjeździe asfaltem zasypia Ola. Odbija się od któregoś z zawodników i śmiałym łukiem skręca na pobocze. Na szczęście potrącony głośno krzyczy, więc Ola budzi się w ostatniej chwili. Zalicza wprawdzie trawiasty rów, ale w mocno „kontrolowany” sposób. Uff, blisko było! Wykpiliśmy się tanim kosztem, ale trzeba pomyśleć co dalej – za drugim razem może być gorzej. Pada hasło krótkiego odpoczynku. Jestem przeciwny, bo jak siądziemy, to na pewno będziemy kimać. A przy niskiej temperaturze to żaden odpoczynek. Strata energii będzie większa niż regeneracja organizmu. Zwolennicy kimki są jednak w przewadze. Lokują się pod jakąś szopą na zapleczu wiejskiego sklepiku i owijają w enercety. Ja kombinuję jak przechytrzyć sen. Przez kilka minut jeżdżę w kółko. Głupi pomysł, szczególnie jeśli robi się to trzeciej doby nieustannej aktywności. Siadam więc na betonowych schodkach. Pomysł jeszcze głupszy, bo w takiej sytuacji na sen nie ma silnego. Odjeżdżam.
Powrót do świata żywych nie jest łatwy. Cholera, nigdy jeszcze nie miałem takiego odlotu! Okazało się też, że kimanie w tym miejscu nie miało sensu. Po kilku kilometrach wjechaliśmy bowiem na podmokłą drogę w Lasach Gajka, więc ewentualne zaśnięcie podczas jazdy skończyłoby się tylko zaryciem nosem w kałużę. Nie wspomnę, że po towarzyszącym nam zespole nie pozostało nawet wspomnienie. Na szczęście znalazł się też i plus dekowania się – do kolejnego zadania specjalnego, czyli „biegu” na orientację po bagnach, dotarliśmy, gdy świtało. Dzięki temu nie było problemów z odnalezieniem pięciu PK poukrywanych na orawskich mokradłach. W pewnym momencie, skacząc po kępach traw w sosnowo-świerkowym lesie mieliśmy wrażenie, wzmocnione chalunami trzech naderwanych nocy, że brodzimy gdzieś w nabiebrzańskich bagnach. Dopiero widok na Tatry sprowadził nas do właściwego wymiaru.
...Wszystko ma też i koniec
Kilka kilometrów za bagnami jest przeprawa przez Czarny Dunajec – następne zadanie specjalne. Jedna osoba z teamu przepływała na tratwie z dętek wraz z rowerami, reszta zespołu trawersuje stary most kolejowy po zewnętrznej stronie przęseł. Na PK dowiedzieliśmy się, że do poprzedzającego nas zespołu mamy tylko 1,5 godziny straty. W drodze na Gubałówkę postanowiliśmy maksymalnie podkręcić tempa – a nuż chłopaki położą się na „krótką” drzemkę i ich dogonimy. Oczywiście nikogo już nie dogoniliśmy. Przy tej odległości od mety nie było na to najmniejszych szans, podobnie jak liczenie na to, że ktoś zdecyduje się na sen tuż przed finiszem. Mimo to sportowe emocje powodują, że ostatnie kilometry połykamy bardzo sprawnie. No, może poza jednym... Nigdy nie przypuszczałem, że Gubałówka jest tak potwornie wielką górą. Podjazd na jej szczyt od strony „pleców” wydawał się nie mieć końca. Wszystko, na szczęście, swój finał mieć musi. Nawet najdłuższe wyrypy. A nasz wyraźnie miał się ku końcowi. Na dwa kilometry przed metą jeszcze mała niespodzianka – dwie osoby z zespołu muszą się wspiąć na skałę w Dolinie Lejowej, dwie pozostałe równolegle wychodzą na linach. Delektując się ostatnimi metrami trasy, statecznie wtaczamy się na metę. Które mamy miejsce? Nieważne!
Ważniejsze jest te siedemdziesiąt kilka godzin napakowane emocjami, wysiłkiem, walką ze słabościami, estetycznymi przeżyciami... i czym tam los dał. Bo chwile te wrzynają się głęboko w pamięć, czasami nieuleczalnie uzależniając.
Tekst: Piotr Gruszkowski
Fot: Michał Sojka
"Góry", 6 (133) czerwiec 2005
(kg)