Wylot, czyli jak to się zaczęło...
Siedzę w samolocie wpatrzony w białe morze chmur. Jeszcze przed chwilą załatwiałem w pośpiechu tysiące spraw, a teraz mam spokój. Świat zabiegania i problemów został daleko w tyle. Właściwie z ostatnich dwóch miesięcy nie pamiętam prawie nic. Jakaś przeprowadzka, malowanie mieszkania, żona w ciąży, nauka do egzaminów, choroba mamy, obrona doktoratu, organizacja diaporamy... Nie! Stanowczo nie powinienem nigdzie jechać. Kiedy pod koniec stycznia wracałem z Shisha Pangmy, wydawało mi się, że dwa miesiące wystarczą na załatwienie wszystkiego i regenerację organizmu. Tymczasem zleciały jak sen. Dodatkowo jechałem na swoją pierwszą wiosenną wyprawę w Himalaje. Przez ostatnie trzy lata na zimowych wyprawach zdążyłem zaznajomić się z lodem, wiatrem i potwornym mrozem. Ale jak będzie teraz? Szczególnie, że w pamięci miałem nieudane wejście na Pik Pobiedy i ówczesną walkę z głębokim śniegiem, który wyssał wszystkie moje siły. I fizyczne, i psychiczne. Fakt. Wiele się zmieniło od tamtego czasu. Upłynęło kilka lat, minęło kilka wypraw. Ale obawy zostały. Ktoś szarpie mnie za ramię. To już Amsterdam. Zasnąłem jak kamień i nawet nie wiedziałem, kiedy zakończył się lot.
Miłe początki...
Siedzimy w Annapurna Base Camp. Tutaj spotkała się cała wyprawa. Od tego momentu zaczynamy działać razem. Stąd mamy półtorej godziny drogi do naszej właściwej bazy, do której właśnie tragarze niosą beczki ze sprzętem. Piotr Pustelnik, Kierownik, krząta się między tragarzami i rozdziela im ładunki. Czuwa nad wszystkim. Dla niego ma być to trzynasty ośmiotysięcznik. Przedostatni w drodze do Korony Himalajów. W zeszłym roku podjął nieudaną próbę na drodze Bonningtona. Wyprawa dotarła do kluczowych trudności, które zaczynają się na 7100. Teraz bogatszy o zeszłoroczne doświadczenia, o znajomość drogi, chce jeszcze raz zaatakować Annapurnę tym himalajskim klasykiem.
Droga Bonningtona wiedzie niezbyt wyraźnym filarem w lewej części południowej ściany. Z bazy na szczyt jest prawie 4000 metrów, przy czym prawie 2500 samą ścianą. Jedna z najdłuższych wspinaczek na ścianach ośmiotysięczników. Dolna część ściany to skomplikowany i dosyć niebezpieczny lodowiec i mnóstwo rycia w głębokim śniegu. Górna część, od wysokości około 6000 metrów, to stromy lód (do 80 st.), potężna bariera seraków o ponad 100 metrach wysokości i trudności skalne dochodzące w kluczowych momentach do V+, A0 (jak się potem okazało kilka przewieszek i gładkich ścianek na wysokości 7000–7300 metrów). Raj dla kogoś parającego się wspinaniem. Do tego trzeba dodać jedną z najpiękniejszych dolin świata i to, że mamy być pod ścianą kompletnie sami. To mi najbardziej odpowiada. Człowiek czuje się wtedy jak odkrywca. Na wyprawach zimowych można przeżyć wszystko w pełni: wtedy poza nami nie ma żywej duszy w promieniu wielu kilometrów. Teraz ma być podobnie.
Poza Piotrem w wyprawie bierze udział Vlado, uczestnik poprzedniej wyprawy. Podobnie jak Kierownik zna dosyć dobrze ścianę. To będzie przydatne, bo już na pierwszy rzut oka widać, że nasza droga nie będzie łatwa orientacyjnie. Marcin i ja wnosimy świeżą krew. Alek, nasz lekarz, już od samego początku sypie dowcipami. Będzie w bazie wesoło. Mamy dwóch Szerpów: Nawanga i Ritę. Z założenia mają działać na równi z nami jako trzeci zespół. Na tak wielką ścianę trzeba trochę więcej osób. Z radością witam się też z naszym kucharzem, Jagatem. Byliśmy razem na ostatnich dwóch wyprawach na Shishę. Kawał wesołego drania.
Co z tymi kurczakami?
Ruszamy do boju zaraz po przeniesieniu się z ABC (czyli Annapurna Base Camp, w odróżnieniu od późniejszego ABC — Advanced Base Camp, po naszemu bazy wysuniętej). Opuszczamy ostatnie zabudowania i lądujemy na najbliższe dwa miesiące w namiotach. W końcu! Jesteśmy pod ścianą całkowicie sami. Zabawa się zaczyna.
Jak zwykle przed opuszczeniem bazy odbywa się pudża, czyli msza (w tym przypadku odprawiana za powodzenie wyprawy i szczęśliwy powrót z góry). Jedyny przesąd, jaki do tej pory znałem, to taki, że jeśli podczas pudży zerwie się jedna z rozwieszanych chorągiewek, to oznacza śmierć któregoś z uczestników. Od momentu, w którym usłyszałem o tym przesądzie, uważnie patrzę na chorągiewki. Czekamy na lodowatym wietrze, aż Rita zakończy modły. Jednak coś jest nie w porządku. Wszyscy Nepalczycy kręcą nosami. Jak się potem okazało, po pudży trzeba chociaż chwilę odczekać. A my już podczas nabożeństwa stoimy z gotowymi do wymarszu plecakami. Poza tym tubylcy zauważyli, że jemy mięso. Dla autochtonów jest to złamanie podstawowej reguły panującej w Sanktuarium Annapurny. Wyprawa, która ma w swoim menu mięso, jest z góry skazana na niepowodzenie. Wtedy jeszcze o tym nie wiemy. Patrzymy na zasępione twarze Nawanga, Rity i Jagata i zastanawiamy się gorączkowo, o co im chodzi... Codziennie pada śnieg. Uznaliśmy to jednak za naturalną kolej rzeczy. W końcu bywają takie lata, w których cały czas pada. Z kolei Nepalczycy uznali za oczywiste, że z premedytacją ściągamy na siebie nieszczęście.
Kolejne dni upływają na wytężonej pracy. Staje baza wysunięta (ABC na wysokości 4950 metrów). Droga do niej wiedzie przez kamieniste moreny, a następne przez usiany szczelinami lodowiec. Fakt, który nas doprowadzał do szału przy stawianiu bazy, a mianowicie potworna ilość śniegu, teraz nas cieszy. Śnieg zasypał szczeliny i mkniemy do góry jak uskrzydleni. Za szczelinami zaczyna się ponad pięciusetmetrowe podejście stromym, ale łatwym zboczem do bazy wysuniętej. Śnieg już tutaj jest tak głęboki, że kilka godzin torowania daje się mocno we znaki. Docieramy w końcu do idealnego wypłaszczenia, które nadaje się na bazę wysuniętą. Zaczynamy kopać platformy pod namioty. Obok stoi czorten (kopiec modlitewny ułożony z kamieni i najczęściej obwieszony flagami) wyraźnie wskazujący, że przyszliśmy we właściwe miejsce.
Wspinam się w zespole z Piotrem, Marcin zaś chodzi z Vladem. Naturalny podział, bo zarówno Kierownik, jak i Vlado znają mniej więcej drogę. Poza tym każdy zespół ma potencjalny „element ciągnąco-torująco-prowadzący”. Kolejne metry lin oznaczają upływ kolejnych dni lin. Śnieg pada codziennie po południu i nie przestaje padać do wieczora — codzienne torowanie od nowa. Szybko się do tego przyzwyczajamy. Wedle starej zasady, że nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej...
Dni zlewają się ze sobą...
Rytm wyznaczają dni, w których można odpocząć. Reszta jest wypełniona pracą. Zdobywamy kolejne metry. Organizmy są coraz lepiej zaaklimatyzowane, ale czuć też zmęczenie. Dodatkowo większość torowania i poręczowania spada na barki naszego zespołu.
Początkowo chcieliśmy wychodzić w nocy, ale panujący o tej porze mróz skutecznie osłabia naszą motywację. Dlatego cierpliwie czekamy w namiotach na pojawienie się słońca i pierwsze, ciepłe promienie. Już po godzinie, dwóch od wyruszenia słońce zaczyna palić. Najczęściej w okolicach południa nadchodzą chmury i niewinnie zaczyna sypać. W wyższych partiach góry niedługo po pierwszym opadzie zaczynają schodzić lawiny pyłowe.
Któregoś dnia prowadzę w stromym lodowym kuluarze. Zaraz nade mną są rozległe śnieżne pola. Słyszę znajomy szelest i nagle stoję w białej chmurze. Przytulam się mocniej do dziab i czuję jak drżą mi nogi. Raki mam wbite zaledwie odrobinę w twardy lód i modlę się, by mnie nie zmiotło. Masa śniegu przetacza się przeze mnie, trochę mnie zatyka i przechodzi. Robię jeden krok i schodzi druga lawina. Do niej podchodzę już spokojnie. Od tamtej pory przełamaliśmy jakąś psychiczną granicę i nasz zespół wspina się dosłownie w każdej pogodzie.
Mimo śnieżnej pogody, masy torowania i mnóstwa mgły utrudniającej orientację, posuwamy się do góry. Walka o jedynkę trwa dwa dni. Pierwszego dnia przez kilkanaście godzin usiłujemy znaleźć właściwą przełęcz. Najpierw poręczujemy kuluar, który wygląda na właściwy. Docieramy po godzinach kopania się w śniegu po pas (i głębszym!) do przełęczy. Potworna mgła. Nie możemy znaleźć żadnej platformy i wycofujemy się dwieście metrów w dół. Widocznie pomyliliśmy kuluary. Wbijamy się w inny. Do jego końca docieramy dopiero w nocy. Niemiłosiernie zmęczeni. Tym razem Piotr jest pewien — to nie jest właściwa przełęcz! Zjeżdżamy w środku nocy do początku poręczówek i tam biwakujemy. Następnego dnia okaże się, że byliśmy zaledwie dziesięć metrów od właściwego miejsca. Droga, którą szliśmy najpierw była właściwą. Co za mgła...
Droga przez barierę...
Początkowo najbardziej obawiamy się drogi przez barierę seraków. Potężny, ponad 100-metrowej wysokości wał potrzaskanych, gigantycznych brył lodu na wysokości około 6800 metrów. W zeszłym roku wyprawa szła trawersem pod przewieszonymi, grożącymi upadkiem serakami..., by znaleźć miejsce na dwójkę w szczelinie. Niestety, namioty w szczelinie cały czas zasypywały lawiny pyłowe i wypoczynek w niej był problematyczny. Zatem w tym roku znalezienie bezpiecznej drogi do komfortowej dwójki wydaje nam się jednym z najważniejszych problemów. Nawet kluczowe trudności powyżej 7100 metrów nie napawają nas taką obawą, jak to czy w obozie drugim będziemy w stanie wypocząć. I czy droga do niego nas nie zamęczy.
Na początku maja wyruszamy z Piotrem na poręczowanie. Mamy jakieś 400 metrów lin. Oraz, o dziwo, dobrą pogodę. Idę prosto do góry, nie kombinując z obchodzącymi wał seraków trawersami. W bazie przeanalizowaliśmy wiele zdjęć ściany i wyglądało na to, że uda się znaleźć przejście „na wprost”. Ten dzień zadziwia nas swoją przychylnością. Już wczesnym popołudniem przebijam się przez barierę i nagle znajduję się na potężnym plateau. Jakieś sto metrów nade mną jest idealne miejsce na obóz drugi! Osłonięte lodową ścianą od wiatru i lawin pyłowych. Ze szczęścia aż zawyłem do radia. Odpowiada mi uradowany głos Piotra. Zaraz potem dołączają do nas radosne głosy z bazy. Droga do góry stoi otworem. Przynajmniej tak nam się wydaje...
Przed atakiem
Po założeniu dwójki schodzimy do bazy, żeby odpocząć przed atakiem szczytowym. To już połowa maja, a góra nie odpuszcza. Siły fizyczne i psychiczne kończą się powoli, ale nieubłaganie. Przed ostatnim wyjściem do góry Jagat odprawia kolejną pudżę. On też liczy na to, że wejdziemy. Jest uważany za kucharza, którego należy zabierać na wyprawy, bo przynosi szczęście.
Droga powyżej dwójki, aż do kluczowych trudności, jest już zaporęczowana. Teraz czeka nas przejście przez osławioną ściankę o ponad 100-metrowej wysokości. Nad nią powinno być gdzieś miejsce na mały namiot obozu trzeciego. Z niego chcemy zaatakować szczyt.
„Damy radę, co?”, czyli wspomnienia z pamiętnika
13 maja (51 dzień wyprawy)
„Damy radę, co?” – półsennie mówię do Piotra. „Jasne” – słyszę z głębi śpiwora. Tak mija piątek trzynastego. Długi dzień. Słońce pali do południa. I to tak, że czuję swąd przypalanych spodni goretexowych, które mam na sobie. Ciężki początek dnia. W takim upale człowiek ma wrażenie, że każdy ruch wymaga wielkiego wysiłku. Potem przychodzą niosące ulgę chmury. Mijam Szerpów i już w swoim tempie pokonuję kolejne poręczówki. Zaczyna sypać. Schodzą pierwsze lawiny pyłowe. Cóż, dzień jak co dzień. Mijam seraki i już widzę namioty dwójki. „Szybko dzisiaj poszło” – myślę. Powoli toruję w nieprzyzwoicie głębokim śniegu. Nagle staję na brzegu szczeliny głębokiej na kilkadziesiąt metrów. Otworzyła się w ostatnich dniach. Robi wrażenie. Szczególnie, że muszę ją obejść. Ostatnie sto metrów do dwójki to w miarę płaskie pole. Nie dość, że zasypywane śniegiem, to jeszcze miękkimi pyłówkami ze skał powyżej pola. Brnę ponad godzinę, aż w końcu znajduję obejście.
Namioty w dwójce leżą prawie w całości zasypane. Niebezpiecznie przekrzywione, jakby się miały zaraz zawalić. Cały czas sypie śnieg i wieje zimny wiatr. Cóż robić? Zrzucam ciężki wór i chwytam za łopatę. Po półtorej godzinie, kiedy przychodzą Szerpowie i Marcin, dwójka jest prawie całkowicie odśnieżona. Słońce chowa się za górami i ściska nieprzyjemny mróz. Dokuczliwy. Niemiłosiernie marzną palce u rąk i nóg. Wpełzamy z Piotrem do namiotu.
Wieczorem narada. Najlepiej by było zrobić sobie dzień przerwy. Ale prognozy pogody mówią o nasilającym się wietrze. Nie ma rady, trzeba napierać bez wypoczynku. Może jutro rano uda nam się wysuszyć rękawice, buty i całą resztę, która zamokła podczas dzisiejszego dnia. Nawang zszedł do ABC, a my zaatakujemy w czwórkę. Z Ritą zamiast Vlada, który wcześniej wycofał się z akcji. Kończę gotowanie i kładziemy się do śpiworów. Tak mija piątek trzynastego. „Damy radę, co?”.
Do góry!
Jednak odpoczywamy. Do góry ruszamy dopiero piętnastego. Noc była potwornie mroźna. Rano okazuje się, że przyszedł z dawna zapowiadany wiatr. Już nawet słońce nie jest w stanie nas rozgrzać. Jednak idziemy do góry. Obładowani jak muły. Mamy namiot na obóz trzeci, jedzenie, śpiwory, ubrania...
Dochodzę do końca poręczówek. Przede mną nieprzyjemny trawers. Nade mną białe, powywieszane w wielu momentach skały. Dochodzi do mnie Piotr. Zmarzłem, czekając na stanowisku, a wiem, że to dopiero początek dnia. 150 metrów niżej widzę Marcina i Ritę. Wszystko na razie idzie po naszej myśli. Po nieprzyjemnym trawersie jako pierwszy dochodzi do mnie Rita. Asekuruje mnie, gdy wbijam się w trudności. Pogoda psuje się kompletnie. Pada znajomy nam, drobny, ale gęsty i dokuczliwy śnieg. Wiatr wychładza. Czasem widzę koło siebie stare poręczówki. Pochłonięty wspinaniem nie zauważam końca liny. W międzyczasie dostaję kilkoma lawinami pyłowymi. Teraz nie robi to już na mnie wrażenia. Jest niesamowicie. Piękna wspinaczka na niesamowitej drodze. Dookoła mnie chmury i mgła. Wiem, że jestem w jednym z najpiękniejszych miejsc świata. Pode mną dwa kilometry „lufy”. Czuję się niesamowicie. Zakładam stanowisko i patrzę z niedowierzaniem do góry. Miało być pięćdziesiąt metrów, a jest co najmniej sto. Nie martwi mnie to, chociaż czas ucieka. Kolejna partia sytego wspinania. Tym razem dobija do mnie Piotr i ruszam wymarznięty czekaniem do góry. Nagle zawisam w powietrzu. Plecak przeciążył mnie na przewieszce. Zaczepiam dziabę o jakąś krawądkę, szeroko rozstawiam nogi. Plecak znowu ciągnie mnie w dół. Widzę kolejną rysę, w którą ostrożnie ładuję końcówkę ostrza drugiej dziaby. Powoli wychodzę do góry na odmawiających posłuszeństwa nogach. Czuję jak mięśnie rąk „pękają” mi z wysiłku. Serce zaczyna szaleć, oddech przyspiesza. Słyszę zgrzyt osuwającego się raka i znowu wiszę...
Kolejne 50 metrów to walka z przewieszkami i gładkimi, nieprzyjemnymi do prowadzenia ściankami. Ławy zostawiliśmy niestety w jedynce. W końcu docieram do stanowiska. Powyżej mnie jest już łatwiej. Wołam do radia, że można iść. Opadam zmęczony, zadyszany na śnieg. Wyszedłem z trudności i mnie wziął w obroty wiatr. Zakładam wszystkie zapasowe ciuchy, ale to nie pomaga. Na stanowisku czekam trzy godziny, aż pierwszy z chłopaków do mnie dojdzie i będę mógł znowu pójść do góry. Przewieszki nie puszczają tak łatwo obładowanych ciężkimi plecakami ludzi. Jest już ciemno... Ile to razy w Tatrach marzłem godzinami na stanowisku. Marzyłem wtedy, by być w Himalajach...
Mimo ciemności decydujemy się szukać platformy. Zziębnięty na kość ochoczo ruszam do góry. Jak najszybciej, by chociaż na chwilę rozgrzać zmarznięte członki. Po kilku metrach już wiem, że nie będzie łatwo. Śnieg jest sypki, głęboki i nie chce puścić. Najpierw ręką zgarniam wierzchnią warstwę, potem poprawiam dziurę kolanem. Wstawiam nogę, która cała się zapada. Stok jest stromy i wisi nade mną groźba zjechania z lawiną w przepaść. Dobrze, że jest ciemno i nic nie widać. Krok do góry. Zjeżdżam prawie w poprzednie miejsce. Kolejny krok. Znowu zjazd. Wymęczony napieram dosłownie centymetr po centymetrze. Po niewyobrażalnie długim czasie kładę pięćdziesiąt metrów. Dowiązują drugą poręczówkę. W świetle księżyca widzę, że do potencjalnej platformy jeszcze daleko. Kiedy to wszystko się skończy... W końcu rezygnuję. Plecak, sto metrów podwieszonej poręczówki, cały dzień wspinania i mróz zrobiły swoje. Zaczynamy zjeżdżać do dwójki.
Następne wyjście musi być na szczyt!
Kolejny dzień w dwójce. Odpoczywamy przed wyjściem do góry. Na szczęście namiot i pozostałe liny są już wyniesione do końca trudności na 7300. Powyżej trójki jest podobno jeszcze dwieście metrów kuluaru, który może być trudny. Snujemy z Piotrem plany, jak najlepiej rozegrać całą partię do końca. Mamy jeszcze jedną szansę. Na szczęście prognozy pogody się nie sprawdzają i nie nadchodzą burze i załamanie pogody. Zasypiamy z poczuciem, że jednak się uda.
Ranek przychodzi niespodziewanie. Ledwie jesteśmy w stanie się obudzić. Zmęczone nogi i ręce świadczą o pracowitych dniach. Wstajemy, ubieramy się, a w sąsiednim namiocie cisza. Dopiero po jakimś czasie odzywa się zmęczonym głosem Marcin. Komunikuje nam, że jednak schodzi na dół. Rita po dziesięciu minutach także się wycofuje. Przez moment zastanawiamy się, co z tym fantem zrobić. Czy damy radę tylko we dwóch? Prosimy Ritę, by został w odwodzie. Musimy mieć kogoś w dwójce. Kogoś, kto w razie czego przyjdzie nam z pomocą. Przepakowujemy się. Zostawiamy połowę jedzenia, które było zapakowane na cztery osoby. Wywalamy jakieś dodatkowe ubrania, bo trzeba się odciążyć. W górze czekają liny i namiot, które trzeba wynieść jeszcze wyżej. Kawał pracy dla jednego zespołu. Z godzinnym opóźnieniem ruszamy do góry.
Mknę uskrzydlony wizją szczytu. Pogoda wydaje się nam sprzyjać Co prawda mroźny wiatr nie ustał, ale nie niebie jest niewiele chmur. Wiszę już na pierwszej przewieszce. To tutaj latałem dwa dni wcześniej. Nagle przez radio Piotr odzywa się smutnym i wyczerpanym głosem. Jest tak zmęczony, że nie jest już w stanie iść wyżej. Mimo że rano czuł się dobrze. Dał z siebie podczas całej wyprawy totalnie wszystko. Kilkadziesiąt dni pracy zrobiło swoje i właśnie dzisiaj przyszedł ten dzień... Zapada decyzja o odwrocie. Ciężko mi się z nią pogodzić. Czuję się wyśmienicie, choć nie wiem, czy na tyle, by samemu dać radę wejść na szczyt. Jak się potem okazuje, decyzja była słuszna. Zapowiadana burza przyszła dzień później... Niespodziewanie kończy się najważniejszy, kluczowy dzień całej wyprawy. Kiedy schodzimy do bazy, żegnają nas pioruny i grad. Annapurna nie uśmiechnęła się do samego końca...
Epilog
Już na zejściu odzyskuję humor. Patrzę na te piękne, groźne skały. Mam świadomość tego, że wspinałem się na wymagającej drodze, w tak obłędnej ścianie. W zespole z niesamowitym, doświadczonym człowiekiem, od którego mogłem nauczyć się tylu rzeczy. Przecież właśnie o to chodzi we wspinaczce. Czuję się pokonany, ale pokonany w pięknym stylu. Walka trwała do samego końca. Mój świat coraz bardziej pragnie pustych dolin i dziewiczych ścian. Małych zespołów i samotnej walki z samym sobą. Bez tłumu turystów, bez mijanek na linach. Mam nadzieję, że jestem na dobrej drodze. W dużej mierze dzięki ludziom, z którymi mam okazję się wspinać.
A na Annapurnę jeszcze wrócę, by wyrównać rachunki...
Tekst i zdjęcia: Piotr Morawski
www.piotrmorawski.com
www.roberts.pl
GÓRY, nr 6 (133) czerwiec 2005
(dg)