Był początek lutego. Ruszyliśmy z Hedeviken. Ja na nartach, Edek na moich starych rakietach.
Idrefjall
BEZKRESNA BIEL
Ljusnan była zamarznięta. Przysypane śniegiem gałęzie brzóz chyliły się nad ścieżką i czasem ten tunel był trochę zbyt niski dla nas. Dzień pochmurny, białe na białym. Nad rzeką Valmen musiałam wyjąć latarkę i z pośpiechu pogubiłam się. Szlak miał skręcić i rzeczywiście to zrobił. Był wydeptany niemal jak autostrada. Przeszły nim renifery, stado zatarło ludzkie ślady. Po kilometrze zauważyłam, że stok opada… Wróciliśmy, kurczowo trzymając się linii lasu. Skręciliśmy. W miejscu, w którym spodziewaliśmy się domku, był tylko śnieg. Pobiegłam przodem – narty zapadały się mniej niż rakiety. Dobrnęłam do niezamarzniętego strumienia, wróciliśmy. Weszłam do lasu, coś tam przypominało mi skos dachu, a było pniem, dalej błysnął biały prostokąt… Rama okna? Zjechałam szybciutko, mieliśmy chatkę! Śliczna, dwuosobowa, z piecem i drewutnią pełną sosnowych pni. Ktoś zostawił kilka brzozowych szczapek i zwitek kory. Temperatura na zewnątrz spadła poniżej –20°C, wewnątrz podgrzaliśmy ją prawie do zera.
Ranek pochmurny, śnieg puszysty, nieubity. Rakiety Edka tonęły, zapadał się po kolana. Ubity szlak okrążał Sonfjället lasami, zostaliśmy na nim. Szczyt masywu ginął w bladej chmurze. Rzeczki były jeszcze niezamarznięte i w tym pozbawionym kolorów krajobrazie to one wydawały się najciekawsze. Padał śnieg. Na zjeździe Edek został z tyłu. Kiedy się zatrzymałam, żeby zjeść, bezkresną biel znienacka przeciął rozpędzony samochód. Jak zjawa z innej rzeczywistości… Siedziałam tylko kilkadziesiąt metrów od drogi! Za szosą spore podejście. Myślałam, czy nie przykleić fok, ale długo było łagodnie i weszłam na łusce. Już się ściemniało, kiedy stok zrobił się bardziej stromy. Edek wyrwał do przodu, świat zbłękitniał. Z zapałem fotografowałam kolejne oblepione świerki i niemal minęłam czarną saszetkę… aparat Edka! Ależ on był ciężki, pewnie położył go na pulce i ten zjechał.
W oknie płonęła świeczka. Ciepły blask za zasłonką z nawianego śniegu. Jakiś czas zajmowaliśmy się krzątaniną. Rozpalaniem, gotowaniem zupy. Trzeba było powywieszać botki, przewietrzyć śpiwory.
– Mgła – powiedział Edek, wracając z zapasem śniegu. – Mleko.
Chatka duża, wędkarska, z wielkim stołem i kuchnią pełną ostrych noży. Wyjrzałam – światła dalekich wsi we mgle, jak latające spodki. Edek też wyszedł, mgła odpłynęła, świeciła Droga Mleczna, rozbłysła zorza! Omal nam przy tym nie zgasł piec. Musiałam na nowo rozdmuchać żar. Rano oblepione śniegiem drzewka wyglądały jak galeria rzeźb, a my, jak przystało na gości muzeum, oglądaliśmy je kolejno, bez pośpiechu. Światło niskie, cienie jaskrawoniebieskie, lśnił lód. Każdy krok chrupał i tylko po tym poznawałam, gdzie jest Edek. Ze skraju płaskowyżu widziałam dalekie góry, łyse. Doliny szczelnie wypełniał las, czym niżej, tym ciemniejszy, mniej ośnieżony.
Rybakskojan
GÓRY JAK LUKROWANE CIASTECZKA
Zjazd długi. Leśna droga wąska i stroma. Zjechałam ciągiem prawie pięć kilometrów. Za rzeką minęłam nieoznakowany skręt. Szlak odbijał troszkę dalej. Podejście łagodne, szłam bez fok. Przez ścianę lasu co jakiś czas przebijało słońce, coraz niższe i niższe. Edek przyszedł skrótem – w rakietach to nie był problem – kiedy go znów zobaczyłam, słońce głaskało już podstawy świerków. Drogowskaz pokazywał Yttersjön – pomyślałam, że zdążę zobaczyć zachód nad jeziorem i pomknęłam w dół, nie sprawdzając zjazdu na mapie. Szybko, fajnie. Na brzegu stała chatka. Podeszłam przez zaspy, zamknięta.
– Wracamy?
– Po co? – zdziwił się Edek. – Pójdziemy sobie po płaskim, jeziorem. To nie ta chatka…
Słońce zaszło, szczyty za nami pokrył jaskrawy róż. Chatka malutka. Drzwi otwarte na oścież. Framuga wypaczona. Nie było drewna, na podłodze naniesiony lód. Spałam na stole, Edek na związanych ławkach. Wiało i troszkę zmarzłam. Ranek mglisty. Światło zmieniało się co chwilę i nie mogłam się oderwać od pozłacanych pagórków, oszronionych skarlałych brzóz, od szybkich śnieżyc ścierających co chwilę horyzont. Macki chmury docierały też do nas i wtedy padało, pomimo błękitnego nieba. Nipfjället, Städjan wynurzały się z morza lasów i lśniły jak polukrowane ciastka. Zjazd długi, szybki. Znów nie zatrzymałam się przez cztery kilometry, wyrzuciło mnie na jezioro. Pogubiłam się w plątaninie skuterowych śladów.
– Idź brzegiem. – Zadzwoniłam do Edka, kiedy już mi się udało namierzyć sklep. Obok była informacja turystyczna. Ubłagałam urzędującą tam panią, żeby znalazła nam nocleg. Domek kosztował 2000 koron, ale policzono tylko za dwie osoby i wyszło 500. Obiecaliśmy po sobie posprzątać.
Chatka nad Skärsjövålen
Sömlingshågna wydawała się ogromną górą. Ale podejście było łagodne. Wyratrakowana nartostrada, którą tuż przed południem wjechała maszyna ciągnąca narciarzy do kafejki na stoku. Pogoda była wspaniała, a trasa tak ubita, że Edek mógł iść w samych butach, szybciej niż zwykle na rakietach. Wyprzedził mnie oczywiście. Sprawnie wydostaliśmy się ponad las. Szlak wspiął się na wysoką przełęcz. Krzyże oblepiał zmarznięty śnieg. Wyglądało to wspaniale, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Luty jest jednak inny niż marzec, cieszyłam się, że przyjechaliśmy tak wcześnie. Stromo, przełęcz wąziutka, wskoczyłam w żleb, ale za zakrętem już było szerzej. Słoneczna kula podświetlała tuman zrywany ze zbocza przez wiatr. Chatka była niedaleko, z dobrym piecem i sporym zapasem drewna. W wodzie, którą natopiliśmy na piecu, znalazłam rano włos – gruby i biały. Wyjrzałam, tuż obok stało stadko reniferów. Wiatr niósł śnieżny pył, było przejmująco zimno.
Szliśmy płaskowyżem, mniej pofalowanym, niż można by wywnioskować z mapy. Gładkie wzgórza wywiane do gołego lodu i jedna urwista Sömlingshågna. Przez jakiś czas wędrowaliśmy po śladach stada, potem skręciliśmy na przełęcz. Wiało i czasem przebijałam się przez świeże zaspy. Na mapie była spora rzeczka, zeszłam do niej ostrożnie na nartach. Wypełniłam wszystkie termosy. Fajnie mieć wodę, oszczędność czasu i minerały. Z grani był wspaniały widok. Strumienie wędrownego śniegu szlifowały kamienisty stok, za pasem lasów lśniły góry na horyzoncie. Zjazd początkowo stromy, miękki – musiałam pokombinować – potem długi, przyjemny, w rzadkim lesie. Pojechałam aż do chatki. Było wcześnie, domek stał na osłoniętej polance. Drewutnia wypełniona pod dach. Wspaniałe miejsce. Rano bagnami, lasem… Szlak kluczył wśród drzew i ostatecznie wyszedł na drogę. Szeroką, gładką i pustą. Świetnie się nią zjeżdżało. Ciepło, słońce nadtapiało śnieg.
Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ
Całość tekstu znajdziecie w magazynie GÓRY numer 5/2021 (282)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/