W jedną z kwietniowych sobót wpadam do Piotrka. Mieszka między Chamonix i Argentiere w Les Tines, naprzeciw magicznego Petit Dru. Na drzwiach wisi jako kołatka ósemka zjazdowa...
Jakie były początki?
Zacząłem się wspinać w 1973 roku, po kilkuletnich włóczęgach po pobliskich górach znalazłem coś nowego – Tatry! Pierwszą drogę zrobiłem z bratem na Orlej Baszcie. Wieczorem, dość późno dotarliśmy do schroniska w Pięciu Stawach, gdzie wszyscy już spali. Słyszałem, że taternicy mogą spać w schroniskach na korytarzach, więc tam się ulokowaliśmy. Brat rzucił okiem do piwnicy, a że naczytał się o tragediach tatrzańskich, zawołał: „Zestaw Gremmingera”! Rano okazało się, że była to stara uprząż końska!
A potem ta historia z wozem na śmieci w Morskim Oku?
W Moku byliśmy pod stałą obserwacją, zawsze był jakiś „koordynator z ramienia...”. Na indywidualistów jednak nawet koordynator nie mógł wywrzeć żadnego wpływu. Mityczną ekipą była grupa, którą tworzyli Dziadek, Ojciec, Krowa, Żaba, Moma (syn Momatiuka). Jej dziełem były różne dymy, ale najsłynniejszy to afera z wozem na śmieci, który Dziadek potem nazywał „z wozem od gówna”. Przed starym schroniskiem stał taki wóz na gumowych oponach, gdzie śmieci się kisiły przez tydzień i potem je zwozili gdzieś na Łysą Polanę. Chłopcy kiedyś byli trochę pijani i chcieli sprawdzić, czy ten wóz sam ruszy z miejsca Wyjęli cegły i belki, które trzymały go na tym zboczu i wóz zaczął jechać drogą ze starego schroniska i to, cholera, coraz szybciej. Nie dało rady go zatrzymać, w końcu wpadł do rowu i wywaliły się wszystkie śmieci. Ktoś podkablował i rano przyjechała milicja, bo to park narodowy, ale jakoś się to załagodziło. Wszyscy się zebrali solidarnie, znaleźli jakieś stare liny i wyciągnęli ten wóz. Ale te liny tam potem zostały i gdy jakiś młody kursant chciał się wspinać, a nie miał liny to się mówiło: „Idź do dziadka, dziadek ma linę od gnoju!” Inna historia związana jest z poręczowaniem przez ekipę Dziadka nowej drogi na Kazalnicy koło Wielkiego Zacięcia. Chłopcy wykopali igloo pod ścianą, żeby nie schodzić ciągle do Moka i gdy nie było pogody pielgrzymki waliły zobaczyć tę lodową grotę. Niektórzy donosili piwo.
A kto urzędował wówczas w Morskim Oku? Dziunia?
Tak, raz zdarzyła się taka przykra sprawa, że baliśmy się, czy nas nie wyrzucą z tego Morskiego Oka... Dziunia wychodzi z kuchni i mówi: „Panie Michnowski, proszę natychmiast opuścić schronisko”. Dziadek, który siedział pijany z Krową, puścił pawia koło Dziuni i powiedział: „Dziunia mimo, że jesteś taka gruba, to cię kocham”. Na koniec poklepał ją po tyłku! Potem miał przewalone, bo to wszystko zaszło za daleko.
No tak daleko, daleko... ale spaliście na taborisku?
Gdy była brzydka pogoda, to siedziało się w schronisku do jedenastej i dopiero potem wszystkich wyrzucali na taborisko, bo wiesz, zimno – gdzie tam będziesz kiblował. Żeby było co pić, to mieliśmy kanistry pod stołami, które uzupełniało się w barze przed dziewiętnastą, bo wtedy go zamykali, a tak do końca posiedzenia było piwo. Pewnego wieczora, w 1977 roku, kiedy znowu lało, siedzieliśmy w schronisku z grupą wrocławską. Ja byłem z Kacugą, który narzekał, że nie ma piwa i nie ma co pić. Zauważyłem resztki piwa, poszedłem do kibla i przyniosłem prawie pełny kufel. Wszyscy byli już trochę pijani, więc pomyślałem „zobaczymy” i postawiłem ten kufel na stole, jak gdyby nigdy nic. Kacuga zobaczył: „O piwo!” Zaczął pić i wypił prawie całe. Ja na to, że tam było pół moczu i wszyscy zaczęli mnie popierać, że tak, że pół moczu było! Ten się sprzeczał, że głupoty gadamy, dobre piwo było! Skończyło się tak, że mieliśmy pierwsze po sezonie letnim zebranie w klubie. Lokal był na politechnice wrocławskiej, a prezesem klubu był Bogdan Jankowski. Odczytywał podsumowanie sezonu letniego, w którym zapisano: „...były przejścia ciekawe, w których uczestniczyli członkowie naszego klubu, ale były też rzeczy bardzo nieprzyjemne, wiele afer, a jedną z najgłośniejszych, która się odbyła w Morskim Oku było tzw. sikanie do kufli, w którym uczestniczyli także członkowie naszego klubu...”
To dużo siedziałeś wtedy w Tatrach...
Latem w Moku dwa miesiące i zimą co najmniej miesiąc. To w tym okresie zrobiliśmy z Marianem Jargiłą na lewo od Motyki na Zamarłej Turni nową drogę. Ochrzciliśmy ją Super Brutal Express, bo wtedy używaliśmy dezodorantu o nazwie „Brutal”. Nie było jeszcze tej mody w kraju, że nadawało się drogom nazwy. Nyka, wówczas naczelny „Taternika”, był raczej tradycyjny i obciął tę nazwę. Tak więc do dziś nie funkcjonuje pod tą nazwą, lecz jako droga Jargiły. Potem gdy Małolat otworzył nową drogę na Kazalnicy, to nazwali ją Schody do nieba, ale na początku także nie używali tej nazwy w „Taterniku”.
A zimą?
Z Kaziem Borkowskim robiliśmy pierwsze zimowe przejście Drogi Drlika-Orolina na Żółtej Ścianie w dolinie Małej Zimnej Wody. Zajęło nam to dwa i pół dnia, w sumie dwa dni, ale Kaziu był szczupły i nie chciał jeść. Mówiłem mu: „jedz, bo zimą padniesz!” Drugiego dnia wieczorem Kazia opuściły siły i padł, kaput. Byliśmy sześćdziesiąt metrów od szczytu i to w łatwym terenie, ale Kaziu był w takim stanie, że nie było sensu iść do przodu. Wykopaliśmy dziurę na grani, zabiwakowaliśmy, dałem mu jeść i dopiero następnego dnia doszliśmy do szczytu. Potem jeszcze z Kaziem Borkowskim i Jargiłą odhaczyliśmy kilka dróg na Słowacji.
Kaziu grywał z bratem w szachy w trakcie biwaków?
Jego ojciec był znanym profesorem od logiki, wykładowcą KUL-u i wszystkie dzieci – trzech braci i siostra – odziedziczyły zdolności matematyczne. Franek młodszy, brat Kazia był w latach 70. trzy razy z rzędu mistrzem juniorów w szachach, jeździł po całym świecie i dzięki niemu mieliśmy pierwsi we Wrocławiu wszystkie płyty Pink Floyd. Pewnego razu wspinaliśmy się razem na Kazalnicy, co zresztą z powodu złej pogody skończyło się wycofem. Przez całą noc nie mogłem spać, bo padał deszcz, a oni z Kaziem w płachcie biwakowej przez kilka godzin grali na pamięć w szachy. Cisza, nie miałem już papierosów, leżałem wkur..., a tu słyszę: „pion A5...” Pół godziny ciszy i: „koń B12...”
I kto wygrał?
Kaziu, który był wówczas studentem astronomii i odkrył jakąś nową gwiazdę, za co zaprosili go na stypendium do Boulder w Colorado. Dokończył tę sprawę z gwiazdą, zrobił doktorat, a potem gdy przyszedł stan wojenny, Amerykanie, choć wykorzystali jego osiągnięcia, odmówili mu azylu politycznego. Został i tak, bo gdzie miał wracać? Później, gdy byłem z Francuzami w Yosemite, to myślałem, że uda mi się spotkać z Kaziem, bo niedaleko, ale już wtedy wyjechał do Waszyngtonu.
W tych Tatrach, to był okres odhaczeń i pierwszych przejść zimą?
Tak, bo żeby załapać się na wyjazd centralny do takiego Chamonix, trzeba było mieć wyniki. Przyjechałem tu po raz pierwszy w 1979 roku, istniał jeszcze wtedy ten camping koło cmentarza, na którym koczowały stare grupy - Heming, Robins, Harlin, Amerykanie i Angole, Polacy i Czesi.
Polakom pomagał Teddy Wowkonowicz?
Dużo pomagał, bo wtedy dziki camping był zabroniony i policja wszystkich ganiała, a nas zostawiali. Zawsze dla Polaków były jakieś luzy. Na kolejkę na Midi była dla nas specjalna lista i dawali nam 50% zniżki. Ale i tak trzeba było kombinować, przywoziło się konserwy, choć na centralne wyjazdy PZA dawał trochę pieniędzy.
Rok później wróciłeś do Chamonix i już zostałeś?
Tak, wyjechałem do Paryża. Byłem po studiach, pozostała mi tylko obrona pracy, czego zresztą nigdy nie zrobiłem. Potem pracowałem tu, w dolinie latem w CAF (Club Alpine Francais) jako instruktor wspinania w Le Tour, a w CAF-ie zawsze było dużo jedzenia, więc przynosiliśmy chłopakom jak przyjeżdżali z Polski jakieś pieczenie, bo to wszystko na konserwach siedziało...
Wspinałeś się z ekipą z Paryża?
Gdy tam mieszkałem, to każdy weekend spędzałem w Fointainbleau, a tam łapało się dobrą szkołę wspinaczkową. Bouldering to nie moja specjalność, ale w starych książkach znalazłem informację, że niedaleko są duże skały, gdzie w czasach rozkwitu wspinaczki hakowej otworzono wiele dróg. Odhaczyliśmy je wszystkie. Francuzi w latach 70 walili spity wszędzie i nie było takiego wspinania klasycznego jak u nas. Angole i Amerykanie śmiali się z Francuzów, że wszędzie trzymali się haków tzw. „tire clue”. Do lat 80. ich poziom klasycznego wspinania nie był wysoki, dopiero potem się zaczęło, jak wypłynęli tacy ludzie jak Patrick Edlinger, Patrick Berthold, Cordier.
A co z Polakami?
W 1983 roku dzwonili do mnie ludzie z Wrocławia, że wspinają się tu, więc przyjechałem. Zastałem chyba ze stu Polaków. To było w tym czasie, kiedy dwie osoby z Krakowa zabiły się na drodze Poire’a na Gruszce na wschodniej ścianie Mt. Blanc. Potem jeszcze w 1985 roku spotkałem tu Dziadka. Przestał pić, był trzeźwy i jakoś się uspokoił.
Jeśli chodzi o ten wypadek, Wańka mówił, że mieli słaby sprzęt.
Wiesz, jakie wtedy były problemy ze sprzętem w góry. Raz z bratem dowiedzieliśmy się, że puch można kupić w fabryce w Kielcach. Wydelegowali nas z klubu, wzięliśmy Trabanta i pojechaliśmy do Kielc po ten puch, a było to akurat w czasach rozruchów radomskich i tak wypadło, że nie mieliśmy jeszcze puchu, ale wpadliśmy do Radomia i znaleźliśmy się w centrum wydarzeń. Brat miał aparat i zrobiliśmy trochę zdjęć. Później przekazałem te zdjęcia dla KOR-u (Komitet Obrony Robotników), który założono właśnie po rozruchach radomskich. Miały jechać do Paryża, ale je wcięło! Potem założyliśmy we Wrocławiu SKS (Studencki Komitet Solidarności) i były pierwsze zebrania w mieszkaniach prywatnych. Byli jednak ludzie, którzy pracowali na dwa fronty,więc nas nakryli, skonfiskowali książki z „Kultury” i znalazłem się na „liście”.
Mimo to założyliście na studiach podziemne pismo wspinaczkowe?
Tak, pismo nazwaliśmy „Łojant”. Na fotokopiarkach jedna dziewczyna zrobiła nam po znajomości kopie tekstów, bo ksero było wtedy pod kontrolą. Pamiętam, że jeden tekst był o Kurtyce, jeden o wspinaniu klasycznym, a w środku czarno-białe odbitki fotograficzne. Na okładce pierwszego numeru było moje zdjęcie z bratem na Jastrzębiej Turni z kanistrami z piwem, które wisiały obok. Wtedy to było źle widziane w klubie i potem były głosy na zebraniu, że wspinamy się z kanistrami piwa. Na szczęście nie były to czasy palenia skrętów, bo to dopiero byłaby afera!
Potem miałeś tę dziwną historię z milicją rzeczną?
Tak, mieszkałem wtedy u matki i kiedyś wracam do domu, a kobieta, co u nas pracowała mówi: „Panie Piotruś, dostał Pan tu wezwanie z milicji, ale nie ma pieczątki, ani podpisu to pewnie SB Pana wzywa”. Faktycznie nic nie było, więc wyrzuciłem je do kosza, ale za dwa dni przychodzi nowe wezwanie, tym razem z pieczątką – Komisariat Milicji Rzecznej we Wrocławiu! Trochę miałem cykora, bo to było zaraz po sprawie Pyjasa w Krakowie, więc uprzedziłem kolegów, żeby dym robili, jeśli nie wrócę. Wchodzę, jeden był starszy, drugi młodszy, okularki czarne jak agenci z FBI, w czarnych kurteczkach skajowych. „Dzień dobry Panie Piotrze, jak dobrze, że Pan przyszedł”. Przeprosiłem ich, że nie mogłem się stawić na to wezwanie ze względu na egzaminy na studiach, bo wiesz trzeba było grać wtedy głupa. „A to Pan studiuje?” – miałem już na końcu języka: – „Wie Pan jak to jest, sam Pan studiował”, ale nie chciałem prowokować. Zaczęło się od koniaczku i na początku gadaliśmy o pierdołach, a potem wypytywali o kontakty z ludźmi, aż w końcu, jak zorientowali się, że nic ode mnie nie wyciągną, musieli jakoś dojść do tego, że komisariat milicji rzecznej, więc mnie pytają ...
– Czy Pan był w tym roku gdzieś nad wodą?
– Nad morzem nie byłem, w górach na obozie wspinaczkowym!
– A czy tam była jakaś woda?
– No tak, wie Pan w Tatrach są stawy – mówię. – Morskie Oko, Czarny Staw. – Tak, była tam woda!
I wtedy na tym spotkaniu wyciągnęli mi skur... jeden oryginalny numer „Łojanta”, a w klubie sprzedaliśmy tylko cztery numery tego pisma!
Długo wydawaliście to pismo?
Nieee, bo zaczęły się dymy, że pismo nielegalne, więc się zatrzymaliśmy. Potem w tym SKS puściliśmy w ruch petycję w sprawie Pyjasa, żeby to wyjaśnić, do prokuratora itp. Petycja krążyła i na politechnice, i na uniwersytecie, na wszystkich wydziałach i wiesz, ile osób tę petycję podpisało? Trzynaście. Tylko trzynaście osób, jak na ostatniej wieczerzy. I tę trzynastkę zawiesili na rok.
Wspinasz się dalej?
W tej chwili głównie w skałach i na lodospadach. Na góry nie mam zbyt dużo czasu.
Rozmawiał: Krzysztof Lizak
"Góry", nr 8 (135), sierpień 2005
(kg)