15 sierpnia 2004 r. w czternastym dniu od rozpoczęcia akcji górskiej zespół w składzie Marcin Miotk (KW Warszawa) i Jacek Teler (Pamir) osiągnęli główny wierzchołek Piku Pobiedy (7439 m n.p.m.) uznawanego za jeden z najtrudniejszych siedmiotysięczników świata. Tego trzeciego polskiego wejścia dokonali w stylu alpejskim (szybki atak na górę bez zakładania poprzednio obozów) drogą prowadzącą przez Pobiedę Zachodnią (6918 m n.p.m.).
POLSKIE DROGI
Polacy podobnie jak większość „innostrańców” pojawili się pod Pobiedą dopiero w latach 90-tych. W roku 1994 roku górę atakowała wyprawa z Katowic. Pierwszego polskiego wejścia dokonała wyprawa poznańska pod kierownictwem Jarosława Żurawskiego w 1995 roku. Na szczyt weszli Zbigniew Trzmiel oraz Andrzej Dutkiewicz. W następnych kilku latach Pobiedę atakowały mniejsze wyprawy. Jedna z nich zakończyła się sukcesem: w 2002 roku Marcin Kaczkan samotnie zdobył szczyt. W sezonie 2004 Pik Pobiedy niezależnie od siebie atakowały cztery polskie grupy. Dwie z nich: "Bergson Tien-Shan 2004 Expedition" (Kinga Baranowska, Krzysztof Borkowski, Marcin Miotk) oraz "Pamir" (Paweł Roherych, Jarosław Żurawski, Jacek Teler) już na etapie obozu bazowego połączyły siły w zmaganiach z Górą Zwycięstwa. Celem było dokonanie trzeciego polskiego wejścia, pierwszego w stylu alpejskim. Wybraliśmy drogę autorstwa Medzmarishvilego, prowadzącą przez Przełęcz Dziki i Pobiedę Zachodnią (6918 m n.p.m.), która została wytyczona w 1961 roku.
Główną naszą obawą był czas, a właściwie jego brak. Na całą wyprawę mieliśmy 21 dni. Biorąc pod uwagę, że dwa poprzednie polskie wejścia trwały ok. 50 dni (Chan Tengri i Pobieda) oraz 40 dni, to czasu naprawdę mieliśmy niewiele. Pierwszym celem było jak najszybsze dotarcie na lodowiec Inylczek Południowy. Po wylądowaniu rano w stolicy Kirgizji – Bishkeku – okazało się, że nie doleciał nam jeden namiot. „Z pewnością ukradli”– prosto i szczerze poinformował nas pracownik Aeroflotu. Na miejscu bardzo nam pomogła firma Tien Shan Travel, która perfekcyjnie zorganizowała nam transport. W biurze odebraliśmy potrzebne dokumenty, zakupiliśmy gaz, uzupełniliśmy zapasy żywności i jeszcze tego samego dnia wieczorem jadąc wzdłuż jeziora Issyk-Kul dotarliśmy w ciemnościach do Maida Adyr (2700 m n.p.m.) – wojskowej bazy helikopterowej u wylotu lodowca. Tam spotkaliśmy Jacka, Jarka i Pawła. Dwaj pierwsi już trzeci raz będą próbować zdobywać Pobiedę. Respekt i szacunek za wytrwałość i determinację. „Czy ja też będę musiał przyjeżdżać tu jeszcze co najmniej dwa razy?” – myślę sobie.
SERAK – DLA CIEBIE WSZYSTKO
Założenie jedynki poszło nam sprawnie, aczkolwiek przejście lodowca Zwiedoczka jest bardzo niebezpieczne. Szykowaliśmy się do przejścia seraka, który zagradzał drogę do obozu drugiego (5000 m n.p.m.). Nasza taktyka zakładała dwukrotny transport wyposażenia do dwójki, która miała służyć jako baza wysunięta. Nie zamierzaliśmy już do końca wyprawy schodzić niżej. 5 sierpnia jeszcze po ciemku podeszliśmy pod serak. Należało go pokonywać bardzo wcześnie, bo słońce oświetlało go już o godzinie 6 rano, co skutkowało spadającymi bryłami lodu, soplami, kamieniami. Serak miał w najtrudniejszym miejscu około 30 metrów pionu, czasami lekko przewieszonego. Pokonanie go na lekko nie stanowiłoby żadnego problemu – jednak ciężkie plecaki spowodowały, że tego dnia tylko ja z Jackiem pokonałem serak. Dla reszty już nie starczyło czasu – mimo, że była dopiero 8 rano, należało się jak najszybciej wycofać z zagrożonego terenu. Skutek był taki, że dotarliśmy do dwójki nie mając palnika, który został w plecakach naszych partnerów. O ironio gazu mieliśmy 8 kartuszy. Szybko wyjęliśmy czarny plastikowy worek i przystąpiliśmy do topienia śniegu. W ciągu kilku godzin udało się nam zebrać dwa litrowe termosy. Picia wody z zagłębień karimaty nie zapomnę do końca życia. Całe szczęście, że był słoneczny dzień.
Ostatecznie 7 sierpnia byliśmy w komplecie w obozie drugim, poza Kingą, która musiała już wracać do kraju. Bardzo nam pomogła wynosząc wspólne rzeczy. Dzięki!
JAKA TO MELODIA? - LAWINA SONG
Wieczorem schodzący z obozu trzeciego Kirgizi poinformowali nas o lawinie pod Chan Tengri, w której podobno zginęło 10 osób. Byliśmy przerażeni, ponieważ zdaliśmy sobie sprawę, że wszystkie polskie grupy pod Chanem (Szczecin, Lubin, Bielsko) były właśnie wtedy w okolicach nieszczęsnej lawiny tj. powyżej obozu pierwszego. „Tylko nie oni, to niemożliwe” – takie myśli krążyły w głowie. Łączenie z bazą mieliśmy dopiero wieczorem - mogliśmy więc tylko czekać. To były najdłuższe 4 godziny w życiu. Okazało się, że mieli więcej szczęścia od swoich kolegów z Czech i Rosji. Wszyscy byli cali i zdrowi.
Przełęcz Dziki (5000 m n.p.m.) to wielkie śnieżne plato, z którego bardzo dobrze widać całą północną ścianę masywu Pobiedy. Jej duża stromizna powoduje, że każdego dnia ścianą tą suną olbrzymie lawiny. Mimo, że nasze namioty były rozbite w bezpiecznym miejscu, każdy odgłos lawiny powodował, że wyskakiwaliśmy z namiotu w celu lokalizacji źródła tak przerażającego dźwięku.
9 sierpnia o trzeciej w nocy wyruszyliśmy do obozu trzeciego (5700 m n.p.m.). Mieliśmy nadzieję, że będzie tam dla nas miejsce w jamie śnieżnej, którą rozbudowała wyprawa niemiecka. Razem z nami podążali Rosjanie – „mastiery sporta” z Moskwy. Jeden z nich szczycił się brakiem jednego palca w dłoni, który stracił przed dziesięcioma laty podczas ataku na Pobiedę drogą Abałakowa. Do jamy dotarłem po 3 godzinach, gdy pierwsze promienie słońca pojawiły się na horyzoncie. Miejsca starczyło tylko dla nas – Rosjanie musieli rozbijać namioty – jednak nie stanowiło to dla nich żadnego problemu – w ciągu dwóch godzin zbudowali solidne platformy, rozstawili namioty, które z kolei obudowali śnieżnym murem. Aż miło było patrzeć jak sprawnie im to poszło.
3 × 7000 - CHWILA PRAWDY
Następnego dnia rano pomimo tego, że huraganowy wiatr dalej nie dawał za wygraną postanowiliśmy z Jackiem wyruszyć w kierunku obozu czwartego. Liczyliśmy na to, że jak przestanie w końcu wiać będziemy w dobrym miejscu do ataku szczytowego. Jarek z Pawłem mieli do nas dołączyć następnego dnia. Początkowo szło się bardzo ciężko, na przemian skalną grzędą oraz śnieżnymi polami. Duże zachmurzenie nie rokowało szybkiej poprawy pogody. Jednak ku naszemu zdziwieniu po osiągnięciu wysokości ok. 6200 metrów wydostaliśmy się ponad pułap chmur. A tam czyste błękitne niebo i jakby nieco lżejszy wiatr. Na wysokości ok. 6400 m n.p.m. założyliśmy nasz obóz czwarty. Już prawie zabraliśmy się za rozbijanie namiotu, gdy zauważyliśmy ledwo widoczną dziurę w śniegu – po dokładniejszych oględzinach okazało się, że jest to mała jama śnieżna – prawdopodobnie pozostałość z zeszłego sezonu. Była bardzo ciasna, ale zawsze lepsze to niż rozkładanie i zwijanie namiotu przy porywistym wietrze. Trochę obawiałem się kolejnych dni – niby czułem się dobrze na tej wysokości – ale teraz czekały nas co najmniej trzy noclegi w okolicach 7000 tys. metrów. „A jeszcze dwa tygodnie temu byłem w Warszawie” – myślałem sobie.
UWAGA! - 7439 M N.P.M.
Poranek 13 września powitał nas wietrzną, ale stabilną pogodą. Postanowiliśmy nie wychodzić za wcześnie, aby zminimalizować ryzyko odmrożeń chcieliśmy wspinać się wyżej w słońcu. Na tej wysokości nie poruszaliśmy się szybko, skupiliśmy się raczej na tym, aby nie pogubić się gdzieś w partiach podszczytowych Pobiedy Zachodniej. Każdy z nas swoim GPS-em co jakiś czas znaczył drogę. Bardzo przydało się to w drodze powrotnej. Obóz 5 rozbiliśmy przy skałach tuż poniżej wierzchołka Pobiedy Zachodniej. Zgodnie z przewidywaniami głowa zaczęła boleć, ale wszystkie inne symptomy wskazywały, że jesteśmy w dobrej formie, apetyt dopisywał. Wieczorem połączyliśmy się z Jarkiem i Pawłem – właśnie szykowali się do spania w jamie w obozie poniżej.
Nastepnego dnia wczesnym popołudniem dotarliśmy do Obelisku – miejsca obozu szóstego (dla porównania podczas zeszłorocznej wyprawy na osmiotysięcznik Cho Oyu startowałem na szczyt z obozu drugiego – to pokazuje skalę trudności i długości drogi na Pobiedę). Bez powodzenia szukaliśmy długo jakiejś starej jamy śnieżnej. Rozbiliśmy więc namiot po stronie chińskiej, obudowaliśmy go murkiem śnieżnym i… zaczęliśmy się modlić, aby taka pogoda utrzymała się do jutra.
Nasze modły zostały wysłuchane i rankiem 15 sierpnia rozpoczęliśmy atak szczytowy na położony prawie 500 metrów wyżej główny wierzchołek masywu Pobiedy. Wspinaczka na szczyt była bardzo trudna, ponieważ biegła ona ostrzem nieubezpieczonej grani (na całej drodze na szczyt było tylko ok. 15 metrów starej liny poręczowej). Każda nieuważny krok groził dwukilometrowym upadkiem na stronę kirgiską lub chińską. Pogoda dopisywała. W partiach podszczytowych teren był mniej stromy, ale za to bardziej skomplikowany orientacyjne. Wreszcie po niecałych 4 godzinach byliśmy na szczycie! Radość była ogromna. Dla Jacka była już to trzecia wyprawa na Pobiedę. Jego upór został wynagrodzony. Zapierające dech widoki na stepy Kazachstanu i pustynie Takla Makan wynagrodziły nam dotychczasowe trudy.
POWRÓT - NAJSŁABSZE OGNIWO
Kolejnego dnia zeszliśmy do obozu na przełęczy Dziki, gdzie zabraliśmy nasz depozyt. Nie mogliśmy tego dnia schodzić niżej, ponieważ drogę zagradzał nam serak, który mogliśmy pokonać tylko bardzo wcześnie rano. Wreszcie 18 września około drugiej w nocy zwinęliśmy obóz drugi i ruszyliśmy w kierunku bazy. Lodowy serak pokonaliśmy dość sprawnie. Przed nami pozostało tylko (albo raczej aż) pokonanie lodowca Zwiedoczka. Poranny opad śniegu zakrył wszystkie poprzednie ślady – musieliśmy sami szukać drogi między szczelinami. Lodowiec zmienił się nie poznania w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Już nie był śnieżno biały, tylko szary. Malutkie wcześniej strumyki zamieniły się w górskie rwące rzeki, które musieliśmy pokonywać brodząc po kolana w lodowatej wodzie. Najbardziej denerwujący był fakt, że na horyzoncie widzieliśmy już bazę, a prawie wcale się do niej nie zbliżaliśmy. Obchodzenie wielkich szczelin powodowało, że pomimo ciągłego marszu postępy były nikłe. Zmęczenie coraz bardziej dawało się nam we znaki. Prawie czterdziestokilogramowy plecak dosłownie wciskał w podłoże, a na domiar złego pogoda zaczynała się psuć. „Jeszcze trochę, już niedługo, dasz radę” – tylko takie myśli przelatywały przez głowę. Wreszcie po prawdziwym slalomie między szczelinami wydostaliśmy się na morenę boczną. Mimo, że pozostało jeszcze sporo drogi, z nową energią pognaliśmy do bazy.
Jarek i Paweł też dokonali dużej rzeczy - dotarli na wierzchołek Pobiedy Zachodniej, gdzie spędzili noc. Dla porównania większość wspinaczy atakująca w tym roku Pobiede dotarła tylko do wysokości ok. 6000 m n.p.m. Zdajemy sobie z Jackiem doskonale sprawę, że nasz sukces to w dużej mierze zasługa całej wyprawy. Kinga, Krzysiek, Jarek, Paweł – bardzo Wam dziękujemy!
W tym sezonie dokonano tylko dwóch wejść – drugiego dokonał zespół dowodzony przez utytułowanych przewodników kazachskich (każdy na koncie po kilka 8-tysięczników). Jednak nie udało im się w komplecie powrócić do bazy - w zejściu zginął turecki alpinista.
EVEREST – SZANSA NA SUKCES
Kilkukilometrowy labirynt szczelin lodowca Zwiezdoczka, wspinaczka przez pionowe lodowe seraki, czterokilometrowa grań na siedmiu tysiącach metrów, eksponowana, nieubezpieczona grań szczytowa, konieczność założenia aż sześciu obozów – to wszystko sprawia, że Pik Pobiedy szybko weryfikuje umiejętności każdego alpinisty. Ale warto próbować – to przepiękna i niepowtarzalna góra.
Wielu znajomych ciągle pyta: Co dalej? Jaka następna góra? My już od dawna wiemy, marzymy, pragniemy. Odpowiedz brzmi: POLISH EVEREST EXPEDITION 2005. Trzeba wierzyć, że się uda: zorganizować, pojechać, wejść i wrócić! Jak oceniamy nasze szanse? Jesteśmy ostrożnymi optymistami. Oby dopisała pogoda.
Marcin Miotk – lat 31, alpinista młodego pokolenia, fotograf, filmowiec górski, maratończyk. Od kilku lat sukcesywnie realizuje swoje marzenia związane z górami wysokimi. Mimo młodego wieku zdobył kilka wysokich szczytów, w tym dwa szczyty ośmiotysięczne: Aconcagua (1999), Shisha Pangma 8013 m n.p.m. (1999), Mt Kenia (2001), Chan Tengri (2002), Cho Oyu 8201 m n.p.m. (2003), Pik Pobiedy (2004).
Więcej informacji, zdjęć z wyprawy na www.everest-top.com
Wyprawę w sprzęt (namioty, kurtki, śpiwory) wyposażyła firma BERGSON.
Tekst i zdjęcia: Marcin Miotk
"Góry", nr 1-2 (128-129) styczeń-luty 2005
(kb)