Trzy tygodnie ubiegłorocznego sierpnia spędziliśmy w Dolinie Bezingi, w Kaukazie Centralnym. W dwuosobowym zespole Warszawskiego Klubu Wysokogórskiego, składającym się z Pawła Karczmarczyka oraz mnie, czyli Michała Ziółkowskiego,
postanowiliśmy przejść kilka standardów oraz rozprawić się z głównym celem naszej wyprawy, którym miało być powtórzenie drogi północnym filarem Schary - drugiego pod względem wysokości szczytu Kaukazu.
Ta popularna droga pokonuje 1600 metrów różnicy wzniesień i jest uznawana za "odpowiedź Kaukazu na Filar Walkera w Alpach"*. I choć nie jest tak trudna technicznie, to jednak jej długość oraz bezwzględna wysokość szczytu decydują o powadze przedsięwzięcia. Polscy alpiniści znają już tę drogę z dwóch przejść w 1959 roku, w których uczestniczył m.in. Jan Długosz. My wypatrzyliśmy ten piękny filar podczas pobytu w Kaukazie rok wcześniej. Kompletnie nas urzekł i już wiedzieliśmy, że spróbujemy się z nim zmierzyć.
Okres aklimatyzacyjny
Znając topografię Doliny Bezingi z zeszłorocznego wyjazdu, z werwą przystąpiliśmy do realizacji naszego planu. Uwzględniając dużą wysokość na jakiej mieliśmy się wspinać, postanowiliśmy najpierw dobrze się zaaklimatyzować na niższych wierzchołkach. Powstrzymywani przez miejscowych ratowników - którzy podobnie jak wszyscy ich koledzy na świecie nie lubią nadmiaru roboty i dmuchają na zimne - porzuciliśmy myśl o wspięciu się na dosyć trudny Misses-Tau, leżący w masywie Dych-Tau. Przez chwilę zapachniało znanymi jeszcze z czasów ZSRR opisami o centralnym rozdzielaniu "marszrut" przez kierownictwo obozów.
Paweł wspina się na serak - Gestoły Ostatecznie na pierwszy ogień wybraliśmy dosyć łatwą turę skalno - lodową (lód 70 st., skała IV) na liczący 4150 m n.p.m. Mały Ural. Następnego dnia, po pierwszych walkach z wysokością dopełniliśmy dzieła, wraz z towarzyszącymi nam podczas wyjazdu paniami, na niewiele wyższym, acz turystycznym Gidanie (4176 m). Głowy bolały - wiadomo, pierwsze dni w górach - ale forma rosła! Po krótkim odpoczynku w bazie ruszyliśmy na podbój Muru Bezingi.
Ta licząca 17 km długości ściana zamyka dolinę od południa, a widać ją nawet z oddalonej o 35 km wioski. Wznosząc się prawie 2.5 km nad powierzchnią lodowca kulminuje w wierzchołkach przekraczających 5000 m n.p.m. To właśnie jej proporcje sprawiają, że o Dolinie Bezingi mówi się Małe Himalaje. Stojąc pod tym "ósmym cudem świata" i wsłuchując się w spadające w dół co 5 minut lawiny seraków nie sposób nie odczuć dreszczyku emocji. Jednym z najpoważniejszych przedsięwzięć w Dolinie jest trawers granią Muru Bezingi - droga biegnąca na znacznej swej długości powyżej 5000 m n.p.m. i zajmująca przynajmniej 5 dni czasu. Poprowadzono tutaj też wiele dróg ścianowych - chociażby nasz główny cel, czyli Filar Schary. Większość z tych dróg jest jednak narażona na lawiny, są więc chodzone dosyć rzadko.
My wybraliśmy dosyć bezpieczną i często odwiedzaną drogę na Gestołę (4860 m n.p.m.) - jeden z popularniejszych szczytów w całym Murze Bezingijskim. Wspinaczka wiodła ładną śnieżno - lodową grańką boczną zanikającą w lodowej ścianie, przez którą jeszcze kilka wyciągów wspinaliśmy się na grań. Tu zatrzymani przez popołudniową burzę zakończyliśmy zdobywczego dzieła... w nocy, przy pełni księżyca. Nie obyło się zresztą bez przygód, bowiem pomyliliśmy drogę i zbyt nisko trawersując pod granią wbiliśmy się w zbocze bardzo twardego, wymieszanego z kamieniami lodu. Dziabki i raki wchodziły tam niechętnie, a o wkręceniu śruby nie było mowy. Cóż, takie są uroki nocnego wspinania!
Cel ostateczny
Po zejściu z Gestoły poczuliśmy się dostatecznie zaaklimatyzowani do ataku na "Nasz Pięciotysięcznik". Zresztą czas się kończył i należało mocno się sprężać. Po sześciogodzinnym spacerze lodowcem dotarliśmy do Dżangi-Kosz, biwaku położonego dokładnie vis a vis północnej ściany Schary. Jest to jedno z niewielu miejsc w tych górach, gdzie przez cały sezon czuwa ratownik. Stąd rozpoczyna się podejście pod wszystkie drogi. Tu też, na wielkim lodowcowym głazie, mają swoje miejsce pamięci Ci, dla których Schara była ostatnią górą. Nie brak niestety swojsko brzmiących, znanych nam z Tatr nazwisk. Następny dzień przyniósł niewielkie załamanie pogody, a wraz z nim przymusowy odpoczynek. Obserwacje naszej drogi potwierdziły niestety wszystkie wcześniejsze, zasłyszane w Alpinłagrze doniesienia. Cała dolna część filara była dosłownie zamiatana potężnymi lawinami kamieni i to zarówno w dzień, jak i w nocy. Wyraźnie widoczny ostatnimi laty w górach typu alpejskiego efekt cieplarniany stał się naszym głównym przeciwnikiem. Spod obecnego tu dotąd w dużej obfitości lodu wyłoniła się bardzo krucha skała - filar był nie do przejścia!
W tej sytuacji za naturalny cel rezerwowy obraliśmy drogę normalną o wycenie 5A. Przejście tej starej, bo pochodzącej z 1888 roku drogi, mimo niewielkich trudności technicznych cieszy się dużym uznaniem u miejscowych. Zaczyna się ona, po przejściu dosyć skomplikowanych górnych partii lodowca, kuluarem o nachyleniu 65 stopni. Następnie prowadzi przepiękną, niezwykle na obie strony eksponowaną i długą na ok. 2 km granią. Inne drogi na Scharze są, ze względu na wiszące bariery seraków, obiektywnie niebezpieczne oraz oferują wycenę już dla nas zbyt ekstremalną - co najmniej 6A w rosyjskiej skali.
Wczesny ranek 22 sierpnia przywitał nas rozgwieżdżonym niebem. Z Dżangi-Kosz wyszliśmy więc o świcie. Dzięki widocznym gdzieniegdzie na lodowcu śladom dosyć szybko i bez błądzenia znaleźliśmy drogę pod ścianę między szczelinami, po czym przez niezbyt trudną szczelinę brzeżną wbiliśmy się w kuluar startowy. Jego przejście zajęło nam ok. 5 godzin - pełne 9 wyciągów w lodzie. Następnie wyszliśmy na ostrą "jak brzytwa" grań. Od dłuższego już czasu wypatrywaliśmy Rosjan, którzy mieli schodzić z góry. W końcu są! Poruszają się bardzo wolno. Są niesamowicie zmęczeni, ale szczęśliwi. Uwięziło ich na grani załamanie pogody i jesteśmy pierwszymi ludźmi, jakich widzą od tygodnia! Witamy się i żegnamy zarazem. Trudno się tu minąć! Dają nam jeszcze tylko swoje radio. Im już im nie jest potrzebne, a my utrzymamy przez nie kontakt z naszymi dziewczynami oraz ratownikiem, którzy zostali pod ścianą.
Już niedługo wchodzimy na pierwsze wypłaszczenie grani. Jesteśmy wykończeni, więc zostajemy tu na biwak. Rozkładamy naszą skromną płachtę i mościmy się pod jednym śpiworem. Zwycięstwo wcale nie jest pewne! Okazuje się, że gaz znika z butli bardzo szybko, a i jedzenia mamy tylko na jeszcze jeden dzień. Musimy wejść jutro na szczyt! Tymczasem Rosjanie pokonali w ciągu dnia tylko połowę pozostającego nam do celu odcinka i to na domiar w dół! Ranek jest piękny, lecz mimo to postanawiamy zabrać ze sobą sprzęt biwakowy. Jesteśmy daleko od szczytu. Nie wiadomo, gdzie nas zastanie noc i zwyczajowa tutaj popołudniowa burza. Idziemy szybko - związani, ale asekurując się tylko gdzieniegdzie. Skały wystają bardzo rzadko, a lód jest raczej alpejski, w którym śruby nie trzymają. Pierwszy raz idę po takiej grani - idealne, wręcz alegoryczne wyobrażenie granicy: z jednej strony słońce - z drugiej cień, z jednej Rosja - z drugiej Gruzja, z jednej cisza - z drugiej wiatr. I tylko ogromna, ścinająca nerwy ekspozycja po obu stronach jest identyczna!
Na przełęczy między dwoma wierzchołkami: wschodnim i głównym zostawiamy zbędny bagaż i o 11.00 jesteśmy na szczycie. Panorama jest piękna, żadnej chmury na niebie. W oddali, na zachodzie widać Elbrus. Na wschodzie na próżno wyszukujemy Kazbeku - zasłaniają go inne, niewiele niższe góry. Na północy Dych-Tau i Kosztan-Tau, pozostałe dwa olbrzymy Doliny. Pięknie wyglądają południowe stoki - niemalże pod stopami, 3000 metrów niżej widzimy małą, gruzińską wioskę. To Swanetia, rejon w Gruzji, w który samemu podobno niebezpiecznie się zapuszczać. Niedługo cieszymy się tymi widokami, ponieważ chcemy dziś zejść jak najniżej. Długo wytrzymuje tego dnia lampa, ale w końcu się chmurzy. Bardzo szybko pojawiają się gęste obłoki. Już blisko platformy, z której rano ruszaliśmy, nasze czekany zaczynają niepokojąco syczeć, poganiając do zejścia. W ten sposób bardzo naładowane, wręcz pachnące prądem powietrze oddziaływuje z naszym sprzętem. Grad wielkości ziaren fasoli zaczyna padać, gdy już w miarę bezpieczni układamy się w płachcie. Pioruny biją w grań gdzieś zupełnie niedaleko, a wiatr przez całą noc podsyca atmosferę walki z żywiołem.
Nazajutrz po ciężkiej, nieprzespanej nocy zjazdami osiągnęliśmy lodowiec. Gratulacje dziewczyn i uznanie dotąd sceptycznych Rosjan ostatecznie uświadamiają nam sukces. Nawet mokre od ulewy zejście lodowcem nie jest w stanie popsuć nastroju! Jakże wybornie smakuje piwo spożywane w saunie, w wymierającym już powoli obozie. Taki jest smak spełnionych marzeń!
Informacje praktyczne:
Dojazd
Aby osiągnąć Dolinę Bezingi, trzeba dostać się do Mineralnych Wód, a stąd do Nalczika - stolicy autonomicznego okręgu Kabardyno - Bałkaria. Najtańszą opcją jest transport kolejowy: trzy razy w tygodniu z Brześcia odjeżdża pociąg bezpośredni do Mineralnych Wód. Można też jechać ze Lwowa pociągiem z przesiadką w Rostowie n/Donem. Do Mineralnych Wód i Nalczika latają też samoloty z Moskwy oraz Kaliningradu, ale jest znacznie drożej. Dalej jeździmy transportem lokalnym, czyli taksówkami lub busami podobnymi do tych w Zakopanem. Najwygodniej jest jednak umówić się na przyjazd z dyrekcją Alpinłagru za pośrednictwem poczty elektronicznej. Dowiozą nas wtedy na miejsce swoim transportem, a przede wszystkim załatwiają sami konieczne pozwolenia (dolina leży w strefie nadgranicznej). Jeśli decydujemy się sami dokonać formalności, może nas czekać prawdziwa przygoda! W tym celu z Polski należy zabrać pismo z listą uczestników, potwierdzone jak największą ilością pieczęci (najlepiej okrągłych). Z pismem tym udajemy się w Nalcziku na ul. Kabardyńską, do kwatery wojsk pogranicznych, gdzie szukamy komendanta, dajemy podarek i... staramy się coś załatwić. Znajomość języka rosyjskiego jest konieczna przynajmniej w podstawach!
Działająca na miejscu od czerwca do końca sierpnia baza zapewnia wszelkie wygody: są prysznice, stołówka z kuchnią, sklepik ze świeżą żywnością i piwem, pokoje o różnym standardzie, a nawet sauna. Można też się zaopatrzyć w benzynę, oraz nabić butlę z gazem.
Przez cały sezon w obozie oraz w dwóch chatach w górach zamieszkują ratownicy. Służą oni radą w doborze celów (mają świetne zdjęcia), a na życzenie wypożyczają radia. W Alpinłagrze praktykowana jest zasada, że płaci się za każdy dzień pobytu w Dolinie, niezależnie od tego, czy jest się w bazie czy biwakuje w górach. Taki, na pozór nieuczciwy układ, jednak się opłaca, ponieważ w cenę wliczone jest załatwienie wszelkich pozwoleń, doradztwo ratowników, możliwość wypożyczenia radia na wspinaczkę oraz depozytowania niepotrzebnych rzeczy przy wyjściu w góry. Poza tym wspinamy się w parku narodowym, jest więc to swoista opłata za przebywanie na jego łonie, a do tego jesteśmy już przyzwyczajeni.
Wspinać się można jak w każdych górach świata, czyli przez cały rok. Sezon letni trwa jednak w miesiącach, gdy czynna jest baza (czerwiec-sierpień). W czerwcu na lodowcu jest jeszcze podobno dużo śniegu i przydają się narty tourowe. Sezon zimowy oficjalnie nie istnieje, a wspinaczki o tej porze roku należą do niezwykłej rzadkości. Podstawowy problem tego rejonu w zimie, to jak się dostać pod ściany - najbliższa wioska leży bowiem w odległości 35 km. Brak jest w zasadzie dróg skalnych, które można by porównać do Igieł Chamonix. Zdecydowanie przeważają drogi lodowe oraz mixtowe. Wielkim uznaniem cieszą się tutaj przejścia graniowe: trawers Muru Bezingi i krótszy, ale trudniejszy trawers od Dych-Tau do Kosztan-Tau. Największymi przeciwnikami na tych drogach jest pogoda oraz wysokość, na długich odcinkach przekraczająca 5000 metrów. Niezależnie od wyboru drogi, podejście i zejście są długie, więc całe wyjście w góry zajmuje co najmniej 3 dni. Zjazdy drogami należą do rzadkości.
Adres
www.bezengi.mountain.ru
e-mail: bez@kbsu.ru
360004 Nalczik, Kaberdyno-Bałkaria, ul. Czajkowskiego 8, tel. (866-22) 559-57
Tekst: Michał Zółkowski
Foto: Paweł Kaczmarczyk
Archiwum Magazynu Góry
(dg)