facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2004-01-01
 

Morze Marzeń (EL CAPITAN)

Rozmawiając na Camp 4 z Jimem Bridwellem, zapytałem o genezę nazwy Sea of Dreams...


Rozmawiając na Camp 4 z Jimem Bridwellem, zapytałem o genezę nazwy Sea of Dreams. Wyjaśnił mi, że po zejściu ze ściany, stojąc na polanie pod El Capitanem, zapytał się przyjaciela, którędy biegnie ich wspólna droga, bo on nie potrafi sobie wyobrazić. Ten odpowiedział: „Bo widzisz Jim, ta droga, jej przebieg, jest jak marzenie, jak morze marzeń”.

Gdy w połowie września spotkany w Moku „Blondyn” spytał mnie, co z mym wyjazdem do Doliny, musiałem mu ze smutkiem odpowiedzieć, że nie bardzo, bo skoro dotąd nie oddałem długów za ostatni wyjazd, to w trzy tygodnie raczej nie uda mi się zdobyć pieniędzy na nowy. Może, jak wygram przetarg na szyby... Tak naprawdę, to jedyne co mnie wtedy interesowało to, czy moja kontuzjowana ręka umożliwi mi skończenie drogi, w którą wbiliśmy się z Adamem dzień wcześniej...

Trzy tygodnie później, dzięki wielkiej pomocy moich bliskich (kolejne długi lub odroczenie spłaty starych), przyjaciół (brakujący sprzęt, dużo sprzętu) i Kasi (jedź!), siedziałem koło Maćka i Jarka w samolocie zmierzającym do stolicy Zjednoczonego Królestwa. Mój paniczny strach przed lataniem pomagały mi przezwyciężyć licznie serwowane rozluźniające napoje. Na lotnisku Maciek, nasz „Kierownik”, podejmuje szybką decyzję: „Musimy wykorzystać te parę godzin postoju, pokaże wam chłopcy miasto!”

Tak, Londyn jest piękny, zwłaszcza, gdy się go widzi przez okna kolejki mknącej w kierunku centrum. Po spędzeniu czasu potrzebnego na zrobienie zdjęcia na pięknym Trafalgar Square zaczynamy odwrót na lotnisko. Pojawiamy się w ostatnim momencie, jeszcze chwila i naszą podróż zakończylibyśmy tutaj.

Dzięki kolejnym miłym stewardesom, podróż z zamglonego Londynu do wręcz upalnego San Francisco mija nam szybko. Również szybko wynajmujemy samochód, duży amerykański automat. Sen o Ameryce się rozpoczął. Niestety, zakorkowane z powodu rozgrywek futbolowych miasto szybko sprowadza nas na ziemię. Podczas szukania objazdu zablokowanych autostrad, zwiedzamy dzielnice, do których turyści z reguły rzadko zaglądają. Jest to naprawdę duże przeżycie. W końcu autostrada. Dziewięciogodzinna różnica czasu i długi lot dają się nam mocno we znaki.

Chłopcy śpią, przed pójściem w ich ślady chroni mnie kofeina z siedmiu okropnych i słabych amerykańskich kaw. Mimo to pięć razy gubię drogę. Wreszcie Dolina. Budzi mnie stukot kamyków o podwozie, automatycznie hamuję. Okazuje się, że zasnąłem, przejechałem swój pas, sąsiedni i zatrzymałem się na piaszczystym parkingu oddzielającym ulice od koryta rzeki. Nieźle się zaczyna, muszę się trochę przespacerować. „Jarku, poczęstujesz mnie papierosem?” Na campie lądujemy o drugiej w nocy.

Camp 4, magiczne miejsce, jak twierdzą Amerykanie, jedna z trzech najważniejszych baz dla wspinaczy na świecie, obok tej pod Everestem i Chamonix. Pojawiliśmy się tam w pełni sezonu, camp pękał w szwach. Niezapomniane przeżycie, ludzie z całego świata – istna globalna wioska, a na każdym kroku spotykasz kogoś z pierwszych stron „Climbinga” czy „Rock&Ice’a”. Z tego miejsca bije pozytywna energia i nieważne, czy przyjechało się tu wspinać wielkościanowo, bulderować czy tylko pojeździć na rowerze. Okazuje się, że na campie są Polacy i to nasi przyjaciele. Na Nosie drugi dzień walczy Janek z „Wawą”, gdzieś się kręci nasz mistrz, Jacek Czyż, a duszą towarzystwa całego Camp 4 jest Marta [Czajkowska – red.] vel „Młoda”. Jeśli do tego dodać, iż parę dni później pojawią się Szczepan ze Stefanem, a następnie „Chmielu” z „Jurasem”, otwarcie można napisać, iż w tym roku Doliną „rządzili” nasi.

Byłem pod tak wielkim wrażeniem całej tej atmosfery, że najchętniej nie ruszałbym się z campu nigdzie, jednak kierownik jest nieubłagany. W dwa dni robimy potrzebne zakupy, a już trzeciego drepczemy pod naszą drogę. Banalne początkowo podejście z powodu ciężkich worów, strasznego upału i coraz bardziej stromych piargów, zamienia się w uciążliwą walkę – na szczęście, nie długą. Półtorej godziny później jesteśmy pod ścianą, jedną z najsłynniejszych na świecie, a zarazem z najdziwniejszych. Dziewięciusetmetrowy, ciągnący się na parę kilometrów monolit, skrajnie trudne drogi, groźne załamania pogody, jednym słowem poważna górska przygoda. Z drugiej strony bliskość przelotowej drogi przez Dolinę, na której jest ogromny ruch samochodowy, mnogość wspinaczy na ścianie, świadomość ospitowanych stanowisk i pogoda. Przez miesiąc naszego pobytu nie spadła ani jedna kropla, a o załamaniu, fakt, że poważnym, wiedzieliśmy dobre parę dni wcześniej. Jednym słowem: skałka, panie; duża, ale skałka.

Na pierwszy ogień, a raczej prowadzenie „rzuca” się Maciek (jako „Kierownik” chce nam chyba dać dobry przykład). Ze współczuciem patrzę na niego, upał jest tak wielki, że ciężko usiedzieć w cieniu drzew. Maciek pomału, ale systematycznie zdobywa wysokość. W końcu stanowisko, czyszczę wyciąg, holujemy wora, poręcz i do domu. Dłużący się powrót na camp asfaltową drogą (gdybyśmy wiedzieli, ile jeszcze razy będziemy ją przeklinać) przyrównujemy do naszego podejścia do Moka.

Tymczasem „Młoda” robi nam reklamę wśród mieszkańców campu – że to nasza pierwsza wspólna wspinaczka, pierwsza droga na El Capie i pierwsza droga typu big-wall... Stajemy się małą sensacją. Początkowo słyszymy dyskretne sugestie, by może zmienić plany, że to trudna droga, że tam się można zabić... Jednak, gdy udaje się nam cało wracać po kolejnych dniach poręczowania, dostajemy masę dobrych rad i wskazówek, dokąd poręczować, jaki sprzęt wziąć, po prostu „mistrzowie” nie dość, że są wielkiej klasy wspinaczami, to są też, a może przede wszystkim, naprawdę w porządku ludźmi... Nieocenioną pomoc otrzymujemy od Jacka.

Kolejne dni zlewają mi się w jeden wielki fizyczno-psychiczny wysiłek. Poranne kawy (gdyby oni znali prawdziwą kawę), coraz chłodniejsze noce (podobno jestem w Kalifornii!), transport sprzętu pod ścianę (po co nam tyle tego?), mój pierwszy kontakt z copperheadami (czy oni nie znają jedynek?), holowanie worów (Boże, ile one ważą!), Jarka wahadło ze słabiutkich headów (jest naprawdę dobry!), Maciek na Laura Scudder Traverse (ten to ma psychę!), pierwsze stare A5 na drodze i próba wyprostowania wahadła, przy której naruszam kilkutonową płytę. Na szczęście nie runęła, ale tracimy mechaniki, których nie można wyciągnąć spod poruszonego „flejka” (oj, bałem się) i przede wszystkim nauka. Uczymy się od siebie różnorakich patentów i wspólnego działania, ale największe lekcje pobieramy od ściany, lekcje pokory i coraz większego szacunku.

Nagrodą za codzienne niekończące się powroty „ukochanym” asfaltem jest nasz polski „site” pełen przyjaciół i wieczorne pogawędki przy ognisku.
– Shanon, co ty jesteś taki dziś markotny?
– A bo jestem słaby, no wiesz, robiliśmy Zodiaka aż dziesięć godzin, a przecież chcieliśmy zrobić nowy rekord....
– Jacek, jak ta twoja nowa droga? Maciek mówił, że zrobiłeś jakieś kosmiczne wahadło ze skykooków.
– Jakie tam kosmiczne, te hooki bardzo dobrze siedziały.
Po prostu mistrzowie.

17 października. Wielki spręż – „Młoda” z Janem idą na Zodiaka, Szczepan z „Prezesem” po wywspinaniu całej okolicy uderzają na Nosa, Jacek, tak jak i my, skończył poręczowanie i wchodzi w ścianę. W nocy nie mogę spać, jak zwykle przed poważnym wspinaniem. Setki pokrętnych myśli kołaczą mi się w głowie.

Wstajemy wcześnie rano, by uniknąć podchodzenia w słońcu. Idziemy razem z „Młodą” i „Janem”, długie pożegnanie, jak zwykle w takiej sytuacji ubarwiane głupimi uśmieszkami, oni idą dalej pod Zodiaka, a my zaczynamy „pałować”.

Zrzucając za sobą poręcze, mimo wszystko czułem się dziwnie. Z powodu licznych trawersów i sporego przewieszenia, ewentualne zjazdy byłyby problematyczne, a ja dobrowolnie pozbywałem nas najłatwiejszej drogi odwrotu. Podczas gdy mnie nękały wewnętrzne rozterki, chłopcy poręczowali nowe wyciągi. Najpierw Jarek przebiegł szybko off width`ową rysę, a potem Maciek zaczął prowadzić najsłynniejszy wyciąg na drodze Hook or Book – trzydziestometrowy trawers w całości nad wielka półą, Continental Shelf, miejscem naszego pierwszego biwaku. Na dziesiątym metrze mija się ostatni stały przelot, potem już tylko różnorakie hooki, poprzedzielane paroma headami. Zaiste wielka była moja radość, gdy podczas rozbijania portali, przy zapadających ciemnościach, usłyszałem donośny, pełny szczęścia, krzyk „Kierownika” wpinającego się do stanowiskowego spita. Myślę, iż jego radość była jeszcze większa, bo chociaż nie jest to może zbyt skomplikowany techniczne wyciąg, to obciążenie psychiczne kwalifikuje go, moim zdaniem, do najtrudniejszego na drodze.

Chwilę później siedzimy razem na wygodnej półce – pełen socjal, portale wiszą tuż nad nami, a my zajadamy się amerykańskimi zupkami, w tym momencie najsmaczniejszymi na świecie.
– Panowie coś wam powiem, dziś są moje urodziny – zaskakuje nas Jarek. – Ten biwak, ta chwila, to chyba najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem – dodaje po chwili.
– No to luksus chopie! – z ulubionym powiedzeniem Jarka na ustach, które niejeden raz jeszcze usłyszę, wyciągam z wora trzy browarki schowane na specjalne okazje. King Cobra – przebój Doliny, bardzo dobre, no i tanie, jedyne 63 centów za puszkę...

Idąc w ścianę stwierdziłem, że to rewelacyjna okazja, by spróbować rzucić papierosy. Jarek natomiast, jako drugi palacz w zespole, zabezpieczył się w odpowiednią ilość, umawiając się wcześniej ze mną, iż niestety, częstować mnie nie będzie mógł. Zmęczenie, wypity browar i nasze świetne humory spowodowały, iż zapragnąłem ostatni raz poczuć to wspaniale uczucie zakurzenia jednego przed snem. W drodze wyjątku Jarek mnie poczęstował. Do dziś nie wiem jak, ale podczas odpalania papierosa wypuściłem go z rąk. Przez następne osiem dni nie raz miałem przed oczami widok tego spadającego uspokajacza nerwów...
Zasypiam przy akompaniamencie nocnych wrzasków. To zespoły spędzające noc w ścianie mówią sobie dobranoc.

Następny dzień to moje prowadzenie i potwierdzenie subiektywności wycen; mimo iż było to tylko A3+, moim zdaniem był to najtrudniejszy poprowadzony (przeze mnie) wyciąg na drodze. Nigdy nie zapomnę, jak mając za sobą trudne ruchy na hookach, przytrzymując się obłego kantu, a stojąc w kaprawym headzie, widziałem dziesięć metrów nad sobą stanowisko, lecz nie znajdywałem żadnej możliwości dodarcia do niego. Gdy w końcu, po nastu minutach, otarłem rękawiczką pot spływający z twarzy (słońce i emocje), z niedowierzaniem spojrzałem na dziurę pod bat hooka, która cały czas była w zasięgu, tyle że niewyczuwalna pod moją dłonią...
Biwaku nie przenosiliśmy, wygodna półka pod nogami była dla nas ważniejsza niż zmęczenie wynikające z pokonania dodatkowych metrów poręczy.

Techno, głośne, w głowie niezrozumienie. Ostatni raz słyszałem to „Na Jatkach” we Wrocławiu? Powraca świadomość, jestem w ścianie, w portalu, ale głośną muzykę słyszę dalej... Co gorsza, chłopaki też ją słyszą, chyba nam wszystkim ze zmęczenia odpie... Jednak nie, już pod koniec poręczowania, widzieliśmy jakiś ludzi wspinających się na pierwszych wyciągach North America Wall, drogi leżącej najbliżej naszej, a co więcej w dwóch miejscach się z naszą przecinającą. Jak się późnej okazało to Leo Houlding (między innymi on-sight na słynnej drodze braci Huberów El Nino) wraz z swym yosemickim partnerem, Jose Pereyra (szybkobiegacz z Doliny, między innymi Zenyatta Mendatta w 26 godzin) zabrali czwórkę znajomych na ich pierwszy big-wall. Tym razem nie trudność, ani nie czas przejścia miały być najważniejsze, lecz zabawa, przede wszystkim dobra zabawa. W związku z tym, poza masą dobrego jedzenia, zabrali w ścianę trzy flaszki Jasia Wędrowniczka, dwudziestolitrową beczułkę piwa oraz dużo prozy Marii Konopnickiej oraz poezji Leopolda Staffa. Pobyt w ścianie miała im umilać muzyka wydobywająca się z gigantycznego magnetofonu. To właśnie ta muzyka zbudziła nas, gdy pod ochroną nocy (w dzień na przemian z porywistym wiatrem doskwiera upał), holowali cały swój dorodny majdan...

Po ciężkiej nocy, ciężki dzień. Mamy do pokonania dwa wyciągi A4. Najpierw słynny, niegdyś kluczowy, Don’t Skate Mate. Szybko pokonuję pierwsze, niezbyt trudne metry, dochodząc do miejsca po widocznym świeżym obrywie. Na schemacie w tym miejscu figuruje „expanding”. Jestem załamany, nie widzę żadnej możliwości przejścia, co więcej, wiem, że nad tym brakującym „flejkiem” miały zacząć się trudności. Tylko dzięki dużemu wsparciu psychicznemu asekurującego mnie Jarka – „spoko, loty będą w czeluść” – udaje mi się znaleźć czujne obejście. Następne metry, to ciągłe przekonywanie siebie, że następny hook będzie lepszy od wcześniejszego. W końcu połowa płyty: miejsce, gdzie Bridwell wbił coś stałego – najmniejszego copperheada. Z szerokim uśmiechem na twarzy, wbijam tam „momowską” jedynkę. Chce się żyć, świat jest piękny, „Moma” był wielki... Przy wesołych komentarzach budzących się naszych ścianowych przyjaciół z North America osiągam Big Sur – kolejna dobra półka, dziś będziemy spać tutaj, lecz na razie jeszcze jeden wyciąg.

Jarek szybko pojawia się na stanowisku, teraz jego kolej. Maciek walczy dziś z worami. Z przerażeniem obserwuję, jak w rytm dobiegającej z dołu transowej muzyki, „Blondyn” pomału zdobywa teren. Przeszło dwadzieścia metrów kruchego, klasycznego terenu, bez możliwości założenia jakiekolwiek protekcji, z perspektywą lotu w stanowiskową półę (Amerykanie coś takiego nazywają runout). Dalsza część wyciągu to wyrafinowana hakówka z turnicą pod tyłkiem. Czyszcząc wyciąg, tylko parę razy trzeba było użyć młotka... Gdy późnym wieczorem, Jarek rozkładał portale, dalej walczyliśmy z „Kierownikiem” z naszymi świniami (jak wszyscy nazywają ciężkie do granic możliwości „haulbagi”). To zdumiewające, jak wieloma niedyplomatycznymi epitetami można je obdarzać, gdy po raz setny zahaczą się gdzieś po drodze.

Następne dni to walka z coraz większym zmęczeniem i niemalejącymi trudnościami. Już dawno doszliśmy do wniosku, że wybraliśmy za trudną drogę, jak na naukę big-wallu. Nie chodzi już o samo wspinanie, które – choć bardzo trudne – jest do ogarnięcia, ale o logistykę, którą utrudniają liczne trawersy i spore przewieszenie. Musimy się jej uczyć na własnych błędach.
Najpierw Maciek pokonuje To The Tooth i The Blue Room, dwa kruche wyciągi, osiągając słynne siedemnaste stanowisko, gdzie niegdyś autorzy drogi osadzili siedem słabych rurpów. Dziś trzy błyszczące spity spokojnie pozwalają odpocząć w zawieszonych portalach.
Piąty dzień w ścianie. Moja szychta. Po porannej wymianie uprzejmości (zawsze zabawnej) z naszymi sąsiadami, wbijam się w kolejny trawers... Gdy dwanaście godzin później zjeżdżamy z Jarkiem do portali, mamy powody do zadowolenia. Urobiliśmy dziś przeszło dwa i pół wyciągu, a w tym Bull Dike, przeraźliwie kruche A3+, a co chyba najważniejsze – „Kierownik” znalazł dodatkowe batony...

Kolejny dzień, Jarek szybko kończy Price i Light (jak się okazało, przeszliśmy go wariantem pierwszych zdobywców – rzadko chodzonym). Przed nim ostanie A4 na drodze Ace in Space. My z Maćkiem znów zmagamy się z worami, a przede wszystkim, ze straszliwym wiatrem, który jak może, utrudnia nam życie.

– Chłopaki patrzcie – z amoku pracy wyrywa nas głos Blanki, znajomej Czeszki, która jest w ekipie Leo. Widok jest zdumiewająco zabawny. Cały ich dobytek połączyli w jeden długi waż. Sześć „świń”, trzy portale, tuby itp. Osiągnął on długość ponad czterdziestu metrów, dwieście metrów wyżej (posiadali tak długą linę, gdyż umożliwiała im transporty między znajdującymi się na ich drodze półami – ma być wygodnie), pięć osób wisi na przeciwwagę, starając się to wszystko unieś w górę. Swe zrozumiałe niezadowolenie łagodzą, wykrzykując zasłyszane od nas, najpopularniejsze polskie przekleństwo – komiczne przedstawienie. Obrazu, a raczej dźwięku, dopełniał Leo, zmieniający muzykę na coraz ostrzejsze rytmy, krzycząc jednocześnie, iż trzeba zwiększyć tempo...

Jarek natomiast szybko pokonał wyciąg, podejrzewam, że nigdy nie zapomni ruszającego się „flejka”, z którego korzystając trawersował do stanowiska. Szybko wbił się w następny, Peruvian Flakes, z którego w pamięci zostanie kolejna zabawa w ciuciubabkę z dziurą pod bat hooka, której w zapadających ciemnościach nie można było dostrzec. Chwilę później Jarek osiąga doskonałe na biwak stanowisko. Gdy grubo po północy chłopcy rozkładali portale, zjazdo-wahadłem dostałem się do stanowiska dwa wyciągi niżej w celu wypuszczenia ostatniego z worów. Byłem tak zmęczony, iż musiałem wszystko kilkukrotnie sprawdzać. Dookoła mnie dwa światy, trzydzieści metrów na lewo trwa w portalach wielka impreza. – Maciek, może drinka? – co jakiś czas dobiega mnie coraz bardziej radosne pytanie. Nasi znajomi jednak umieją miło spędzać czas. Trzydzieści metrów na prawo, pięćdziesiąt wyżej, znajduje się stanowisko, do którego wpięta jest „cienka” lina, na której mam wykonać jakieś abstrakcyjne wahadło. Totalna ciemność. Czołówka zgasła zupełnie. Zamykam oczy.
– Maciek, a może piwo? Puszczam się stanu... 

Który dziś dzień tygodnia? A miesiąca? Nie potrafimy sobie odpowiedzieć na te pytania. Wstaliśmy późno. Ma to zaletę: Maciek, który dziś prowadzi, zaczyna się wspinać w słońcu. Błogo się siedzi w portalu, ostatnia puszka owoców smakuje niezwykle, rozmawiamy z Jarkiem o bzdurach – nigdy nie sądziłem, że wspólny pobyt w ścianie pozwala tak dobrze poznać drugiego człowieka – snujemy plany na temat późniejszych wspólnych wspinaczek. Nagle wrzask, odwracam się, poniżej widzę spadającą kobietę. Tak, sukienka, kapelusz... To Leo i Jose. Podczas gdy ich współtowarzysze zdobywali nowe metry drogi, oni kontynuowali wczorajszą imprezę, skacząc z portali poprzebierani w różne dziwne ciuszki. Takich wahadeł jeszcze w życiu nie widziałem.

Przenosimy wory wyciąg wyżej, „Kierownik” prowadzi kolejny metry. Myśleliśmy, że może dziś skończymy drogę. Jednak napotykane trudności, a przede wszystkim duże zmęczenie, nie pozwoliły nam na to, co więcej zmusiły nas do niewygodnego biwaku na zupełnie to tego nieprzygotowanym stanowisku. Był to nasz najcięższy biwak w ścianie. Z powodu małych problemów z portalami spędziliśmy tę noc z Jarkiem (zwłaszcza on) w pozycji siedzącej. Wczesnym rankiem ruszamy do góry po zostawionej przez Maćka poręczy. Tam na małej półce jemy pierwszy od dwudziestu czterech godzin, a zarazem ostatni posiłek w ścianie.

Jedzenie skończyło nam się definitywnie. Dużo czasu zajmuje przetransportowanie ciągle ciężkich worów przez trójkowo-czwórkowy, połogi i kruchy teren, podprowadzający pod ostatnie spiętrzenie. W końcu, dość późno, zaczynam prowadzić klasyczną rysę. Przez pierwsze metry jestem jakby sparaliżowany, po tylu dniach haczenia, muszę na nowo uczyć się wspinaczki klasycznej. Także świadomość, że pierwsze piętnaście metrów to podobnie jak w przypadku Jarkowego wyciągu, zero asekuracji z perspektywą lotu w półkę, skutecznie spowalnia tempo wspinaczki.

Ostatni wyciąg. Do zmroku zostało półtorej godziny. Mimo potwornego zmęczenia, czujemy przypływ świeżych sił – to chyba bliskość szczytu i niechęć do kolejnego biwaku dodają nam energii. Półtorej godziny później stoję parę metrów poniżej krawędzi ściany. Za mną C4-kowy wyciąg, przede mną tarciowa płyta doprowadzająca do stanowiskowego drzewa. Proszę Jarka o światło i o czujność, nie mogę nic założyć, a ostatni przelot pozostał daleko na dole. Znów czuję się bezsilny, nie przejdę tej płyty... Nagle... Parę metrów na prawo widzę w ciemnościach amerykańską imitację naszej zdrowej kosodrzewiny, czujny trawersik, kilka ruchów i jestem przy drzewku. Jednak opłacało się wspinać w Tatrach. Tamtych słów, choć teraz wydają mi się śmieszne, nie zapomnę do końca życia.
– Jarek..., jednak zrobiliśmy tę drogę!!!
– No to luksus chopie, luksus!!!

Oparty o drzewo spojrzałem w niebo, nigdy wcześniej nie widziałem tylu gwiazd naraz.
Dzisiejszy wieczór miał się jednak dopiero rozpocząć. Okazało się, że Leo i ekipa wyjdzie po naszej poręczy i zrobimy sobie małe party na szczycie. Wierzchołek El Capa to niekończące się połogie płyty, na szczęście nasi znajomi mieli w pobliżu swoje ulubione miejsce. Czekając na nich, zaczęliśmy się cieplej ubierać (temperatura w nocy gwałtownie spadała). Maciek wyciągnął z wora specjalnie schowane na tę okazję mandarynki. Niestety, chwila nieuwagi i ktoś strąca mój wyciągnięty z wora śpiwór...
– To było wasze? – słyszę głos podchodzącego Leo – Jest już pod ścianą, ale spoko, zaraz zrobimy ognisko.

Aż trudno to ogarnąć, jeszcze parę godzin temu walczyliśmy o każdy metr ściany, a teraz wielkie ognisko i totalna wyżera połączona z degustacją wymyślnych drinków Jose. Wszyscy się śmieją, wspominając chwile spędzone w ścianie, poezja Konopnickiej unosi się w powietrzu. Zamykam oczy, zmęczenie i emocje tego wieczoru robią swoje, odpływam w swój świat, jak w kalejdoskopie przelatują mi w myślach wydarzenia ostatnich dwunastu miesięcy. Zima, Szklarska, „Rutek”, „Krakowscy”, uczelnia, sesja, wrocławska Nora, kto by wtedy pomyślał, że to będzie taki udany rok, Alaska, Kuba. Z zamyślenia wyrywa mnie wrzask naszych przyjaciół. To Leo uruchomił martwy, jak się wydawało, magnetofon. Spokojne reagge z powrotem zabiera mnie daleko, Tatry, Tabor, Turnia Zwornikowa, Adam, szyby, Kasia, w końcu El Capitan i Sea of Dreams. Mój ostatni rok życia to morze marzeń, dla mnie spełnionych. Jestem szczęśliwy. Zasypiam z błogim uśmiechem...

Mimo ubrania się we wszystkie ciuchy i wsunięcia się do pustego haulbaga poranny przymrozek budzi mnie wcześnie. W brzasku wschodzącego słońca robię jeszcze zdjęcie jednej z najpiękniejszych gór świata, Half Dome. Zmuszam się do wstania. Trzeba się zbierać, czeka nas jeszcze siedem godzin zejścia z nieludzko ciężkimi worami...

PS 1.: Gdy po zejściu, pobiegłem pod ścianę szukać śpiwora, pierwszą rzeczą, jaką znalazłem, był ten nieszczęsny papieros...
PS 2.: Jeszcze podczas imprezy Jose i Leo dużo dyskutowali, jakby tu uniknąć schodzenia z ciężkimi worami. Następnego dnia zrealizowali jeden ze swoich abstrakcyjnych pomysłów – połączyli wszystkie swoje liny (około sześciuset metrów) i w miejscu, gdzie wychodzi Zenyatta, opuścili wszystko na dół... Znów zapisali się w historii El Capa, przed nimi nikt tego nie zrobił. By to uczcić, przedłużyli imprezę na szczycie o jeszcze jeden dzień...
PS 3.: Najsmutniejsze. Jadąc w grudniu w Tatry, odebrałem telefon od kolegi zza oceanu – „Maciek, mam złą wiadomość, Jose nie żyje, zginął w Meksyku realizując plany, o których tyle nam na campie opowiadał...”

Korzystając z okazji chcieliśmy podziękować wszystkim, bez pomocy których nasz wyjazd nie doszedłby do skutku:
PZA, poznańskiej firmie reklamowej „Focus–Art”, wrocławskiej firmie odzieżowej „Free4up”, „Grande Grimpe”, Szkole Wspinania „Extrem” Jarka Cabana za wsparcie finansowe;
firmie Monatano (
www.montano.pl), która pomagała i pomaga mi wprowadzać moje plany w życie;
wszystkim tym którzy pożyczyli nam brakujący sprzęt i wsparli dobrym słowem;
naszym bliskim, za to, że rozumieją naszą pasję i na ile tylko mogą, pomagają nam ją realizować.

Morze Marzeń - kalendarium wyprawy

7-9.10 – przyjazd do Doliny, wielkie zakupy, „zapoznanie się z terenem”
10.10 – transport sprzętu pod ścianę, poręczowanie 2 pierwszych wyciągów A2 (heads) i A2+ (heads)
11.10 – dalszy transport sprzętu, poręczowanie trzeciego wyciągu A3 (heads), holowanie worów 12.10 – pokonanie czwartego wyciągu A3 (heads or hooks), trudne wahadło, holowanie worów 13.10 – koniec transportu sprzętu (razem z wodą dobrze ponad 200 kg) zaporęczowanie piątego A3 (loose) i szóstego Laura Scudder Traverse A3 (exp.), ciężkie holowanie
14.10 – rest przed wejściem w ścianę, po rozmowie z miejscowymi mistrzami zmiana planów i decyzja o zaporęczowaniu jeszcze trzech wyciągów
15.10 – 7 wyciąg Groovy Arch – pierwsze stare A5, bardzo trudne wahadło
16.10 – 8 wyciąg A2+, 9 wyciąg A2+ (heads&hooks), holowanie worów
17.10 – rest
18.10 – zrzucenie niepotrzebnych poręczy, wyholowanie worów nad dziewiąty wyciąg, na półkę Continental Shelf, pokonanie dziesiątego wyciągu 5.9 (ow) oraz jedenastego, słynnego Hook or Book, pierwszego A4 (hooks and heads only) na drodze
19.10 – pokonanie dwunastego wyciągu A3+ (bat hooks) oraz trzynastego A3 (beaks, heads), powrót na biwak na Continental Shelf
20.10 – prowadzenie kluczowego niegdyś, czternastego wyciągu Don’t Skate Mate A4 (exp. psychiczne stanowisko) oraz piętnastego, także A4 (pierwsze dwadzieścia metrów klasyka za 5.8, brak jakiekolwiek asekuracji), przeniesienie biwaku nad czternasty wyciąg, na półkę Big Sur, długi dzień
21.10 – kolejne dwa wyciągi, szesnasty – To The Tooth A2+ (loose), siedemnasty – The Blue Room A3, przeniesienie biwaku na stanowisko siedemnaste
22.10 – osiemnasty wyciąg A3 (z własnym wariantem prostującym), dziewiętnasty – Bull Dike A3+, połowa dwudziestego Price Is Light wariantem oryginalnym, nie chodzonym A3 (?), powrót na stary biwak
23.10 – dokończenie dwudziestego wyciągu oraz pokonanie kolejnych dwóch: dwudziestego pierwszego Ace In Space – ostatnie A4 (loose) na drodze oraz dwudziestego drugiego Peruvian Flakes A3 (hooks, exp.), przeniesienie biwaku na stanowisko dwudzieste drugie, bardzo męczące i skomplikowane holowanie worów, bardzo długi dzień
24.10 – kolejne dwa wyciągi: dwudziesty trzeci za A3 (exp.) oraz dwudziesty czwarty – A3, przeniesienie biwaku na dwudzieste trzecie stanowisko, biwak ciężki i niewygodny, duże, ogólne zmęczenie
25.10 – dwudziesty piąty wyciąg, klasyka za 5.8, bardzo skomplikowany transport worów – dużo straconego czasu, dwudziesty szósty wyciąg 5.10 oraz dwudziesty siódmy i ostatni C4 F (cam hooks), transport worów, noc, a raczej impreza na szczycie El Capitana ze spotkanymi znajomymi
26.10 – siedmiogodzinne zejście + zjazdy z ponad pięćdziesięciu kilogramami na plecach
30.10
powrót do Polski

Tekst i zdjęcia: Maciek Ciesielski    

"Góry", nr 1-2 (116-117) styczeń-luty 2004

(kg)

 

Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-07-19
HYDEPARK
 

MNICH I KARABIN – w kinach od 2 sierpnia

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-05-06
HYDEPARK
 

RIKO – premiera książki już 9 maja!

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com