Większość z nas na hasło "Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe" reaguje w jeden sposób - przychodzą nam na myśl zapamiętane fragmenty z "Wołania w górach". Jest to najlepszy dowód na siłę oddziaływania tej książki, która - można zaryzykować takie stwierdzenie - zrobiła więcej dla popularyzacji idei ratownictwa górskiego niż wszystkie inne utwory, filmy i broszurki o TOPR i GOPR razem wzięte. Jej autorem jest Michał Jagiełło - pisarz, ratownik, alpinista, a obecnie dyrektor Biblioteki Narodowej.
Piotr Drożdż: Michał Jagiełło powiedział kiedyś: "praca w GOPR nie może być zawodem, jak każdy inny, musi być powołaniem". Zapytaliśmy go, kiedy po raz pierwszy poczuł, że jego powołaniem jest ratownictwo górskie.
Michał Jagiełło: Dokładnie pamiętam ten moment. Byłem wówczas studentem drugiego roku polonistyki i mieszkałem w akademiku "Żaczek" w Krakowie. Wtedy powiedziałem mojemu przyjacielowi i współlokatorowi Leszkowi Długoszowi (temu Leszkowi Długoszowi), że chcę związać swoje życie z górami, a najchętniej z Pogotowiem Górskim.
A dlaczego pogotowie górskie? Mój związek z górami zaczął się od olśnienia ośmioletniego chłopca widokiem Maczugi Herkulesa, Ojcowa i Pieskowej Skały. To siedziało we mnie tak głęboko, że zacząłem szukać książek o górach. W liceum ogólnokształcącym w Proszowicach wychowawcą mojej klasy był Bronisław Latowski, bardzo dobry turysta górski. Organizował nam wędrówki, najpierw zwiedzaliśmy najbliższą okolicę, później Jurę Krakowsko-Częstochowską, Góry Świętokrzyskie... Bardzo odpowiadało mi, że to poznawanie gór było połączone z wiadomościami o literaturze i historii. Wówczas, również za sprawą mojego wychowawcy, zetknąłem się po raz pierwszy z pismami Mieczysława Karłowicza i Mariusza Zaruskiego. Ich dzieła miały na mnie ogromny wpływ i tak pozostało do dnia dzisiejszego.
Kiedy 1 października 1959 roku znalazłem się, jako student polonistyki, w Krakowie, skierowałem pierwsze kroki do środowisk związanych z górami: Studenckiego Koła Przewodników Górskich. Zaprzyjaźniłem się z nieco ode mnie starszym - niestety już świętej pamięci - Januszem Śmiałkiem, który był moim pierwszym partnerem wspinaczkowym i nauczycielem górskim. Równocześnie zainteresowałem się Pogotowiem Górskim i uznałem, że jest to coś niezwykłego.
Autor "Wołania w górach" był w grupce pierwszych nie-górali, którzy zostali ratownikami Grupy Tatrzańskiej TOPR.
Do sekcji tatrzańskiej Studenckiego Koła Przewodników Górskich zapisała się Barbara Cybulska, której ojciec, Jan Cybulski, turysta i działacz, był szefem biura GOPR-u. Poznałem więc jej ojca, a dzięki niemu Jerzego Ustupskiego, prezesa zarządu GOPR-u, oraz kadrę ratowniczą: Zygmunta Wójcika, Eugeniusza Strzebońskiego, Michała Gajewskiego, wspaniałego Krzysztofa Berbekę i wielu, wielu innych. Zaczęliśmy drążyć sprawę, mieliśmy za sobą Jana Cybulskiego, poparł nas także ówczesny szef Grupy Tatrzańskiej, Zygmunt Wójcik. W rezultacie w 1963 na Hali Kondratowej zorganizowano nam kurs ratownictwa I stopnia. Byliśmy opuszczani w Grammingerze piękną pionową ścianką w grani Długiego Giewontu, tuż powyżej Wrótek. Krzysztof Berbeka zapiął mnie w uprząż i klepnął na drogę. Część z nas na tyle poważnie potraktowała ten kurs, że po odbyciu wymaganych stażów przystąpiła w 1963 roku do ratowniczego ślubowania. Zbigniew Jabłoński, Tadeusz Ewy, Janusz Śmiałek i ja zostaliśmy w Pogotowiu. Z tego "posiewu" wyszło dwóch naczelników GT GOPR - ja i Tadeusz Ewy oraz wielki ratownik, speleolog i taternik Janusz Śmiałek.
Na początku 1964 roku otrzymałem zgodę ówczesnych władz UJ, aby od początku 1964 roku podjąć pracę w zarządzie GOPR. Zrobiono wówczas coś na kształt zamkniętego konkursu na stanowisko tzw. profilaktyka. Stanąłem do tego konkursu i go wygrałem. Pełniłem rolę rzecznika prasowego całego GOPR-u ze szczególnym uwzględnieniem Grupy Tatrzańskiej. Moim zadaniem było również analizowanie przyczyn górskich wypadków. Siłą rzeczy, pisząc sprawozdania z sezonów ratowniczych i analizy przyczyn wypadków, zacząłem publikować.
Michał Jagiełło przyszedł do Pogotowia z nowymi pomysłami. Jego świeże spojrzenie na wiele spraw zostało szybko docenione. Już trzy lata po zaprzysiężeniu, w 1967 roku, został zastępcą naczelnika do spraw profilaktyki i propagandy.
Ponieważ coraz intensywniej się wspinałem, przemycałem do Pogotowia Górskiego pewne nowinki. Na czym to polegało? Relacje ratownicy-taternicy są dosyć skomplikowane i kiedy przyszedłem do Pogotowia, zorientowałem się, że między kadrą zawodową a elitą wspinaczy są jakieś nonsensowne napięcia. Tymczasem dla mnie było jasne, że otwarcie się Pogotowia na środowisko wspinaczkowe jest nieodzowne. Ostatecznie, między innymi i moja osoba okazała się zwornikiem pomiędzy ratownikami i wspinaczami, dzięki czemu w tej chwili sytuacja jest już inna niż 40 lat temu.
Po śmierci Krzysztofa Berbeki, nastąpił w GT GOPR zauważalny okres wyciszenia wspinaczkowego. Ci, którzy byli kiedyś bardzo aktywnymi, dobrymi wspinaczami - Michał Gajewski, Zygmunt Wójcik, Eugeniusz Strzeboński - przestali się wyczynowo wspinać, ograniczając się do treningów, nieodzownych dla bycia sprawnym ratownikiem. Był to także czas, kiedy taternicy zaczęli lekceważyć ratowników, myśląc, że skoro tamci nie wpinają się hakowo, nie wiszą w okapach Kazalnicy, to w razie wypadku nie będą w stanie nieść pomocy. Jak wiadomo, życie bardzo szybko udowodniło, że ratownicy opanowali nowe techniki. Z czasem taternicy zrozumieli i zaczęli szanować to, że - tak jak na całym świecie - ratownicy stali się wielowarsztatowcami i prezentują przyzwoity poziom w wielu dyscyplinach: od sanitariusza przez narciarza, topografa, przewodnika po taternika i grotołaza.
Druga nowość, którą wprowadziłem, łączyła się z moim zainteresowaniem taternictwem jaskiniowym. Zorientowałem się, że w kadrze zawodowej TOPR-u jest niewielu ludzi chodzących z własnej woli po jaskiniach. Wykorzystałem fakt, że Janusz Śmiałek, który zaczął się specjalizować w taternictwie jaskiniowym, został zaakceptowany i był lubiany przez zawodowych ratowników. Mieliśmy wspólny program powolnego wprowadzenia grotołazów w środowisko toprowskie i zachęcania młodszych ratowników, żeby zaczęli interesować się jaskiniami.
Trzecią sprawą, która w zasadzie się nie udała, była chęć wprowadzenia ludzi z czołówki alpinistycznej do służby ochotniczej w GT GOPR. Tak się jednak nie stało, mimo że kadra zawodowa była zaskakująco otwarta. Nie sprawdziło się to z czysto organizacyjnych powodów - zazwyczaj ludzie byli przy pogotowiu sezon, dwa, a później znikali, bo zajmowali się na przykład żeglarstwem lub wspinali się w górach wysokich.
W prozie i publicystyce Michała Jagiełły często powraca temat - użyjmy jego własnego określenia - psychologii ratownika. Przede wszystkim opisywał on dylematy naczelnika, który nierzadko musi podejmować niezwykle trudne i brzemienne w skutki decyzje. To szef Pogotowia jest zmuszony decydować, czy kontynuować akcję, która ma małe szanse powodzenia, narażając przy tym ratowników, czy też odwołać poszukiwania, co może się równać skazaniu ratowanych na śmierć. Czy rozpoczynać poszukiwania w przypadku wątpliwego i nieprecyzyjnego zgłoszenia, przy którym można podejrzewać, że poszukiwany w ogóle nie wyszedł w góry. Autor "Wołania w górach" poruszał także temat innego "konfliktu wewnętrznego", czyli znanego mu z autopsji - konfliktu pomiędzy "duszą" ratownika i wspinacza. Pierwszy raz uświadomił mu ten problem człowiek, którego osiągnięcia i osobowość stanowiły dla niego inspirację, ratownik, a zarazem świetny taternik, Krzysztof Berbeka.
Bardzo ważna była dla mnie jedna z rozmów z Krzysztofem Berbeką. Był późny wieczór, po zejściu z gór czekałem w Kuźnicach na ostatni autobus do Zakopanego i tam spotkałem Pana Krzysztofa. Pamiętam to dobrze, bo była to jedna z najważniejszych rozmów w moim życiu. Usiedliśmy na ławeczce, a on powiedział:
- Widzę, że chcesz łączyć intensywne bycie ratownikiem z intensywnym, i to sportowym, wspinaniem.
- No tak, tak jak pan.
- Ciężko będziesz miał. Po pierwsze, w Pogotowiu nie ma "klimatu psychicznego", żeby premiować osoby, które się wspinają. Chociażby dlatego, że taki ratownik może zginąć, że trzeba mu dawać urlopy w sezonie. Po prostu szef Pogotowia Górskiego musi dbać przede wszystkim o ratownictwo. Nie jest rozliczany z tego, jak dobrze wspinają się czy jeżdżą na nartach jego ratownicy, tylko z roboty ratowniczej. Ale ważniejsza sprawa leży w psychice. Czasy, mój młody kolego, są takie, że ten, kto chce osiągnąć coś jako alpinista, musi czasem "podkosić" (tak się wtedy mówiło na zrobienie czegoś bez asekuracji lub raczej z marną asekuracją). W przeciwnym razie nie ma szans na przebicie się do czołówki. Równocześnie będziesz tu przez nas tresowany, że masz zapewnić bezpieczeństwo ekipie ratującej. Te sprawy zaczynają się w pewnym momencie kłócić.
- Także - mówił dalej - nieuchronnie zaczniesz znosić z gór swoich znajomych. Jeśli w piątek zniesiesz kogoś z gór, a w niedzielę będziesz chciał iść na tę samą drogę albo na drogę obok, to zobaczysz... Obym się mylił, ale zacznie się to w tobie odkładać... Albo popadniesz w znieczulicę, co jest przegraną, bo zarówno alpinizm, jak i ratownictwo ma sens, jeśli wypływa z wewnętrznej potrzeby człowieka, albo będziesz miał kłopoty. Z samym sobą.
Wśród ratowników, którzy uczyli Michała Jegiełłę ratowniczego fachu są także inne legendarne postacie, które na trwałe zapisały się w historii Pogotowia Górskiego. Poprosiliśmy go o wspomnienie kilku z nich.
Ważną postacią był dla mnie Józef Uznański, z którym wiele rozmawiałem w czasie wspólnych dyżurów. Był interesującym i inteligentnym człowiekiem, otoczonym pewną legendą okupacyjną. Józef był genialnym narciarzem-stylistą. Mimo że nie był już młodzieniaszkiem, jego narty to był prawdziwy balet. Potrafił również znakomicie przystosować się do nowej techniki, jaką był zestaw alpejski, czyli Gramminger. Imponował mi jego spokój w czasie akcji i na treningach.
Inną ważną postacią był oczywiście Eugeniusz Strzeboński. Szanowałem jego wybitną znajomość topografii oraz to, że swego czasu dobrze się wspinał (był między innymi partnerem Jerzego Hajdukiewicza). Ponadto podziwiałem jego legendarny "nos", który pomagał mu decydować, kiedy idziemy na akcję, a kiedy nie uruchamiamy ratowniczej karuzeli, ponieważ poszukiwany pije wódkę albo poszedł gdzieś z dziewczyną.
Eugeniusz był obdarzony niezwykłym talentem, w terenie posiadał jakiś rodzaj wewnętrznego "radaru" i niezwykłe wyczucie konfiguracji ściany. Nigdy nie popełnił błędu i podejmował optymalne decyzje. Wychodził na szczyt, na przykład na Mięguszowiecki, chodził tam i z powrotem swoim trochę niedźwiedziowatym krokiem, po czym wskazywał palcem i mówił: "tu". To oznaczało, że w tym miejscu trzeba założyć stanowisko. Było to o tyle istotne, że gdy już założyło się stanowisko i zaczęło opuszczać ratownika na stalowej lince, to nie miał on zbyt wielkiego pola manewru. Jeśli chciał trafić na oczekującego pomocy taternika, to powinien być zjazd idealnie w pionie. Wahadła były nieprawdopodobnie niebezpieczne, chociażby z powodu możliwości zrzucenia przez linę kamieni.
Strzeboński miał jednak dosyć skomplikowaną osobowość i miałem z nim powikłane relacje. Wynikało to stąd, że on zaczął mnie w pewnym momencie traktować jako konkurenta. Mimo że jeszcze się wtedy tego nie spodziewałem, on jakoś wyczuwał, iż kiedyś mogę zostać poproszony przez kadrę zawodową, bym został szefem. I był jakby na zapas trochę o to zazdrosny. Wiele nauczyłem się od Michała Gajewskiego - kiedyś rzetelnego wspinacza, partnera Zbigniewa Korosadowicza.
Bardzo wiele skorzystałem, w sensie - powiedziałbym - ludzkim, z rozmów z dwoma Gąsienicami Rojami, Władysławem Gąsienicą Rojem I, zwanym "Siajbą", oraz Władysławem Rojem II, zwanym "Posłów", bo jego ojciec był posłem. Władek Roj I był w młodości bardzo dobrym narciarzem, a w czasie wojny jednym z najwspanialszych kurierów. W Pogotowiu był znany z wyspecjalizowania się w wypuszczaniu linki stalowej przez drewniany walec Grammingera. Ogromnie życzliwy był dla mnie Roj II, który, choć tylko magazynier, zachwycał inteligencją, ogromną wiedzą i znajomością ludzkich charakterów.
Z młodszych miałem wielkie zaufanie do Staszka Janika, drugiego po Józku Uznańskim ratownika, który wyspecjalizował się w zjazdach do rannych za pomocą zestawu alpejskiego.
Kiedy zostałem naczelnikiem, zanim podjąłem jakąś trudną decyzję, obgadywałem ją z Józefem Uznańskim, Władkiem Rojem I i Władkiem Rojem II. Pamiętam taką scenę: Władek Gąsienica Roj, czyli "Siajba", na moje usilne prośby, abym coś doradził w pewnej trudnej sprawie, spojrzał na mnie swoimi pięknymi, niebieskimi oczami i powiedział zdanie, które jest we mnie do dzisiaj. Parokrotnie uratowało mnie ono od popełnienia błędu na stanowisku naczelnika TOPR-u, wiceministra kultury czy choćby tutaj, w Bibliotece Narodowej. To zdanie brzmiało dosłownie tak: "Hej, Misiu, nie powiem ci ani tak, ani tak, bo byś se pomyśloł tak abo tak". To jest po prostu genialne! (śmiech).
Blisko współpracowałem z Robertem Janikiem, a moim ważnym partnerem we wspinaczkach zimowych był Jan Gąsienica Roj senior.
31 sierpnia 1969 roku Michał Jagiełło zrezygnował z pracy w GT GOPR i rozpoczął pracę w Liceum im. A. Kenara, a potem w Muzeum Tatrzańskim. Swoje - jak się później okazało - tymczasowe odejście, motywuje dziś trudną atmosferą, z którą musiał się borykać w pracy, wyczuwając, że jego przełożeni zaczęli w pewnym momencie traktować go jako potencjalną konkurencję. Rozbrat z Pogotowiem nie trwał jednak długo. W 1972 roku zjawili się u niego przedstawiciele tzw. "starszyzny" i zaproponowali mu objęcie stanowiska naczelnika GT GOPR. Michał Jagiełło tak po latach wspomina tę rozmowę.
Ponieważ to był taki okres, że naczelnicy często się zmieniali, spojrzałem na nich i powiedziałem:
- Po pierwsze jestem z zewnątrz, po drugie jestem partyjny, co nie jest waszą wymarzoną opcją.
Oni odpowiadali, że to nie jest ważne, wiedzą kim jestem, więc ich nie zaskoczę. A to, że jestem w partii to dobrze nie bardzo, jak mawiał Sabała, ale czasy są takie - mówili - że nie da się działać bez jakichś kontaktów z władzami. Chcemy mieć dewizy na zakup sprzętu, na wyjazd zagraniczny i liczymy, że potrafisz jakoś lawirować między nami a plebanią (tak w żargonie mówiliśmy na Komitet Miejski PZPR).
Odpowiedziałem wtedy, niby żartem, ale tak naprawdę ze ściśniętym gardłem:
- Przecież mnie załatwicie, tak jak wielu poprzedników.
I wtedy Władek Gąsienica Roj "Siajba" odrzekł z tym swoim fantastycznym wyczuciem językowym i sytuacyjnym:
- Liczymy na to, że się nam nie dasz.
Autor "Wołania w górach" pełnił funkcję naczelnika Grupy Tatrzańskiej GOPR od 1 września 1972 roku. Dwa lata później, 1 października 1974 roku, zrezygnował z niej i przeprowadził się do Warszawy.
Moje odejście było przez wiele lat jakąś zadrą między mną a "starszyzną". Oni poczuli, że skoro zaproponowali mi to stanowisko, skoro dobrze nam się współpracowało i nie było specjalnych przeciwwskazań, aby to przerywać, to tak jakbym po prostu zdradził.
Jednym z powodów, ale z perspektywy czasu bardzo ważnym, dla których przeprowadziłem się do Warszawy - oprócz spraw osobistych i chęci funkcjonowania w instytucjach kulturalnych - była świadomość ogromnej odpowiedzialności, jaka ciąży na szefie Pogotowia Górskiego. Po prostu czasami miewałem sny, że popełniam błąd. Trochę się tego przestraszyłem. Po raz kolejny wracała rozmowa z Krzysztofem Berbeką: albo dopadnie cię jakiś rodzaj znieczulicy, dzięki czemu będziesz profesjonalistą, ale równocześnie coś stracisz, albo będziesz miał kłopoty. Z sobą.
"Wołanie w górach" było swoistym pożegnaniem Michała Jagiełły z Pogotowiem Górskim, a jednocześnie hołdem złożonym ratownikom górskim. Pierwowzór tej książki, niewielka broszurka "Czekać spokojnie! Idziemy!", została opublikowana niedługo po odejściu jej autora z Pogotowia, w 1975 roku. Pierwsze wydanie "Wołania" ukazało się w 1979 roku. Od tego czasu było pięć kolejnych, za każdym razem poszerzanych i aktualizowanych edycji, ostatnią - szóstą wydały Iskry w 2002 roku. Powstała książka-fenomen, prawdopodobnie najlepiej sprzedająca się pozycja w historii literatury górskiej w Polsce (łączny nakład wszystkich wydań wyniósł 100 tysięcy egzemplarzy).
"Wołanie w górach" zacząłem pisać jeszcze podczas pracy w Pogotowiu, właściwie z inicjatywy kadry zawodowej. Koledzy uznali, że to jest moja powinność: skoro jestem polonistą i posługuję się jako tako piórem, to powinienem zostać kronikarzem Pogotowia. Zrobiło się z tego sześć wydań.
Wydaje mi się, że książka spełnia swoją rolę. To był dobry pomysł, żeby unikać w niej dydaktycznego smrodku. Od czasu do czasu ktoś mi zarzuca, że tak spokojnie piszę o ludziach, którzy popełnili ewidentny błąd. Ale to właśnie dzięki temu, że nie ma nachalnej dydaktyki i pouczania, młodzież czyta tę książkę jako swoją.
Za każdym razem poszerzam część, którą nazywam refleksyjną. Odważyłem się na to po rozmowach z kadrą zawodową. Poruszam wiele bardzo ważnych spraw, dotyczących psychologii człowieka w górach, kwestii moralnych, etycznych, styku życie-śmierć. Cieszę się, że odważyłem się na ujawnienie własnych błędów i opisanie zawodowych dylematów naczelnika Pogotowia.
Byłem tak wstrząśnięty śmiercią dwóch młodych ratowników, Bartka i Maji, że nie umiałem zakończyć książki w konwencjonalny sposób i szóste wydanie zamyka wiersz mojego autorstwa. W ten sposób rozpoczął się nowy rozdział w moim piśmiennictwie, który być może kiedyś zaowocuje osobnym tomikiem. Zorientowałem się, że są sytuacje, w których nawet poetycka proza jest zbyt przegadana...
Ostatnie wydanie w ogóle zrobiło się bardzo osobiste. Piszę tam na przykład o tym, jak - o paradoksie - zginąłbym pod zachodnią ścianą Kościelca w czasie kręcenia filmu Andrzeja Kostenki pod tytułem "O każdej porze" według mojego scenariusza. Gdybym tam zginął, ja - autor książki o wypadkach w górach, dostawszy w głowę kamieniem spuszczonym przez zawodowych ratowników, którzy zjeżdżali dla potrzeb wymyślonego przeze mnie filmu... Na to nie wpadłby żaden scenarzysta.
Jakie będą losy mojej prozy artystycznej, jak zniesie ona próbę czasu, trudno dziś przewidzieć. Natomiast "Wołanie w górach" na pewno po mnie zostanie. Ciekawostką jest fakt, iż kilka miesięcy temu zawiadomiono mnie, że zostało ono włączone do banku języka polskiego jako klasyczny przykład literatury faktu poświęconej górom.
"Wołanie" daje mi ogromną satysfakcję także z innego powodu. Dzięki tej książce jestem rozpoznawany na górskich szlakach. Mamy tu do czynienia z małą ciekawostką socjologiczną - im wyżej w Tatrach, tym więcej osób mnie rozpoznaje. Są to często bardzo piękne i wzruszające spotkania.
Michał Jagiełło jest historykiem taternictwa górskiego w Polsce, prześledził i przeanalizował opisy setek akcji ratunkowych. Sam brał udział i kierował dziesiątkami wypraw. Pracując w Grupie Tatrzańskiej GOPR, zanim został naczelnikiem, był specjalistą od zapobiegania wypadkom. Trudno zatem o bardziej kompetentną osobę, która mogłaby skomentować dwa najbardziej znane, tragiczne wypadki, jakie wydarzyły się w ostatnich latach w Tatrach...
Lawina pod Szpiglasową Przełęczą 30 grudnia 2001 roku. Śmierć dwóch turystów, a w akcji ratunkowej dwóch ratowników, Marek Łabunowicz i Bartłomiej Olszański.
Proszono mnie o komentarze na ten temat dla prasy, radia, telewizji... Uważam, że nawet gdyby Janek Krzysztof popełnił błąd - a nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy tak było - polegający na tym, że nocą poszedł po zwłoki, to karanie za coś takiego, za błąd nadgorliwości, jest wchodzeniem na bardzo niebezpieczną ścieżkę. Łatwo może bowiem dość do tego, że ci którzy znajdą się w podobnej sytuacji, popełnią błąd zaniechania. Słowem: jestem stuprocentowo przekonany, że to nie jest materiał na sprawę w sądzie.
Lawina pod Rysami, 28 stycznia 2003 roku, śmierć sześciu uczestników wycieczki szkolnej.
Mamy tu do czynienia z podwójnym dramatem: zginęli młodzi ludzie, ale dotknął on również dwóch nauczycieli, prawdziwych wychowawców, mądrze i świadomie prowadzących dzieciaki w góry. Jednak w tym przypadku ci nauczyciele popełnili ewidentny błąd. Moje zdanie jest tutaj bezkompromisowe: każde wyjście zimą na Rysy lub Przełęcz pod Chłopkiem jest zawsze związane z tak dużym stopniem ryzyka, że można tam brać tylko kogoś, kogo będzie można asekurować. Słowem: takie wejście jest możliwe, jeśli jest fachowiec i maksimum trzech związanych z nim ludzi. Oczywiście, wcale nie ma pewności, że wówczas lawina ich nie zabierze , ale to jest zupełnie coś innego. Moim zdaniem, nawet przy zerowym stopniu zagrożenia lawinowego, wyprowadzanie na ten szlak młodzieży szkolnej, nawet umiejącej posługiwać się rakami, było błędem.
Przez czterdzieści lat, najpierw intensywnego wspinania, a ostatnio ambitnej turystki zimowej, nazbierałem spory plecak doświadczeń i wiem, jak bardzo niebezpiecznymi górami są o tej porze roku Tatry. Nie znaczy to, że jestem jednoznacznie za tym, żeby skazywać tego człowieka. Natomiast sposób, w jaki on się broni, próbując zrzucać winę na ratowników, trochę zmniejsza moją sympatię do niego. On powinien mieć odwagę powiedzieć: w dobrej wierze to uczyniłem, Wysoki Sądzie...
"Nie ma nic piękniejszego niż udział w uratowaniu człowieka" - powiedział kiedyś Michał Jagiełło. Zapytaliśmy, czy dziś, mając niezwykle ciekawą biografię, ogromny bagaż życiowych i zawodowych doświadczeń, sukcesów, wciąż podtrzymuje to stwierdzenie.
Zdecydowanie tak. Dla mnie niewątpliwie najważniejsze są trzy szczyty, które osiągnąłem. Bycie ratownikiem i naczelnikiem TOPR-u to dla człowieka gór najwyższe wyniesienie. Dla społecznika i człowieka kultury, najważniejsze jest to, że przez osiem lat byłem wiceministrem kultury, dla pisarza - że jestem dyrektorem Biblioteki Narodowej. Jednak tym najważniejszym, największym i - użyję takiego określenia - formacyjnym szczytem było Pogotowie Górskie.
Rozmowę spisał i całość zredagował: Piotr Drożdż
ZARYS KARIERY ZAWODOWEJ MICHAŁA JAGIEŁŁY:
Michał Jagiełło (ur. 23 sierpnia 1941), ukończył polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim (1964). W latach 1964-1969 był zatrudniony w Grupie Tatrzańskiej GOPR, najpierw jako profilaktyk, a później zastępca naczelnika do spraw profilaktyki i propagandy. W 1965 roku zadebiutował artykułami o ratownictwie górskim w pismach "Wierchy" i "Taterniczek". W latach 1969- 1970 był nauczycielem w liceum im. Antoniego Kenara w Zakopanem, a w latach 1970-1972 roku asystentem w Muzeum Tatrzańskim. W 1972-1974 pełnił funkcję kierownika Grupy Tatrzańskiej GOPR. W 1974 roku rozpoczął pracę w Państwowym Instytucie Wydawniczym w Warszawie jako członek dyrekcji i kierownik Działu Reklamy PIW. W 1975 roku ukazała się opracowana przez niego (wspólnie z Jackiem Woźniakowskim) antologia "Tatry w poezji i sztuce polskiej". W latach 1974-1978 publikował prozę, artykuły i recenzje m.in. w "Kulturze", "Literaturze", "Nowych Książkach" i "Polityce". W 1978 roku zadebiutował książkowo jako autor prozy narracyjnej - prawie równocześnie ukazały się opowiadania o tematyce alpinistycznej "Obsesja" i powieść społeczno-polityczna "Hotel Klasy Lux".
W lipcu 1978 roku zaczął pracować w Telewizji Polskiej jako kierownik Redakcji Filmów Współczesnych w Naczelnej Redakcji Filmowej, a następnie jako redaktor naczelny Studia Faktu i Sensacji.
Przez krótki czas pełnił funkcję wiceprezesa do spraw sportowych Polskiego Związku Alpinizmu. Pod koniec 1979 roku wystąpił z Zarządu PZA. W tym roku ukazała się, ciesząca się bardzo dużym powodzeniem, reportażowa książka, traktująca o ratownictwie górskim w Tatrach "Wołanie w górach", a "Wydawnictwo Literackie" wydało opracowane przez niego "Listy o stylu zakopiańskim" Stanisława Witkiewicza.
Od 13 grudnia tego roku pracował w wydziale kultury Komitetu Centralnego PZPR jako zastępca kierownika, zajmując się głównie kinematografią i teatrem. 13 grudnia 1981 roku zrezygnował z pracy w KC PZPR i wystąpił z partii.
Po wystąpieniu z PZPR zarabiał przez jakiś czas wykonując prace wysokościowe. W latach 1982-1985 był zatrudniony w Instytucie Kultury jako adiunkt. W latach 1985-1989 roku pracował w redakcji wydawanego przez Jezuitów "Przeglądu Powszechnego". W latach 1984-1990 pisał dla wychodzącego w drugim obiegu kwartalnika "Krytyka".
W latach 1989-1997 pełnił funkcję wiceministra kultury i sztuki. W 1997 roku został pełnomocnikiem premiera do spraw mniejszości narodowych. Od 1998 roku jest dyrektorem Biblioteki Narodowej w Warszawie. W latach dziewięćdziesiątych publikował zarówno prace naukowe i popularnonaukowe (m.in. "Trwałość i zmiana. Szkice o "Przeglądzie Powszechnym" 1884-1918"), jak i prozę artystyczną. W roku 1996 opublikował "Trójkatną turnię", pierwszy po kilkunastu latach przerwy zbiór opowiadań górskich. W 1998 roku ukazał się kolejny tomik o tej tematyce "Za granią grań", a w 2000 roku zamykająca tryptyk (tak te trzy książki określa autor) mikropowieść "Jawnie i skryce".
KSIĄŻKI GÓRSKIE MICHAŁA JAGIEŁŁY:
Proza narracyjna:
Obsesja. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978
Obsesja i inne góry (poszerzone i poprawione wznowienie Obsesji). Wydawnictwo Bellona, Warszawa 1994.
Trójkątna turnia (zbiór opowiadań). Iskry, Warszawa 1996.
Za granią grań (zbiór opowiadań). Iskry, Warszawa 1998.
Jawnie i skrycie (mikropowieść). Iskry, Warszawa 2000.
Proza dokumentalna:
Czekać spokojnie! Idziemy! (broszurka - pierwowzór Wołania w górach) Sport i Turystyka, Warszawa 1975.
Wołanie w górach. Sport i Turystyka, Warszawa 1979 (ukazało się sześć poszerzanych i poprawianych wydań, ostatnie: Iskry, Warszawa 2002).
Gałązka kosodrzewiny. Biblioteka Narodowa, Warszawa 2001.
Ponadto Michał Jagiełło jest autorem kilku prac popularnonaukowych o tematyce górskiej, m.in. Tatry w poezji i sztuce polskiej (współaut. Jacek Woźniakowski), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1979.
WYBÓR NAJWAŻNIEJSZYCH PRZEJŚĆ MICHAŁA JAGIEŁŁY:
TATRY:
Nowe drogi:
Turnia Zwornikowa Cubryny, w poprzek lewej części pn.-wsch. ściany, V, Michał Jagiełło, Jan Gąsienica Roj, VII 1966 lub 1967;
Zadni Kościelec, środkiem wsch. ściany (w górnej części razem z popularną Setką) V, Michał Jagiełło, Jan Gąsienica Roj, oraz Piotr Malinowski, Ryszard Szafirski, I 1969;
Pośrednia Kapałkowa Turnia, prawym skrajem pd. ściany, V, Michał Jagiełło, Jerzy Hajdukiewicz, Stanisław Kardasz, III 1969;
Wielka Turnia, lewym skrajem wsch. ściany, V, Michał Jagiełło, Marek Szczęsny, nowa droga, 1971.
Pierwsze przejścia zimowe:
Zadni Kościelec, środkowym filarem pn.-wsch. ściany, Michał Jagiełło, Józef Olszewski, III 1967;
Giewont, prawą depresją zach. ściany, drogą Korosadowicza, Michał Jagiełło, Jerzy Hajdukiewicz, Józef Olszewski, IV 1967;
Młynarzowe Widła, lewym filarem pd. ściany, Michał Jagiełło, Piotr Malinowski, XII 1967 Wielka Kapałkowa Turnia, Kapałkowym Koryciskiem z Doliny Śnieżnej - drogą Świerza, Michał Jagiełło, Jerzy Hajdukiewicz, Jan Gąsienica Roj, Józef Olszewski, III 1969;
Kozi Wierch, prawym żebrem pn-wsh. ściany Koziego Wierchu, Michał Jagiełło, Jan Gąsienica Roj, Marek Szczęsny, I p. zim. wariantem Bracha i Wójcika, I 1970;
Nawiesista Turnia, pd-wsch. filarem drogą Brodzkiego, V+ H1, Michał Jagiełło, Piotr Malinowski, Jan Gąsienica Roj, Marek Szczęsny, IV 1970
Wyżnia Młynarzowa Kopa, wsch. ściana, drogą J.Kurczaba i tow., Michał Jagiełło, Jan Gąsienica Roj, Piotr Malinowski, Ryszard Szafirski,, nowe warianty w środkowej części ściany, XII 1970.
ALPY
Alpy Walijskie (nowe drogi):
Dent Blanche, wariant do drogi filarem - lewą częścią pn. ściany z wytrawersowaniem na lewy filar, V, Michał Jagiełło, Jarzy Milewski, Tadeusz Piotrowski, VII 1971;
Dent D`Herens, środkiem pn. ściany - na lewo od drogi Walzenbacha, VI, Michał Jagiełło, Jerzy Milewski, Tadeusz Piotrowski, VIII 1971;
Lyskamm, "Droga przez Kukułkę" biegnąca poprzez wydatną depresję pomiędzy drogami Hielbera i Lendroffa, Michał Jagiełło, Gerard Małaczyński, Jacek Poręba, Andrzej Tarnawski, VIII 1972.
Alpy Julijskie (nowe drogi):
Jalovec, środkiem wsch. ściany, VI, H1, Michał Jagiełło, Tadeusz Piotrowski, VIII 1970;
Travnik, zach. ścianą pomiędzy Travnikiem a Site, V, Michał Jagiełło, Tadeusz Piotrowski, VIII 1970.
PAMIR
Pik Lenina, "Droga przez Łapę", Michał Jagiełło, Andrzej Czok , Stanisław Kukliński, Piotr Malinowski, Andrzej Marczak, Wojciech Wróż, III przejście drogi, VII 1975.
Pik XIX Zjazdu KPZR, nowa polska droga filarem, Michał Jagiełło, Stanisław Kukliński, Andrzej Marczak, Jan Wolf, II przejscie, VIII 1975.
"Góry", nr 122-123, lipiec-sierpień 2004
(kb)