facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2005-11-28
 

MADAMAX (Madagaskar)

Przykucnięci pod najstarszym baobabem w dolinie, kiwając się na boki i nucąc do rymu, uczestniczymy w przedziwnej ceremonii, którą przygotowali dla nas buszmeni z pobliskiej wioski – Antanavaquery


Przykucnięci pod najstarszym baobabem w dolinie, kiwając się na boki i nucąc do rymu, uczestniczymy w przedziwnej ceremonii, którą przygotowali dla nas buszmeni z pobliskiej wioski – Antanavaquery. Jej wódz i zarazem najstarszy mieszkaniec, 83-letni Grand Papa, polewa szeroki pień drzewa miodem i likierem, prosząc przodków, aby nas strzegli i nie gniewali się, że od jutra będziemy... wiercić skałę. Plemię zamieszkujące te okolice to Antanakarana, czyli „Ci którzy pochodzą od skały”. Mamy więc wrażenie, że są nam szczególnie bliscy. Mamy też szczęście, że wapienne urwiska po obu stronach doliny nie kryją świętych dla Malgaszy grobowców przodków. Wówczas moglibyśmy zapomnieć o eksploracji Paroquett Valley...



Mateo w efektownych ruchach kończących wspinaczkę na drodze Tofo Mosina 8a na wyspie Anjambalova



Gdy zadzwoniłem do Mateusza z propozycją „tripa nie do odrzucenia”, roztaczając wizję dziewiczych ścian i nieskazitelnej przyrody, jego odpowiedź była natychmiastowa: nie ma bajery, wleczemy. Moja radość z pozyskania partnera, z którym niejedno już przeżyliśmy, trwała całe 10 minut, aż do telefonu Matea, który oznajmił: sorry Gacek, zapomniałem, że właśnie wsadzili mi rękę do gipsu... Biedaczysko. Spędził całą zimę w siłowni i na campusie po to, by z nadejściem sezonu wdać się w bójkę w dyskotece.
Lecz Madagaskar wszedł nam w głowy na tyle, że zdecydowaliśmy się przesunąć wyjazd jeszcze o miesiąc. Tym samym początek naszej podróży przypadł na „high season”, a bilety z początkiem wakacji drożeją o 100 %. Nie mieliśmy jednak wyjścia. Ja też zresztą musiałem dokończyć sesję akupunktury, która w cudowny sposób uwolniła mnie od bólu łokcia skasowanego kilka lat temu na snowboardzie. Nie wiedzieć czemu kontuzja przypomniała mi o sobie po powrocie z Indii i wczesną wiosnę zamiast na panelu spędziłem leżąc niczym fakir z igłami w całym ciele...
Wyjazd w tym terminie miał jeszcze jedną zaletę, zaliczyliśmy premierę „Madagaskaru”, który szczęśliwym trafem wchodził na ekrany kin akurat na początku lipca i doroczną, przebieraną balanżkę w Trzcińsku, która w tym roku przebiegała pod hasłem Matuszki Rosiji. Po takim pożegnaniu byliśmy pewni, że godnie stawimy czoła nawet największej egzotyce świata i wraz z lemurami będziemy „wyginać śmiało ciało” w rytm najdzikszych dźwięków.

Folk dopada nas jednak już na lotnisku w Antananarivo, gdzie ciemnoskórzy dżentelmeni odziani w pomarańczowe kamizelki serwisu, budzący z grubsza nasze zaufanie,  zdecydowanym ruchem przejęli wózki ze stertami naszego beta. Ciągniemy obok, sądząc, że kontrolujemy sytuację. W jednym momencie robi się mega wir i każdy z naszych nowiutkich plecaków Campusa trafia w ręce innego z grupy pomagających nam jegomości, „pocinających” teraz w różnych kierunkach. Ganiamy między nimi z minami twardzieli, a mamy pełno w gaciach, bo dać się obrobić już na lotnisku to raczej temat dla Monty Pythona, a nie początek ambitnej wyprawy. I gdy wreszcie udaje się nam przy pomocy języka ojczystego z elementami łaciny przekrzyczeć tragarzy i wyrwać najcenniejszy bet, czyli plecak ze sprzętem, okazuje się, że kolesie prowadzili nas jedynie do taksówek –  każdy do innej, nie przejmując się wyborem dokonanym przez pozostałych...
Usadowiona na dwunastu wzgórzach stolica Madagaskaru, zwana przez lokalną ludność Taną, daje nam się nieźle we znaki. Przewodnik Lonely Planet, który nie doczekał się polskiej edycji i który specjalnie ściągnęliśmy aż z Irlandii ostrzega: „W Tanie poczujecie słabość, może was boleć gardło i kręcić się wam w głowie, bo miasto leży na wysokości ponad 1000 m n.p.m. i ma zdradliwy klimat”. Istotnie, czujemy zawrót głowy, bo po tygodniu kręcenia się po mieście nie możemy się z niego wydostać. Nawet w perspektywie dwumiesięcznego pobytu na wyspie tak długi postój w Tanie to czysta strata czasu. Gardła nas wprawdzie nie bolą, lecz rozum na bank straciliśmy, gdy próbujemy namówić kolejnego właściciela auta 4x4 na 1200-kilometrowego tripa na północ. Mamy jeszcze do wyboru trzydobową podróż taxi-brussem po drodze, której w większej części nie ma. Zresztą nie jest to czas do końca stracony, bo zaledwie 30 km na południe od zgiełku miasta namierzamy granitowe ściany ze skałą tej jakości, że wszędzie w Europie byłaby one prawdziwym hitem. Wyrastające niemalże z pól ryżowych granitowe turnie w 100 % nadają się do przyjęcia na siebie ciężaru całej 100-ki naszych spitów i poprowadzenia pięknych i wymagających linii. Uznajemy jednak, że w głębi lądu muszą czekać na nas prawdziwe niespodzianki, skoro tuż za rogatkami milionowego miasta napotykamy takie formacje. Po przymiarkach do kilku istniejących już dróg stwierdzamy, że pierwsze dni na wyspie będą raczej służyły przypomnieniu sobie, o co w tym wspinie chodzi. Mateo tuż po zdjęciu gipsu, z ręką, której chirurg zalecił zabawy z gumową piłeczką i ja z łokciem, który się nie zgina, przypominamy raczej rencistów z Ciechocinka niż napaloną na wspin ekipę. Ale i w tym wypadku okazuje się, że czas nie takie już lizał rany...



Ostatnie zakupy przed zaszyciem się w buszu



Zrujnowani psychicznie faktem konkretnego beknięcia za nadbagaż lądujemy w Antsirananie. Wraz z wyrzuceniem naszych bagaży wprost na płytę lotniska zmieniamy klimat na tropikalny. Ta najdalej na północ wysunięta mieścina, znana jako stolica wyspiarskiej sex-turystyki, wita nas naprawdę cieplutko.
Już w taxi, wysłużonym, lecz błyszczącym żółciutko Renault 4, z okien którego wypatrzyliśmy pomarańczowy klif, czujemy pocenie się rąk i nagły przypływ mocy. Nie było bajery, to wapienne ściany Montagne Francaise, położone jedyne 20 km za miastem. To na nich sześć lat temu pierwsze drogi prowadził francuski duet Michel Piola i Benuit Robert. Tych dwóch gości, totalnie zakręconych na punkcie Madagaskaru, co roku spędza tu lato, czyli malgaską zimę, ubezpieczając i prowadząc dziesiątki nowych dróg. Nim na dobre dojechaliśmy do skał, kumamy już miłość Francuzów do kraju i ludzi.
Antsiranana to najbardziej kosmopolityczne miasto Madagaskaru. Jeden wielki, wspaniale kolorowy targ. Totalny melanż ludzi, zwierząt i roślin w najbardziej egzotycznej odmianie, jaką możemy sobie wymarzyć. Szybko namierzamy francuską bulangerie, internet cafe, a nawet bankomat – jeden z czterech na całej wyspie, mającej powierzchnię Polski, Czech, Słowacji i Węgier razem wziętych. Ale uwaga: w grę wchodzą jedynie karty Visa i jest jeszcze jeden warunek, w mieście powinien akurat być prąd...

Po dziesięciu dniach roz-wspinu w Montagne zaczynamy znowu czuć skałę. Wiszące wapienne stalaktyty przypominają te z Tajlandii, a dużo łatwych dróg zapewnia nam świetną rehabilitację. W końcu najtrudniejsze propozycje rejonu, czyli „siódemki ce” padają oesem, więc czujemy się gotowi do kolejnego etapu wyprawy. Czekają na nas skaliste, bezludne wyspy, „pływające” po Kanale Mozambickim. Jego szerokie na jedyne 300 mil morskich wody oddzielają dryfujący wciąż w kierunku Azji Madagaskar od kontynentu afrykańskiego. Co ciekawe historycznie i kulturowo czarnoskórym Malgaszom znacznie bliżej jest do dalekiej Azji niż pobliskiej Afryki.
Zapakowani do potężnej, terenowej bryki, pamiętającej czasy stacjonujących tu francuskich legionistów, przebijamy się przez busz w kierunku zachodniego wybrzeża. Podążające za nami, żółte renówki 4, wypchane po dach wiklinowymi koszami z prowiantem, radzą sobie nie gorzej. Po tej eskapadzie przechrzciliśmy je z francuska na katr-katry, czyli 4x4.


Ampasindava - przesiadka na łódź w drodze na wyspy



Ampasindava to kilka rybackich chat zbudowanych na balach. To tutaj Mathiu, 32-letni Francuz, który porzucił rodzinne Fontainebleau, poznał Tinę. Bez ich pomocy i udziału eksploracja wyspy zamieniłaby się dla nas w megahardcore. We wsi brak elektryczności, a terenowa ciężarówka zwana taxi-brusse dociera tu raz w tygodniu. Oczywiście w sprzyjających okolicznościach przyrody, czyli w porze suchej. Przez nasze zimowe miesiące, gdy pada, malgaskie wioski odcięte są od siebie, bo od świata odcięte są przez cały czas...

Uśmiechnięty kapitan wyciąga z wody dwie ponadmetrowe ryby, pokazując na migi, że to nasza dzisiejsza kolacja, a okrąglutki kucharz w t-shircie z napisem SnowboardingMagazine zaciera ręce. Drewniana szalupa kołysze się na falach, wioząc nas w stronę raju. Fantastycznych skalnych i bezludnych wysp mijamy wiele, wspin na nich nie wchodzi w grę. Są to bowiem wielkie cmentarzyska, a jedna z fady (niepisany, przekazywany z pokolenia na pokolenie zbiór praw i obyczajów) mówi, że miejsc tych nie wolno nawet wskazywać palcem. Jeśli już to zaciśniętą dłonią. Początkowo mamy z tym poważny kłopot, chcąc co chwilę, bezwiednie pokazać sobie coś ciekawego. Nasza czarnoskóra załoga dyplomatycznie udaje, że nie widzi naszych wskazujących paluchów.
Te wyspy zaledwie pięć lat temu odkrył dla wspinania Gil Gautier, francuski wspinacz, osiadły wraz ze swą czarnoskórą żoną na Madagaskarze. To on wskazał je M. Pioli, który trzymając je przez kilka lat w tajemnicy, zarezerwował dla siebie przyjemność poprowadzenia większości z istniejących obecnie ponad sześćdziesięciu dróg wspinaczkowych.
Gdy wbijamy się w wapienne ściany, znowu rozumiemy Francuza. Każda z jego dróg to prawdziwa perełka i to bez względu na trudność. W zestawieniu z nimi piękne wspinaczki z Montagne Francaise wypadają bladziutko, niczym nasz wapień porównaniu z hiszpańskim.
Do wielkiej estetyki ruchów, jaką narzuca skała dodać trzeba wyjątkową magię miejsca. Błękitne laguny pod stopami i bujający się na nich orzeszek naszej łodzi otoczony przez ławice ryb. Milutka jest też świadomość, że na wyspie przebywa jedynie dokładnie dziesięć osób – tyle, ile wysiadło z naszej łodzi.
Żółte namiociki CampuS-a rozbite wśród muszli i resztek rafy koralowej na wyspie Nosy Andantsara stanowią przez najbliższe dni naszą bazę. Koniec baterii w lapie i cyfrze pozwala na jeszcze głębsze zespolenie z naturą i kontemplację otoczenia. Sprzyja temu mistrzowska kuchnia i długie, ciepłe wieczory przy rumie, którego pierwszą szklankę zawsze należy wylać przodkom.
Dla Malgaszy życie doczesne jest mało znaczącym epizodem. Służy ono jedynie rozmnażaniu i usługiwaniu duchom zmarłych, z którymi łączą się po śmierci. Zmarły zaś, póki posiada jeszcze ciało, traktowany jest jak żywy. Przed złożeniem do grobu sadza się go za stołem, częstuje rumem i jedzeniem, opowiada nowe historie. Raz w roku rodziny wydobywają zwłoki bliskich i bawią się wspólnie do białego rana...


Mateo na 6c+ w granitowym rejonie na południe od Tany




Najlepszy wspin jest jednak na sąsiedniej wyspie – Nosy Anjambalova. Ocieniony aż do popołudnia sektor Mozambik wygląda imponująco już z łodzi. Po pięciu minutach podejścia po wznoszących się wprost z plaży kilkumetrowych głazach, porośniętych palmami i aloesem, widzimy prawdziwe rozmiary ścian. Zaczynamy od biegnącego diagonalnie 6B+ La Tropique Capricorne. Przewieszony, żółty wapień o doskonałym tarciu i wygodnych chwytach to zaledwie przedsmak wspinu po sąsiednich drogach. Podkręceni wbijamy się w Indian Tonic 7A+/B, 30 metrów wytrzymałościowego wspinu i wiszące 2 metry za plecami liany dają nam poczucie obcowania ze światem z dziecinnych snów z Tarzanem w roli głównej. Z czymś, czego nie wymyślili nawet autorzy animowanej wersji „Madagaskaru”. Liane Folie 7B+/C, startujące trzy metry na prawo, to zapowiedź kolejnej wspaniałej przygody. Po dwudziestu pięciu metrach przyjemnego ciągu napotkany crux przechytrza Matea.
Dobrze rozgrzani udajemy się 50 metrów dalej. Ścieżka typu „przyroda napada” wyprowadza nas pod Tofo Masina. To bulderowe 8a jest aktualnie najtrudniejszą propozycję Madagaskaru. 7-metrowy dach podcięty wcześniej 35-stopniowym przewisem daje nam obraz niezłego hardcoru. Próby pierwszego na tej drodze oesa kończą się fiaskiem już nad pierwszym spitem. Mathieu pociesza nas, że megatrudny start oparł się już wielu mocarzom. Dalej też trudno, ale przynajmniej się da, a efektowne ruchy w dachu są przedmiotem udanej sesji foto. Już na łodzi dopada nas refleksja: szkoda, że Tofo Masina leży na końcu świata, bo droga byłaby świetnym wzorcem bulderowego 8A, czyli VI.5 na naszym przecenionym podwórku.
Po wspinie nurkujemy z harpunami, a wieczorem zajadamy langusty i octopusy przekonani o tym, że drugiego takiego miejsca na świecie po prostu nie ma. Tego typu myśli dopadają nas na Madagaskarze jeszcze kilkakrotnie. Chociażby w naszym kolejnym obozie, położonym w cieniu potężnych drzew mango u wejścia do Paroquet Valley. Leżąc wieczorami na słomianych matach i w blasku lamp naftowych, wsłuchując się w odgłosy buszu, znów mamy poczucie bycia najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Rzecz jasna zaraz po Malgaszach... Naszą radość mąci jedynie fakt, że właśnie minęło 25 dni, od kiedy znaleźliśmy się na Czerwonej Wyspie i jutro Kasia musi wracać do Polski. Wcześniejsze plany zakładały, że nowe drogi – główny cel wyprawy – będą już poprowadzone i wspólnie wrócimy do Tany, gdzie Kasia bezpiecznie wsiądzie w samolot do Europy, a reszta ekipy pociągnie 700 km dalej na południe, by zmierzyć się z granitową ścianą Tsaranoro. Nie pierwszy raz okazuje się, że wyprawa CampuS ExplorerS to nie wczasy z Orbisem.


Uroki bulderingu ze ścianami Tsaranoro w tle




Wisząc w sky-hooku, delikatnie przykładam wiertarkę do ściany, aby osadzić spita. W przewieszonych, wapiennych formacjach z przewagą chwytów typu ścisk oraz pionowych kaloryferów, akcja tego typu to prawdziwa kalwaria. Po zmianie na prowadzeniu Mateo z wielkim rumorem zalicza lot wraz z wiertarą i całym szpejem. Szczęśliwie zawisa tuż nad glebą. Obok mnie wbity w ziemię spoczywa skalny dziób, na którym wisiał i który zdawał się być super pewny. Tak ubezpieczamy linię, która miała być najłatwiejsza na całej ścianie, gdzieś w okolicach 6b-6c. W efekcie okazuje się, że urobiona przez nas dróżka, to minimum 7B+. Miała ona być wstępem do eksploracji konkretnie wywieszonych, znajdujących się przez cały dzień w cieniu ścian. Przy wieczornym rumie jaramy się naszą pierwszą drogą w dolinie. Nie mamy jeszcze pojęcia, że już więcej jej nie ujrzymy...
Po drodze w skały mijamy obóz brytyjskich naukowców, którzy już od dwóch miesięcy łowią w swoje siatki coraz to nowe gatunki płazów i gadów, chcąc sporządzić ich listę występowania w Dolinie Papug. Kawałek dalej robimy tradycyjny już przystanek pod drzewem papajowym. Mathiu  pewnym ruchem maczety ścina najbardziej dojrzałe owoce. Nagle moją uwagę przykuwa dziwna, wisząca niczym kurtyna, ściana bujnej zieleni. Za moment stoję w czerwonym piasku pod wapiennymi soplami zwisającymi z przewieszonej pod kątem 40 stopni 20-metrowej ściany. Miejscówka w zupełności przypomina sektor Ton Sai Beach w Taju, tyle że bez tłumu ludzi i zabijającego skwaru. Jeszcze dziewiczy sektor, nazwany przez nas wkrótce BlocAge, ma kolejną wielką zaletę. Przez ścianę lian i egzotycznych pnączy niemal w ogóle nie przebija się słońce, które normalnie na tę stronę doliny świeci przez cały dzień. Ganiając pod ścianami, wypatruję możliwości na drogi i wołam chłopaków. Nagle odkrywam szeroką na pół metra zionącą chłodem szparę. Wbijam się w nią bez namysłu i przeciskam w stronę refleksów światła po drugiej stronie. Po wyjściu z klaustrofobicznego tunelu kopara mi opada na widok skalnego kanionu, w którym się właśnie znalazłem. Kameleony w panice nawiewają spod nóg, a drzewa yuki pną się do góry w kierunku promieni słońca. Wszystko to nic przy czterdziestometrowych, przewieszonych ścianach na których niebieskie, żółte i szare ścieki wyznaczają gotowe linie dróg. Nie mogę uwierzyć w wartość znaleziska, penetrowaliśmy przecież dolinę kilkakrotnie w poszukiwaniu najlepszych ścian.



Grand Papa z fajką pokoju z wizytą na CampuS Campie




Pojawia się reszta ekipy i nazwa nowego sektora – Black Jack Kanion. Nie mamy wątpliwości, że nasza eksploracyjna działalność powinna przenieść się w to właśnie miejsce. Znów więc czeka nas misterna hakówka przy użyciu jedynego sky-hooka, jaki posiadamy. Trochę żal spitów i pętli, które osadziliśmy wczoraj...
Powstają kolejno piękne i wytrzymałościowe 35-metrowe wspinaczki. Najpierw Crimpe Grimpe 7a/b oraz Midi on the Rock 7b/c. Resta spędzamy w Antsirananie na uzupełnieniu zapasów żywności, próbach połączenia się z internetem oraz rozkoszowaniu się lokalnym trunkiem spod znaku THB (Three Horses Beer). Jak większość malgaskich roślin i zwierząt również piwko okazuje się wspaniałym gatunkiem endemicznym – nie spotykanym nigdzie indziej poza Czerwoną Wyspą. Pełni mocy po powrocie do doliny dorzucamy kolejne, przepiękne nowości. Powstaje Grand Papa 7c/8a oraz Ale, Baba 8a/b. Ta druga, niezwykle ciągowa droga z siłowym cruxem w dachu staje się najtrudniejszą na Madagaskarze. Po przeciwnej stronie doliny również wre praca: Michel prowadzi kilka pięknych 30-metrowych linii w przedziale od 6a do 7a, które stają się świetną rozgrzewką po drodze w nasze sektory. Wspin po nich to prawdziwa radość, a zjazd umożliwia spojrzenie z lotu ptaka na potężne baobaby, rosnące według legendy korzeniami do góry.
Z żalem patrzymy na topniejące zapasy spitów Petzla, które na Madagaskarze są dobrem wysoce luksusowym i których swobodnie moglibyśmy mieć jeszcze raz tyle (no, może gdyby nie to pieprzone myto za nadbagaż...). Każde napotkane w linii drogi ucho skalne wykorzystujemy na założenie pętli i zaoszczędzenie spita, bo wokół aż roi się od kolejnych projektów. W ten sposób jedna z naszych lin zostaje pocięta na pętle na Czerwonej Wyspie. W szale eksploracji zapominamy o tym, że naszym kolejnym celem są drogi na 800-metrowej ścianie Tsaranoro, a pojedynczy Beal, o średnicy 9,7 mm, który nam pozostał, delikatnie mówiąc, średnio nadaje się na tego typu działalność. Nie wspominając o 60-metrowych zjazdach...
Przeliczamy ostatnie spity i przenosimy się w sektor BlocAge, chcąc zrobić jeszcze trzy drogi. Znów walczymy od dołu. Pierwsza powstaje Tsara 7b, jeszcze piękniejsze od niej są Tsara Be 7c oraz Dandoriliepka 7b/c. Nazwy takie nadajemy drogom na pamiątkę naszych polsko-malgaskich konwersacji z lokalną ludnością. Tsara znaczy dobrze, tsara be – bardzo dobrze, a dondoriliepka to maleńki kurczaczek, dziko żyjący w buszu. Może nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że obdarowani przez mieszkańców, tuż po ceremonii zezwalającej nam na wiercenie skały, żywymi ptakami, musieliśmy je zabić, oskubać, usmażyć i  zjeść. A to już na długo pozostanie w naszej pamięci...

Wciśnięci między dziadka z kogutem na kolanach i karmiącą piersią matkę, wypchanym po sufit taxi-brussem jedziemy na południe. Za plecami pozostawiliśmy już Tanę i jedynie 600 km dzieli nas od 800-metrowego big walla – kolejnego celu naszej wyprawy. Za oknem pejzaże żywcem wyjęte z raju i ludzie z innej epoki. Z nosami przyklejonymi do szyby nawet nie czujemy trudów kolejnego dnia w drodze. Choć przyznać trzeba, że malgaski musik, dudniący na full ze skrzypiących głośników oraz śpiewy współtowarzyszy podróży trochę nas już podmęczyły.
W ten sposób czerwoną, piaskową drogą dobijamy do Vahitsaoki. Na niewielkim placyku w środku wsi miło witają nas odziani jedynie w kolorowe chusty przedstawiciele zamieszkującego te okolice ludu Bara. Dzięki hasłu „Tsaranoro” i gestom świadczącym o tym, że przyjechaliśmy się wspinać, udaje nam się wynająć tragarzy. Ostatni 10-kilometrowy odcinek naszej trasy pod ścianę kosztuje nas równowartość czterech butelek coca-coli.
Na próżno wypatrujemy w dolinie wspinaczy z tzw. cywilizowanego świata. Nie jest to absolutnie spowodowane potrzebą spotkania białego człowieka (Vaza) lecz prozaicznym faktem, że brak nam trzeciego do wspinaczkowych fotek ze ściany. I choć lokalna ludność oferuje nam gościnę i pomoc w wielu kwestiach, w tej jednej przemili Malgasze nie są w stanie nam pomóc...
Podczas pobytu w dolinie oprócz mnóstwa przygód, nowych doświadczeń, obserwacji i fotek naszym łupem pada Out Of Africa – 600 metrów granitu podzielonego na 14 wyciągów o trudności: L1 5B, L2 6A , L3 6A+, L4 6B+, L5 6B , L6 6B , L7 6C+, L8 6C , L9 6B+, L10 7A , L11 6B+, L12 6C, L136B+, L147A. Delikatna i niezwykle techniczna wspinaczka, mimo „średnich” trudności, konkretnie nas wycieńczyła. Już w połowie ściany okazuje się, że postradaliśmy całą skórę na palcach, a nasze sportowe modele butów, które tak dobrze spisywały się w wapiennych przewisach na północy wyspy, tutaj wyciskają nam łzy z oczu i nie pozwalają skupić myśli na przechwytach. Jeśli dodamy do tego hulający wiatr, który robił wszystko, aby skutecznie zaklinować nam linę i uwięzić w ścianie na noc, mamy obraz żywcem wyjęty z górskich filmów grozy, a nie sportowy wspinik w ciepłej skale...



Zielony Gecko codziennie wygrzewa się na swoim ulubionym drzewie




Okrutnie styrani i z mieszanymi uczuciami, dotyczącymi urody drogi, w świetle czołówek docieramy do namiotów CampuS Campu. Trzy dni restu to minimum, by odzyskać skórę na palcach.
W tym czasie zza sąsiedniej grani nadciągają czarne chmury i nic już nie przypomina egzotycznego Madagaskaru sprzed kilku dni. Nasz czas również ucieka, więc mimo mżawki postanawiamy wbić się w krótką jak na tutejsze warunki, bo „jedynie” 320-metrową, ścianę Mitsinjoarivo z jej jedyną drogą Le Crabe aux pinces d’or. Wytyczona przez M. Piolaę i B. Roberta wspinaczka kusi trudnościami 7B+ i jest ponoć świetnie obita. Mimo dwugodzinnego podejścia wcale nie czujemy się rozgrzani. Czy tak ma wyglądać Madagaskar?
Po wyjściu z przewisu na czwartym wyciągu 7B wymiękam. Mamy za sobą trzy wyciągi przyzwoitego wspinania (7A, 6C, 7A), ale na widok potężnej „połogizny”, ciągnącej się aż do szczytu zmarznięte palce odmawiają posłuszeństwa. Nigdy wcześniej nie uwierzyłbym, że na Madagaskarze przyjdzie mi grzać dłonie od ... ciepłej po zjeździe ósemki.
Kolejna linia to Cucumber Flying Circus – droga Polaków sprzed pięciu lat (L1 5+, L2 5+, L3 6B, L4 6A+, L5 6C, L6 7A, L7 7B+, L8 7A+, L9 7A, L10 7A, L11 6C, L12 6B+, L13 6B+), mająca zaledwie dwa powtórzenia i żadnego w OS-ie. O świcie wchodzimy w blisko 600-metrową ścianę, mając nadzieję, że ziomale, tak jak i my, nie są zbytnimi fanami połogiego i udało im się znaleźć kawałek solidnego pionu. Tymczasem prowadzenie 60-metrowego 6c z 8 spitami i megadelikatnymi ruchami po trzeszczących krawądkach wybiera mi psychę na maxa. Od tej pory sprzęt foto, który beztrosko spoczywał w nerce obok worka na magnezję, przekazuję idącemu na drugiego Mateowi. Ku naszej radości z wyciągu na wyciąg ściana pionuje się coraz bardziej. Kolejny wyciąg to przepiękne 7A, które nawet się przewiesza, tworząc megalufę pod nogami, a to zaledwie 200 z 600 metrów, które mamy do pokonania. Wisząc w stanowisku, żałuję, że nie mam aparatu... Następny wyciąg to kluczowe 7B+. Na maxa chciałbym zrobić go bez odpadnięcia, choć sądząc po kurczowych ruchach poniżej może być ciężko.
Wiszę kilkaset metrów nad ziemią i niby luzik, patrzę w dół i niby mnie nie rusza, ale wchodząc w ścianę czuję, jak moja władza nad własnymi ruchami jest jakoś dziwnie ograniczona... Robiłem ten wyciąg chyba godzinę, kilkakrotnie znajdując się w pozycji, z której nie mogłem ruszyć do góry, nie mogłem się cofnąć ani odpaść. Wolałbym nie patrzeć pod nogi, ale misterne ruchy w tnących palce chwycikach wymagały perfekcyjnego stania i do tego... ta pieprzona druga lina do zjazdu, którą wlokłem za sobą, przypiętą z tyłu uprzęży i z którą wiatr robił na trawersie megacuda, aby tylko nie pozwolić mi dopaść stanowiska. I gdy po totalnej walce straciłem pomysł, siły i wszystkie expresy doznałem olśnienia, że to musi być tuż, tuż i... było za przewinięciem po prawej.
Kolejny niekończący się 7a+, mimo swej urody wyciska już tylko łzy i sprawia, że palce bez skóry trzymają mocniej niż trzeba, aby nie dać... po trudnościach. Potem jeszcze dwa razy 7a, 6c i dwa psychiczne 6b+.
Jedno jest pewne Uśmiech, Boguś i Gienek urobili kawał megawspinu i chyba jedynie wrodzona krakowska skromność nie pozwoliła im na wyższe wyceny poszczególnych wyciągów i całej drogi, która mimo swojego prawdziwie górskiego charakteru dostała prawdziwie sportową wycenę. Dla mnie i dla Matea Cucumber ma o "+" więcej na każdym wyciągu powyżej 6C, a całość to min. 7c. Gratulacje chłopaki!

Tekst: Jacek Kudłaty/SIGMA PRO

Zdjęcia: Jacek Kudłaty/SIGMA PRO, Kasia Michalak, Mateusz Kilarski

"Góry", nr 11 (138) listopad 2005

(kg)

Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-07-19
HYDEPARK
 

MNICH I KARABIN – w kinach od 2 sierpnia

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-05-06
HYDEPARK
 

RIKO – premiera książki już 9 maja!

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com