Przygotowania
Wszystko zaczęło się gdzieś w małej kawiarni w Krakowie. Pierwsze pomysły, plany – że może Himalaje, że może sześciotysięcznik... Potem zwiększał się krąg zainteresowanych, aż w końcu przed samym wyjazdem ustalił się na dziesięć osób. Same przygotowania trwały dobre pół roku. Zbieranie funduszy, szukanie sponsora i przede wszystkim zmierzenie się z kolosem – indyjską biurokracją , która potrafi rozłożyć na łopatki każdego, nawet najbardziej cierpliwego człowieka.
I tak oto po uporaniu się ze wszystkimi przeciwnościami, pod koniec lipca wylądowaliśmy na lotnisku w Delhi. W hoteliku stworzyliśmy swego rodzaju kwaterę główną, gdzie dokonaliśmy podziału ról. Adam z Robertem zostali, by dopełnić formalności z Indian Mountaniering Fundation (IMF, która jest odpowiednikiem naszego PZA i wydaje pozwolenia na działalność górską w Himalajach Indyjskich). Druga cześć ekipy udała się do Manali, przedsionka Himalajów.
Tam spotkaliśmy się z naszym „operatorem”, czyli człowiekiem, z którym już wcześniej przez internet byliśmy umówieni na załatwienie pewnych spraw na miejscu. Zaczęliśmy przygotowania, kitchen-tent, kucharz, zakupy, zarezerwowanie jeepa i koni do karawany itp. Po dwóch dniach dojechali Adam z Robertem i naszym oficerem łącznikowym – Diuranem.
Po załatwieniu wszystkich organizacyjnych spraw znowu podział ekipy. Prawie wszyscy wyruszyliśmy autobusem, punkt zbiórki na Baralaha-la, czyli trzeciej spośród najwyżej położonych przejezdnych przełęczy na świecie, znajdującej się na wysokości około pięciu tysięcy metrów. Druga część ekipy dotarła jeepem z całym naszym „ciężkim” dobytkiem.
I tu zaczęły się schody. Kraina Lahul, będąca naszym celem nie jest łatwa do przebycia. Pierwszym problemem było oberwanie drogi na odcinku dziesięciu kilometrów, które całkowicie uniemożliwiło przejazd jeepa. Zamówiliśmy tragarzy, by przenieśli nasz dobytek do miejsca, gdzie droga była już cała i mogliśmy wynająć inny środek transportu. W końcu po wszystkich perypetiach cała ekipa spotkała się w okolicy przełęczy. Zamówione konie doszły i mogliśmy przewieźć nasze graty do miejsca „zrzutu”, czyli bazy. Baza stanęła na wysokości 4770m.
Nasz kierownik Adam, wreszcie mógł chociaż przez chwilę spać spokojnie, bo wszyscy byli tam, gdzie być powinni.
W bazie
Życie obozowe ma to do siebie, że płynie całkiem innym rytmem niż wspinaczkowe. Kucharz Deepu zaczął pichcić, dziewczyny robić flagi, chłopcy zaś skupili się na filozoficzno-egzystencjalnych rozważaniach o życiu i śmierci. Tymczasem ponad bazą cały czas w oddali górował nasz sześciotysięcznik – Urusvati.
Gdy wróciły siły i powoli zaczęła się wkradać między nas nuda, wyruszył pierwszy zespół zwiadowczy z zadaniem założenia bazy wysuniętej.
Cel został osiągnięty – AB stanęła na wysokości 5200 m, na morenie lodowca.
Było to piękne miejsce pośrodku dwóch ogromnych połaci lodu.
Pierwsze podejście dość skutecznie odebrało nam siły witalne i prawie wszyscy mocno „zmieleni” wrócili do bazy.
Atak kolejnej ekipy zaowocował założeniem obozu pierwszego – „jedynki”. Nie obyło się oczywiście bez bólu głowy i litrów potu. Jednak najważniejsze, że był postęp. W końcu o to chodzi w tym himalaizmie – żeby przeć do góry.
Po kilku dniach przerwy wyruszyła druga ekipa wspomagająca, żeby dodać otuchy dzielnym „rycerzom na przodku”: pierwsi zdobywcy natomiast walczyli dzielnie, ciągle szukając drogi do miejsca, gdzie mógłby powstać obóz drugi. Jednak jakoś im nie szło. Do tego Tommy wpadł do szczeliny, co wyłączyło go na jakiś czas z działań.
Morale trochę upadło, na to nałożył się też niekorzystny biorytm i choroba kierownika, co dało w efekcie małe różnice w zdaniach na temat: co, gdzie i kiedy. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Tommy został wyekspediowany z Maćkiem do szpitala w celu zaszycia rozciętej wargi, a reszta ekipy po dniu restu miała napierać dalej.
Na szczyt
Tym razem wyruszył świeży skład. Asia, Gosia, Adam, Robert i ja. Po dwóch dniach dotarliśmy do „jedynki” na lodowcu. Dotarł też Diuran, nasz oficer. Najwyraźniej Diuran miał swoją teorię na temat aklimatyzacji, jego sposób polegał na długim i smacznym reście w bazie, po czym wszedł na 5600 metrów i padł – to znaczy zasnął na dwa dni, tłumacząc się potem otarciami. Gdy już się wyspał, to zszedł do bazy i tyle było z niego pożytku. No cóż, co kraj to obyczaj – u nich najwidoczniej aklimatyzuje się w inny sposób.
Kolejnego dnia przed wschodem słońca, uzbrojeni w ostre narzędzia, wyruszyliśmy w górę. Zaczęło się sielankowo, po płaskim. Jednak to płaskie chrupało, szczekało i pękało pod nogami. Jakoś przebrnęliśmy przez to „pole minowe” szczelin, dotarliśmy do podnóża i powoli, metr za metrem, wznosiliśmy się do góry.
Po kilku godzinach osiągnęliśmy przełęcz – duże plateau białej płaszczyzny – gdzie postawiliśmy „dwójkę”. Pogoda sprzyjała sesjom zdjęciowym. Wchłonęliśmy też trochę liofilizowanego żarcia – nie ma to jak ... bigos na 5900 m!!!
Słonko słonkiem, bigos bigosem, ale „cza co załoić” Ruszyliśmy dalej. Ominęliśmy grań z prawej i długim, coraz bardziej stromym trawersem doszliśmy do połaci kamieni. Z tego miejsca skręciliśmy prosto w kierunku grani. Pogoda, jak to w górach, zaczęła się oczywiście zmieniać na coraz gorszą. Omijając dość duże nawisy, zaatakowaliśmy ostatni odcinek. Kopuła szczytowa była już w zasięgu ręki.
Prowadzenie objął Adam. Szybko pokonał pierwszy wyciąg, potem drugi i trzeci. Ten ostatni zajął mu trochę więcej czasu, ale uporał się i z nim. Ruszyła reszta ekipy. Sam szczyt okazał się być rumowiskiem czegoś w rodzaju łupka, więc ostrożnie wdrapaliśmy się po nieco luźnych kamieniach.
Jest, udało się!!! Cała ekipa na szczycie! Pamiątkowe foty, uściski rąk, czekolada, widoki... Cholera, no gdzie te widoki? Chmury coraz bardziej zalewały okolicę. Na szczęście udało się zrobić parę zdjęć, między innymi naszych namiotów w obozie pierwszym i drugim.
Po chwili odpoczynku nadeszła ta chwila, na którą każdy alpinista czeka pełen respektu, ale i obawy - zejście.
Jedna poręczówka, potem druga założona z dużego głazu – oj, ten głaz duży, ale działał na wyobraźnię! Na szczęście wszystko poszło dobrze i wszyscy szczęśliwie dotarli do trawersu, potem do plateau i już widać było namiot dwójki. Cała ogromna połać lodowca zrobiła się niebieska, potem szara, a potem wszystko zgasło i było ciemno. Adam z Robertem zdecydowali się na noc w dwójce, reszta wolała zejść do jedynki. Drogę, która rano w górę zajęła nam 3-4 godziny, w dół pokonaliśmy w 45 minut.
Namiot to taki domek ślimaka, który trzeba sobie nosić, waży zawsze za dużo i jest zawsze nieporęczny, ale kiedy wracasz i na ciebie czeka, to masz ochotę pocałować go na powitanie... Nasz namiocik stał tam, gdzie miał stać i też mieliśmy go ochotę uściskać.
Raki w kąt, czekan do przedsionka, herbata, czekolada, i „nyny”.
No i jeszcze trochę opowieści ze szczytu, bo emocje wielkie. Przecież się udało, ale każdy przeżył to w inny sposób! W końcu zmęczenie wygrało i spokojnie w naszym domostwie na 5600 m oddaliśmy się objęciom Morfeusza.
Pada śnieg, pada śnieg...
Ranek przywitał nas piękną pogodą, a także zmarzniętymi postaciami Adama i Roberta – trochę ich w dwójce wymroziło, więc szybko się stamtąd zebrali. Do dwójki doszła też druga ekipa szturmowa – Hudini, Kasia i Tomek. Mieli wchodzić następnego dnia.
Zostałem z Gosią jako zespół wsparcia – „w razie gdyby co”.
Drugi atak szczytowy zaczął się wcześnie. Mimo to nie ominęło ich załamanie pogody, które zbliżało się dużymi krokami. Zdobyli szczyt przy bardzo małej widoczności, schodząc już w śniegu, który padał prawie cały czas przez następne dwa dni, przysypał nam trochę namioty, a co gorsza ślady i szczeliny. Na szczęście wszyscy cało wrócili do dwójki.
Po odpoczynku i spakowaniu całego sprzętu zaczęliśmy schodzić. Mając za sobą przejście płaskiego plateau i jego uskoku, zostawiliśmy depozyty u podnóża lodowca, żeby nie nosić wszystkiego na raz.
Wysokość dała się nam po raz kolejny we znaki, więc zostaliśmy na noc w bazie wysuniętej. Pogoda wyraźnie się poprawiała. Humory także – po kolektywnym skonsumowaniu zupki chińskiej z żółtym serem i herbacie.
Następnego dnia czuliśmy się już znacznie lepiej i ochoczo powędrowaliśmy do bazy głównej. W obozie panowały dobre nastroje. Wszyscy szczęśliwi, najedzeni, wypoczęci, niemal jak na wczasach. Do tego Maciek z Tommym wrócili ze szpitala. Chcieli jako ostatnia ekipa spróbować zaatakować szczyt. Po naradzie wojennej dołączył do nich jako przewodnik Adam. Wyruszyli w nocy, po dwóch i pół dniach akcji stanęli na szczycie. Podczas zejścia zdjęli pozostawione przez nas poręczówki i zabrali depozyt pozostawiony na lodowcu. Wrócili zmęczeni i spieczeni słońcem, ale cali i bardzo szczęśliwi. Zdobyli szczyt o wschodzie słońca, przy pięknej pogodzie, więc mieli się z czego cieszyć. Urusvati był dla nich łaskawy.
W drodze do cywilizacji
Wybraliśmy się do pasterzy, żeby umówić transport naszych rzeczy na przełęcz. Żeby do nich dotrzeć, musieliśmy sforsować rzekę Chandre, co okazało się bardzo trudne i niebezpieczne. Dopiero za czwartym podejściem znaleźliśmy miejsce, w którym dało się ją przejść! O mało co nie przypłaciliśmy tych prób utratą kucharza, który szedł z nami.
Pasterze to sympatyczni goście, nie rozumiejący jednak nic a nic po angielsku. Dobrze, że w pertraktacjach pomagał nam nasz kucharz.
Powoli zaczęliśmy demontować nasz obóz. Umówionego dnia wymarszu wszyscy byli gotowi.
Z pasterzami byliśmy umówieni na „very early in the morning”, tymczasem wybiła już jedenasta, a ich ani widu, ani słychu. Pojawili się dokładnie w momencie, gdy mieliśmy po nich iść. Cztery konie zabrały resztę naszego dobytku i ruszyliśmy w drogę powrotną, raz po raz oglądając się za siebie i zerkając na oddalające się białe szczyty. Jakby nie było, każdy pozostawił w tych górach jakąś cząstkę siebie...
Po kilku godzinach doszliśmy do przełączy, a potem do namiotów „restauracyjnych” przy drodze. Właściciel jednego z nich pamiętał, że byliśmy tu przed trzema tygodniami i witał nas z uśmiechem. Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy był zakup jajek, cebuli i masła i upichcenie jajecznicy! Najzwyklejszej polskiej jajecznicy, która... smakuje wszystkim! Po zabiciu pierwszego głodu zamówiliśmy jeszcze podpłomyki, ciapatii i oddaliśmy się sjeście.
Kolejnym etapem naszej podróży było łapanie stopa. Pierwszego udało się złapać całkiem szybko, pojechał nim Hudini i Kaśka.
Z drugim było już gorzej i czekaliśmy na niego długo, był za to całkiem wygodny. Turystyczny autobus „de lux”. Od tej chwili poczuliśmy bardzo wyraźnie, że zaczął się powrót i że na dobre opuszczamy góry i Lahul.
Zatrzymaliśmy się w uroczym hoteliku w Keylong. Każdy najadł się do syta, znalazły się też wspomagacze w postaci indyjskiej whisky. Impreza trwała długo, byliśmy ostatnimi klientami. Zmęczenie w końcu wygrało i wszyscy poszli spać.
Rankiem wróciliśmy do autobusu „delux” i ruszyliśmy w dalszą podróż do Manali. Droga prowadząca do tego miasta wije się i kręci, biegnąc przez wysokie czterotysięczne przełęcze.
Tym razem bez przygód przejechaliśmy urwisty odcinek trasy, który jeszcze trzy tygodnie temu był całkowicie zniszczony. Manali przywitało nas monsunowym deszczem. Znaleźliśmy hotel w przystępnej cenie, wreszcie można było wybebeszyć worki i każdy mógł odebrać swój sprzęt. To był już definitywnie końcowy etap naszej górskiej podróży! Na samo dno plecaka powędrowały skorupy, raki i liny, na wierzch – sandały i krótkie spodnie.
W odwiedzinach u Dalajlamy
Z Manali nasza droga powiodła do Daramsala – siedziby rządu tybetańskiego na uchodźstwie. To miejsce ma swój specyficzny tybetański klimat. Prawie wszyscy mieszkańcy to buddyści, a większość z nich przybyła tu z Tybetu. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, zarówno pod względem strawy dla ciała, jak i dla ducha. Pozostało nam już tylko kilka ostatnich dni pobytu w Indiach, więc rozdzieliliśmy się, by każdy mógł załatwić swoje sprawy i by po kilku dniach spotkać się już w Delhi.
Jeszcze tylko spotkanie z dyrektorem IMF-u, relacja z wyprawy, gratulacje... i oficjalne zakończenie. Wszyscy szczęśliwi weszli na pokład samolotu i... „good bye India”.
Tak pożegnaliśmy nasze Lahul i Himalaje.
Podziękowania:
Nasza wyprawa nie mogłaby się odbyć, gdyby nie pomoc firm: Hannah, HiMountain, Jaxa, PolarSport, Foto-Nowa.
Patronat honorowy nad wyprawą objął Marszałek Województwa Małopolskiego, Pan Janusz Sepioł.
Patroni medialni: Onet.pl, GÓRY, TVP3 Kraków, „Magazyn Młodych i Dynamicznych”, magazyn „Podróże”, Dziennik Polski.
W wyprawie udział wzięli:
Adam Średniawa – kierownik
Paweł Kulinicz
Robert Grzanka
Joanna Skwarło
Maciej Franaszek
Katarzyna Ryczek
Tomasz Tarka
Małgorzata Podsiadły
Tomek Wawrzyniak
Bartłomiej Latasiewicz
CO I JAK:
Transport
Cena biletu z Warszawy do Delhi i z powrotem (z przesiadką w jakimś europejskim mieście w zależności od linii lotniczych) wynosi około 2500 zł.
Warto sprawdzić, jaka jest dopuszczalna waga bagażu w danej linii lotniczej (my mieliśmy nadbagaż około 5-7 kg i udało się przejść bez dodatkowych opłat).
Transport lokalny obejmuje wynajęcie jeepa lub tragarzy – wszystko można załatwić na miejscu. Uwaga! Każdy Hindus widzący białego uważa go za potencjalne źródło dochodów, więc należy uważać i sprawdzać, co oferują i za ile...
Wiza
Wymagana jest wiza Indyjska „X-mountaniering”, która wydawana jest za zezwoleniem IMF.
Permit
Wiza nie będzie wydana, jeśli nie zostaną wpłacone pieniądze za permit. Wszystkie sprawy (wnioski, dokumentację, kasę) należy zacząć załatwiać pół roku przed planowanym wyjazdem. Wysokość ceny permitu jest zależna od wysokości szczytu.
Trasa
Delhi – Manali – Keylong – Baralacha-La (droga do Leh)
Tekst i zdjęcia: Bartłomiej Latasiewicz
"Góry" nr 1-2 (128-129) styczeń - luty 2005
(kb)