Zaspany urzędnik na afgańskim brzegu Amu Darii z pewnym zdziwieniem wygląda przez okno drewnianej budy. Z promu zwykle wynoszą worki, czasami schodzi kilku tubylców z kozami, nierzadko rosyjska ciężarówka… Tymczasem cudzoziemcy w dżinsach (czyli my) sprawnie znoszą z promu identycznie wyglądające kartonowe bębny, z napisami wskazującymi zmyłkowo na zawartość farmaceutyczną. Aaa… to alpiniści. Tak, tak, nie pierwszy raz. Wiem, wiem. Widziałem już takie opakowania. Nie, nie będę sprawdzał. Ale mały bakszysz (prezent) się należy, bo przecież nigdy nie wiadomo, czy nie ma tam czegoś do oclenia… Na pewno potrzebujecie transportu. Zaraz to załatwimy… Nie macie przypadkiem pary dżinsów pasujących na mnie?
Jest za gruby, więc dostaje wełnianą koszulę w szkocką kratę i zapewnienie, że znajdzie się też para tenisówek, jeśli ciężarówka pojawi się przed nocą. Marchewka na kiju działa. W zapale kręci korbką telefonu i po chwili kiwa głową z zadowoleniem. Jeśli tylko taka będzie wola Allaha, oznajmia uroczyście, jeszcze tej nocy będziemy w Mazar-e Sharif.
Zwijamy się jak w ukropie, bo prom wkrótce wraca na drugą stronę. Niebawem ponad sto pokaźnych rozmiarów tekturowych bębnów, oryginalnie służących do przewozu środków farmaceutycznych przez Polski Zarząd Aptek, stoi na brzegu w oczekiwaniu na ciężarówkę i dalszą drogę (jeśli oczywiście taka będzie decyzja Allaha).
Allah okazał się tym razem łaskawy nawet dla niewiernych. Może dlatego, że zapotrzebowanie jest na transport nie tylko z Hajratanu – na granicy, do pobliskiego Mazar-e Sharif, ale aż do Kabulu. To poważny business, opłata będzie w dolarach i nie często dostaje się tak wielkie i odpowiedzialne zamówienie. Jedziemy żwawo nieco zakurzoną pyłem pustynnym, ale asfaltową drogą. Od kierowcy dowiadujemy się, że wybudowali ją Rosjanie. Gdzieś za Mazar-e Sharif pompują ropę, budują także jakiś obiekt przemysłowy (nikt nie wie co) i to oni są praktycznie jedynymi użytkownikami tej szosy.
Do Mazar-e Sharif docieramy około północy. Jest zupełnie ciemno, tylko nasza ciężarówka oświetlona jest jak choinka. Liczne frędzle z nanizanych kolorowych koralików, ozdabiające z trzech stron kabinę kierowcy, podtrzymują to wrażenie. Tyle, że kolorowe malowidła ozdabiające praktycznie wszystkie blaszane powierzchnie naszego wehikułu, nie wskazują na tematykę jasełkową. Toczymy się przez zapadłe w sen miasto, jak wielka kolorowa latarnia. Kierowca zatrzymuje rozświetlony pojazd przed okazałym ni-to-budynkiem ni-to-fortecą oświadczając, że tu spędzimy noc. Ku naszemu zdziwieniu jest to hotel. Pokoje przypominają mi trochę koszary w wojsku gdzieś pod Bydgoszczą, gdzie spędziłem kiedyś „upojny” miesiąc wakacji studenckich, ćwicząc krok defiladowy i obierając ziemniaki, bo tylko tyle z tego pamiętam (zapomniałem całkowicie treść zajęć taktycznych, na których zawsze zadawano cios imperialistycznym sługusom). Przewaga koszar pod Bydgoszczą stała się jednak szybko ewidentna. Gorący oddech pustyni nie pozwolił mi zasnąć. Po godzinie przewracania się na pryczy zrezygnowałem i zacząłem szukać jakiegoś chłodniejszego miejsca. Choć trochę przewiewu!… Doszedł mnie szmer wody rozpryskującej się o kamienną podłogę. W głębi półnaga postać Krzysia (łazienka nie miała drzwi). Spryciarz drzemał na stojąco pod prysznicem, a raczej rurką z kąpiącą wodą. Bez walki ustępuje mi błogosławionego miejsca, wyjaśniając naukowo, że najprzyjemniej jest nie jak woda moczy skórę, ale jak z niej odparowuje zabierając ze sobą ciepło… Jego zadowolenie maleje, gdy w miarę upływu czasu coraz więcej śpiących na stojąco ustawia się w kolejce. No cóż, alpinizm skupia niewątpliwie indywidualistów, ale niestety (uwaga spod prysznica) jest to sport, w którym zarówno sławą jak i niedolą trzeba zazwyczaj dzielić się z zespołem.
Nocna drzemka na stojąco wreszcie się kończy. Orzeźwia nas przeciągły melodyjny glos nawołujący wiernych na modlitwę o brzasku. Z okna, a raczej otworu w ścianie łazienki, widzimy wieżę minaretu, z której dochodzi zawodzenie mułły. Obelisk wyłożony cudownie kolorową ceramiką w świetle wschodzącego słońca wygląda niemalże nierealnie, tak bogato i dumnie. Ranek ukazuje nam całkowicie inne oblicze miasta. Z ustąpieniem gorączki pustynnej nocy znika surowość glinianych zabudowań. Światło dnia odsłania architekturę, świadczącą ewidentnie o innej niż europejska kulturze. To inny świat, który dotychczas znałem tylko z książek, opowiadań i filmów! Głos z minaretu wiedzie nas wprost przed jedną z najpiękniejszych islamskich świątyń, jakie miałem szczęście podziwiać w swoich podróżach. Błękitna Świątynia, bo tak się nazywa, otoczona jest zielenią wschodnich ogrodów. Zresztą tej zieleni jest w mieście znacznie więcej. Roślinność otacza głównie przepyszne orientalne budowle o charakterze religijnym. Jest jednak także kilka wspaniałych, tonących w zieleni rezydencji o charakterze świeckim, wskazujących, że i tu nie brak zamożnych ludzi. Perełki architektury w glinianym cieście miasta (bo większość zabudowań jest tu z niewypalonej gliny) wskazują na wspaniałą, dumną przeszłość, a kto wie, może i teraźniejszość, której w takim kształcie się nie spodziewałem.
Wołanie na modlitwę to także czas na nas. Ciągle jest zbyt gorąco dla przybyszów znad Wisły. Jak najszybciej w drogę, w góry, gdzie chłód, gdzie będzie można spać w przytulnym namiocie, z mile chłodzącym powiewem lodowca, tonującym bezlitosną operację niemal podzwrotnikowego słońca. Obsługa ciężarówki-choinki, bo jest ich trzech, pojawia się dopiero w dwie godziny później. Po modlitwie zjedli posiłek. Musieli także udzielić instrukcji rodzinie. Wrócą przecież dopiero za kilka dni. Wskakujemy z zapałem na skrzynie samochodu. Niestety, nie słychać ciągle charakterystycznego terkotu diesla. Pomocnik kierowcy wystawia z kabiny kolorowe dywaniki. Pora na kolejna modlitwę. My też się modlimy. Żeby ten lodowiec już jak najszybciej…Wreszcie diesel startuje i powiew na częściowo odkrytej pace samochodu przynosi ulgę.
Mijają godziny. Ani śladu zieleni. Wokół brunatna pustynia. Nawet nieliczne wioski, które mijamy po drodze, wyglądają jak świeże produkty cegielni, wszystko w kolorze rudawo-brunatnym. Zupełny brak drzew, a nawet krzewów. Wjeżdżamy w góry oddzielające tę cześć kraju od stolicy, Kabulu. Szosa, kunszt rosyjskiej inżynierii drogowej, przebija się przez góry tunelami i zadaszonymi galeriami zaprojektowanymi w celu zabezpieczenia drogi przed lawinami. Zimą wszystko musi być tu pokryte śniegiem ze względu na wysokość. Teraz tylko w najwyższych partiach wiszących nad głową żlebów majaczą we mgle białe plamy śniegu. Przekraczamy właśnie przełęcz Salang, która zasłynęła w późniejszych latach z pogromów oddziałów pancernych Armii Czerwonej atakowanych sztucznie wywoływanymi kamiennymi lawinami. Inżynierom radzieckim zabrakło wyobraźni. Pomyśleli o śniegu, zapomnieli o ludziach i potencjalnie groźnej broni w ich ręku – piarżyskach. A może po prostu nikt ich nie poinstruował o przyszłych planach i strategicznym znaczeniu drogi. Któż bowiem mógł przewidzieć, jak daleko posunie się władza radziecka w nieustępliwej walce o pokój?! Pozostanie na zawsze ironią losu fakt, że tyle wysiłku włożono w tę budowę, a ci którym efekt tej pracy podarowano musieli ją zniszczyć, żeby ocalić własną wolność. No cóż, jak powszechnie wiadomo, wojny zazwyczaj nie rozwiązują starych problemów, tylko tworzą nowe. Niemal zawsze budzą nienawiść i wrogość do tego, co obce, co w smutny sposób ilustrują losy tych okolic. Cudowna Błękitna Świątynia przeżyła do dnia dzisiejszego. Widziałem jej zdjęcie w tegorocznym wydaniu „National Georgraphic”. Natomiast posągi buddyjskie z doliny Bamian, podziwiane przez turystów, podróżników i archeologów, uległy bezpowrotnej zagładzie. Wykute w skale postacie Buddy, które przeżyły nie tylko mongolską inwazję Czyngis-Chana w XI wieku, ale także stulecia religii mahometańskiej, doczekały swego końca dopiero dzięki irracjonalnej działalności człowieka dwudziestego wieku. Zostały zniszczone przez praktycznie ostatni akt zimnej wojny, bowiem fanatyzm Talibanu był niewątpliwie odpowiedzią na próbę naruszenia wiekowych tradycji tego zakątka świata. Nagle, po stuleciach, posagi zaczęły przeszkadzać, bo reprezentowały obcych. Bezpośrednio winni zniszczeniu są oczywiście ci, którzy w zaślepieniu nienawiści zniszczyli to, co stanowiło ich własny majątek narodowy. Ale kto tę nienawiść wyzwolił? Puszka Pandory otwierana jest wciąż na nowo. Wojna nie tylko niszczy bezpośrednio, ale poprzez obudzoną strachem i cierpieniem nienawiść trwa zacznie dłużej niż jej formalne ramy. Dlaczego ciągle nie potrafimy tego zrozumieć?!
Jednak w roku 1975 droga, którą się posuwaliśmy w głąb Afganistanu, budziła zachwyt, a nie grozę i była chlubą przyjaźni rosyjsko-afgańskiej. Ciekawe, bo szosa z Kabulu do Peshawaru w Pakistanie wybudowana została podobno przez Amerykanów, a szosa na południowy-zachód do Kandaharu, jak nam powiedziano – przez Niemców. Jednym słowem w czasach zimnej wojny wszyscy kochali Afganistan. Ciekawe, czy to ze względu na potrzebę czuwania nad korytarzem łączącym Centralną Azję z Oceanem Indyjskim, czy ze względu na bliskość terenów roponośnych, pól maku, czy też ze wszystkich powyżej wymienionych powodów? Tak czy siak, mimo pustyni, dzikich gór i zupełnego pustkowia – okolica jest bowiem niemal niezamieszkała – posuwaliśmy się gładko do przodu po asfaltowej szosie. Na przestrzeni kilkuset kilometrów nie zauważyłem także żadnego skrzyżowania. Była to ewidentnie jedyna kołowa droga w okolicy.
Gdy wydawało się, że zamieszkany świat zostawiliśmy daleko z tyłu, nagle, bez widocznej przyczyny bury krajobraz zaczął się zmieniać. Po kolejnym regulaminowym postoju wypełnionym modlitwą, z twarzą zwróconą w kierunku Mekki, zostaliśmy uroczyście zawiadomieni, że zbliżamy się do stolicy. I rzeczywiście, Kabul był już blisko. Wkrótce znaleźliśmy się nad rzeką wypływająca gdzieś z gór, które właśnie przebyliśmy.
Jeszcze jeden postój. Tym razem nie religijny, a patriotyczny. Już w tym momencie całkowicie zaprzyjaźniona obsługa samochodu wyjaśnia nam z dumą, że stolica kraju posiada energię elektryczną. Właśnie z tej elektrowni!
Pamiętam tą skromną budowlę na rzece (z naciskiem na rzekę, bo to zupełna rzadkość w tej okolicy), więc nic dziwnego, że skojarzyłem ją sobie z niedawną dyskusją, wydawałoby się poważnych panów, znawców rzeczy, w programie telewizyjnym „O’Reiley Factor” ( FOX TV). Rozważano tam strategię uderzenia na Afganistan, już po jedenastym września, ale jeszcze przed inwazją i z naciskiem zwrócono uwagę na konieczność ataków przygotowawczych, tak żeby przed zasadniczym uderzeniem zniszczyć najpierw infrastrukturę… Może się mylę, bo od 1975 roku upłynęło już sporo lat, ale obawiam się, że mowa była bezwiednie właśnie o tej elektrowni, bo to praktycznie jedyna „infrastruktura” istniejąca w tej okolicy. Chyba że wybudowano coś nowego, w co osobiście wątpię, bo przecież w kilka lat po wydarzeniach, które tu opisuję, nastąpiła inwazja sowiecka i następne dwadzieścia lat upłynęły raczej na niszczeniu niż budowie. Jednym słowem trudno mi uwierzyć, że „infrastruktura” tej okolicy uległa jakiejś radykalnej zmianie na lepsze. Swoją drogą, ciekawe ile milionów dolarów kosztowało to strategiczne uderzenie doradzone przez „fachowców” i na ile ta strata czasu wpłynęła na rozwianie się w sinej mgle tych, z powodu których Afganistan dołączył ponownie do średniowiecza?!
Na rynku w Kabulu łatwiej jest o opium niż worek ziemniaków. Jest lato, więc ulice pełną są zachodniej młodzieży, rozkoszującej się pełną demokracją, czyli swobodą w zakupie haszyszu, opium i diabli wiedzą czego jeszcze. Nocujemy w przyzwoitych warunkach dzięki gościnności pracowników polskiej ambasady. Pokoje jak w PRL-u w budownictwie tzw. wielkopłytowym. To luksus, jak na Kabul, bo większość zabudowań to piętrowe budy: w dolnej części sklepik (sprzedają wszyscy wszystko), a w górnej mieszkanie właściciela. Ubożsi mieszkają w parterowych budach, w tylnej części sklepiku. Ale jak się wkrótce okazuje, nasz przytulny pokoik w bloku mieszkalnym też nie jest taki przytulny, jak się nam początkowo wydawało. Krzysio chwyta nocą w szklankę jakieś dziwne stworzenie, które wyszło gdzieś z kąta, a może z kosza na śmieci? Rano gospodarze wyjaśniają nam, że to skorpion. Powiewa grozą. Krzysio dziękuje Bogu, że nie próbował tego schwycić ręką. Tylko nasz „wyprawowy” zbieracz insektów jest szczęśliwy. Okaz powiększa jego kolekcję. Mimo zapewnień właścicieli mieszkania, że skorpiony „nie są aż tak niebezpieczne, jak się nam wydaje”, ruszamy w drogę, przysięgając sobie spać na stojąco aż do momentu wejścia na lodowiec.
Po opuszczeniu zielonej (no, może trochę przesadzam) doliny, w której leży Kabul, jedziemy tym razem przez okolice nieco bardziej zamieszkałe. Po następnych kilkunastu godzinach jazdy zapominamy o skorpionach. Mijamy wioski usytuowane wzdłuż rowów irygacyjnych, do których życiodajna woda spływa z gór, majaczących daleko na horyzoncie. Między wioskami, jak poprzednio, pustkowie. Docieramy wreszcie do Jalalabadu. Miejscowość bogata w rowy irygacyjne i… ślepców. Ślepota jest podobno rezultatem jaskry przenoszonej, jak twierdza miejscowi, „z wiatrem i piaskiem pustyni”. Jednak najbardziej zadziwiający jest fakt, że taka ilość żebrzących egzystuje w jednym miejscu i to w okolicy wyraźnie nie opływającej w dostatek, a więc teoretycznie niezbyt atrakcyjnej dla proszących o wsparcie bliźniego. Jest to tutaj chyba możliwe jedynie dzięki przekonaniom religijnym. Mahometanizm, w przeciwieństwie do chrześcijaństwa, nie zaleca, a zobowiązuje do wspomagania dotkniętych nieszczęściem. No cóż, nie zawsze zachodnia cywilizacja ma tę najbardziej szlachetną twarz.
Stąd już tylko krok do granicy z Pakistanem. Jesteśmy znów w górach, a raczej wśród olbrzymich, porośniętych skąpą, zeschłą od słońca roślinnością, pagórków. To rozpływający się w pustynnym stepie ogon masywu górskiego Tora Bora, który w 27 lat później, bo w roku 2002, zasłynie z amerykańskiej ofensywy o kryptonimie „Anakonda”. Jak wiemy, Osama bin Ladden wyślizgnął się z uścisków węża (czyli anakondy). Skończyło się na dużym zużyciu materiałów wybuchowych i zawaleniu kilku jaskiń w rejonie doliny Shah-i-Kot. Jeśli przy tym zniszczono, budowane przez stulecia, bo ręcznie, kanały irygacyjne, to teren ten jest dzisiaj zapewne całkowitą pustynią. W tych okolicach brak wody spływającej z gór dłubanymi przez wieki kanałami, to wyrok śmierci. Stąd zapewne fala uchodźców i obozy migrującej w popłochu ludności, o której wspominano w środkach masowego przekazu między bardziej budującymi wiadomościami o sukcesach „naszych chłopców” (przypominam Państwu, że mieszkam w USA). Jednym słowem biednemu zawsze wiatr w oczy. Osama wraz z hersztami Talibanu zniknął w górskich pustkowiach, operacja „Anakonda” zakończyła się pełnym sukcesem, tylko rowy z wodą pewno wyschły…
Nie chcę być przesądnym, ale czyżby wszystkiemu winien był Krzysio? Jak czytelnik wie z poprzedniego odcinka, samo jego zbliżenie się do granicy Afganistanu kilka lat wcześniej spowodowało upadek królestwa. A przecież tym razem, Krzysio przejechał kraj w poprzek, od Amu Darii na granicy rosyjskiej, po Tora Bora na granicy z Pakistanem… I to w dwie strony ! No, ale o tym, co stało się później w górach, i w drodze powrotnej, będzie dopiero w dalszej części, jeśli tylko GÓRY pozwolą.
CDN...
Gerard Małaczyński
Michigan, Halloween 2003
(data jest zbiegiem okoliczności – przypisek autora)
Zdjęcia: Krystyna Konopka
Góry, nr 12 (127) grudzień 2004
(dg)