Prolog.
Kiedyś, gdy schodziliśmy z nieudanej próby zdobycia Kazbeka, zaczepił nas kaukaski góral. Ze słowami „Wot mołodcy” podał nam szklaneczkę napełnioną czaczą, gruzińskim bimbrem pędzonym na skórkach od winogron. Powiedział tak: „Tym razem się nie udało, ale przecież to żadne zmartwienie. Nikt na górze nie zginął, nie złamał nogi, wszyscy wracają zdrowi. Powinniśmy się cieszyć. A góra tak, jak stała, tak stoi, spróbujecie następnym razem”.
* * *
Jaka to przyjemność umyć się w lodowatym strumieniu w górach, przypomina się dopiero wtedy, gdy zrobi się to po raz pierwszy na nowej wyprawie. Po pierwszym noclegu obudziłam się z poczuciem, że śnią mi się koszmary. Patrząc w pędzącą wodę górskiego potoku i przenosząc wzrok na ośnieżony, widoczny w oddali szczyt, przypomniałam sobie, o co mniej więcej chodziło: kolega z redakcji GÓR zmuszał mnie do nadludzkiego wysiłku, ja, starając się jak najlepiej wypełnić powierzone mi zadanie, miałam świadomość, że będzie to trudne. Nawet nie będąc psychologiem ani specjalistką w tłumaczeniu marzeń sennych, wiedziałam, jak ten sen odczytać: po prostu musimy wejść na Kazbek, przy okazji testując śpiwory, plecaki, skarpety, maszynki i jedzenie liofilizowane otrzymane od sponsorów. A tego dnia czekało nas jedno z trudniejszych przejść: wyczerpująca droga spod kościółka Cminda Sameba do meteostancji, połączona z przeprawą przez rzekę.
Potrafiłam sobie doskonale wyobrazić lodowate zimno wody, prąd starający się ściąć człowieka z nóg, mozolne podejście z plecakami z lodowca pod meteo, porywisty wiatr, szarpiący namiotem, codzienne budzenie się w nocy i sprawdzanie, jaka jest pogoda, kolejne próby wyjścia, zakończone niepowodzeniem – próbowaliśmy wejść na Kazbek już po raz drugi. Zauważyłam jednak drobną różnicę w porównaniu z zeszłym rokiem – pogoda jakby ciut była lepsza.
Poprzedniego dnia podeszliśmy z Kazbegi do Cminda Sameba. Miejsce to jest tak zniewalające, że intuicyjnie wybiera się je na nocleg. Długo w noc obserwowaliśmy gwiazdy nad naszymi namiotami i światełko zapalone przez popa rezydującego w kościele. W zeszłym roku padał deszcz...
Trzy dni przeznaczyliśmy na wyjścia aklimatyzacyjne. Każdy niemal z nas chodził własnymi ścieżkami, ale dzięki temu wyeksplorowaliśmy właściwie wszystko, co się dało w okolicy meteostancji: padło Orcweri, Pik Spartak, większość z nas doszła do plateau, niektórzy przeżyli ciekawą przygodę wspinając się do Betlemi, monastyru w skale... Gosia urządzała wypady coraz to inną drogą do blaszanego kościółka nad meteo.
Byliśmy naprawdę świetnie przygotowani na wyjście na Kazbek. Zaistniał tylko pewien drobny problem – pogoda postanowiła się w tym momencie zepsuć. Nastąpiła powtórka z zeszłego roku: budzenie się w nocy, po to tylko, by stwierdzić, że nie ma sensu nigdzie wychodzić.
Żeby bardzo się nie nudzić, chodziliśmy do meteostancji. Zapraszali nas Gruzini, będący tam gospodarzami. Na stole nie mogło zabraknąć chleba, sera i wódki. Tamada – według obyczajów gruzińskich osoba najstarsza, najbardziej szanowana lub po prostu gospodarz domu – wznosił toasty, które u Gruzinów są kilkuminutowymi przemowami. Piliśmy za zdobywców gór i za tych, którzy w górach zostali. „Wypijmy za przewodników” – Tucho podchodził do zawieszonych na ścianie czarno-białych portretów brodatych mężczyzn. – „Żeby nas tak samo dobrze wspominali, jak i my ich w tej chwili.”
Tucho był „bywszym mastierem sporta”. Opowiadał, jak po zdobyciu Uszby trener przepędził ich w trzy godziny z Kazbegi do meteo, a potem pognał od razu na szczyt, co zajęło im 5 godzin (dla porównania do meteo z kościółka doszliśmy w 12 godzin, a wejście na Kazbek drogą klasyczną zajmuje 12-15 godzin). „Ale dzisiaj kto by tam myślał o rekordach” – śmiał się Tucho, poklepując swój dosyć wydatny brzuch. – „Teraz przylatuję do meteo helikopterem. Komu by się chciało chodzić...” Tucho zapraszał nas na baraninę, suto oczywiście zakrapianą czymś mocniejszym.
Kilka dni po nas do meteo przyszli Bułgarzy. Liderem ich był Vasko, sympatyczny brodacz, który w swoim czasie poprowadził 18 ekspedycji do krajów byłego obozu wschodniego, a 20 lat temu był na Kazbeku, tyle że nic z tamtego okresu już nie pamiętał. Postanowiliśmy połączyć swoje siły i umówiliśmy się na wyjście kolejnego dnia, nie zważając na nieprzewidywalną aurę.
Wieczorem i przez pół nocy padał deszcz na przemian z gradem i śniegiem. Tuż przed pierwszą, godziną naszej pobudki, trochę się uspokoiło, ale całe niebo, łącznie z Kazbekiem, zasnute było chmurami. Generalnie pogoda beznadziejna i nie dająca żadnych szans na wejście. To miała być nasza ostania próba. Następnego dnia chcieliśmy schodzić. Kończyła się nam wiza, a i samolot by na nas nie czekał.
Po pobudce właściwie pół godziny straciliśmy na zastanawianie się, czy jest w ogóle jakikolwiek sens podejmować normalne w tej sytuacji czynności, czyli załatwiać potrzeby fizjologiczne, ubrać się (tj. dołożyć resztę ciepłych ciuchów na siebie) i zacząć gotować jedzenie. Darek nie wierzył w sukces wyjścia. Ja się zawzięłam. Po pierwsze – myślałam – umówiliśmy się z Bułgarami, że wychodzimy bez względu na pogodę, nie można więc ich zawieść, bo może niepotrzebnie by na nas czekali, po drugie – byłam już tutaj drugi raz i nie miałam ochoty pokonywać drogi z Kazbegi do meteo po raz kolejny, by znowu zmierzyć się z górą. A tak naprawdę pamiętałam, jak było w zeszłym roku. Odpuściliśmy sobie górę po ponad dziesięciu dniach spędzonych w bazie po tym, jak obudziliśmy się w namiocie przysypanym śniegiem, a mgły ciągnęły się od szczytu Kazbeka aż po Cminda Sameba takie, że nie było nic widać. Następnego dnia na szczycie stanęły 52 osoby, wszyscy uczestnicy alpiniady. Bez nas.
„Na niebie widziałam sześć gwiazd” – użyłam ostatniego argumentu, by przekonać Darka. W meteo zapaliło się światło, znaczyło to, że Bułgarzy się szykowali. Zaczęłam gotować wodę na jedzenie.
„Naprawdę zdecydowaliście się wyjść, jak zobaczyliście światło w meteo? Bo my zobaczyliśmy, że u was w namiocie się świeci i stwierdziliśmy, że jeżeli wy idziecie, to my też” – śmiali się Bułgarzy, gdy wychodziliśmy ze schroniska. Czułam ściskanie w żołądku. „Może się uda” – myślałam. Sześć małych gwiazdek to był tylko początek, teraz całe niebo było ich pełne.
Droga na plateau nie przysporzyła nam żadnych problemów, znaliśmy ją już niemal na pamięć. Przy wejściu na lodowiec wyprzedził nas Gruzin z klientami. Cieszyliśmy się, że wydepta nam trasę. Zobaczyliśmy potem tę trójkę, jako trzy czarne plamki tuż pod wielką bałuchą śniegu już na ścianie Kazbeka. Wkrótce my rozpoczęliśmy wędrówkę pod górę.
Trzy czarne plamki zaczęły się przemieszczać okrążając nawis śnieżny z prawej i zniknęły w chmurach. Na szczęście pozostawione przez nich ślady były dobrze widoczne. Za chwilę i nas zagarnęły chmury. Szliśmy otoczeni białym mlekiem. Oprócz szumu wiatru nie docierał do nas żaden dźwięk. Stawialiśmy kroki w jednostajnym, mozolnym rytmie. W pewnym momencie przestaje się myśleć, co się robi. Po prostu się idzie, a w mózgu, z braku jakichkolwiek innych bodźców, zaczynają powstawać dziwne obrazy. Co jakiś czas potrząsa się głową i ma się wrażenie, że zbudziło się z jakiegoś snu. Że jakiś fragment rzeczywistości minął, a my go nie zauważyliśmy. Wiatr szumi, tak jak szumiał, ale my przez chwilę byliśmy w zupełnie innym miejscu.
Wreszcie poczuliśmy, że coś zaczyna się zmieniać. Chmury stały się jakby bardziej przeźroczyste, a zza nich zaczęło się coś wyłaniać. Wreszcie zobaczyliśmy go w całej okazałości: wierzchołek Kazbeka ze wspaniałą aureolą z obłoków w kolorach tęczy. Byliśmy tuż pod przełęczą i widzieliśmy go jak na dłoni. Dopiero wtedy tak naprawdę poczułam, że na niego wejdę, że jest mój i że już nic nie może mnie powstrzymać. Miałam ochotę krzyczeć i skakać z radości.
Od przełęczy na sam szczyt trzeba się wspiąć dosyć stromą ścianką skalno-lodową. Pokonaliśmy ją na prusikach. Wreszcie znaleźliśmy się we właściwym miejscu – na szczycie Kazbeka.
W meteo czekał na nas komitet powitalny w postaci części Bułgarów i reszty naszej ekipy. Naprawdę dawno się tak nie cieszyłam i nie było wokół mnie tylu osób, które cieszyłyby się ze mną. „Ale wiem, z czego jestem najbardziej zadowolona” – zwierzałam się Darkowi. – „Że nie będę musiała tu trzeci raz przyjeżdżać”.
* * *
Epilog.
Dzień przed odlotem wylądowaliśmy na imprezie w klubie alpinistycznym w Gori u naszych przyjaciół, poznanych pod Kazbekiem rok wcześniej. Niko, tamada, mówił tak: „Bo jak Bóg rozdawał narodom ziemię, to my woleliśmy pić. No bo jak jest wino, to czemu nie pić. A wszyscy się tłoczyli, kłócili i walczyli o najlepszy kawałek. Jak skończyliśmy, poszliśmy do Boga, a on mówi, że my woleliśmy ucztować, a teraz ziemi nie ma. My na to: Słuchaj Bóg, my twoje zdrowie piliśmy (Bo Gruzin na początku i na końcu uczty wznosi toast do Boga – tłumaczył Niko). Na to Bóg stwierdził, że został mu jeden kawałek, który zostawił sobie na starość – najpiękniejszy, gdzie i urodzajne doliny, i rzeki, i morza, i góry są. I zostawił go nam. I taką piękną mamy ojczyznę”.
„ A gór u nas dużo” – dodał Niko. „Jak ruscy zabierali nam Elbrus, my powiedzieliśmy: A weźcie. U nas jeszcze jest Uszba, Szchara, Czaucha i wiele innych” – chwalił się Niko i zaczął z przyjaciółmi intonować pieśń o miłości do Sakartwelo, jak nazywają swoją ojczyznę Gruzini.
Tak myślę, że jednak przyjadę do Gruzji, może i dla nas jakaś góra się znajdzie na przyszły rok.
Kamila Gruszka
Kazbek. Opowiadanie praktyczne
Kazbek (gruz. Mkinwarcweri) to najwyższy szczyt Gruzji. Wznosi się na wysokość 5047 m n.p.m. Ze względu na swój symetryczny, stożkowy kształt uchodzi za jeden z najpiękniejszych kaukaskich szczytów. Idealne miejsce dla wszystkich, którzy cenią górskie klimaty: niekończące się czekanie na dobrą pogodę, dylematy o drugiej w nocy w ciepłym śpiworze, czy jest sens wychodzić, nocne marsze po osuwających się kamieniach, nagrodzone pięknym świtem na lodowcu...
Jedziemy pod Kazbek
Z Tbilisi musimy dotrzeć do miejscowości Kazbegi, oddalonej od stolicy ok. 150 km. Droga do Kazbegi to słynny transkaukaski szlak, tzw. Gruzińska Droga Wojenna. Po drodze będzie można zobaczyć piękną twierdzę Ananuri, średniowieczne wieże sygnalizacyjne oraz niesamowite górskie widoki.
Najtańsze rozwiązanie to „marszrutka”, po polsku zwana busem, koszt – 4 USD. Musimy jednak liczyć się z tym, że ze względu na tłok będziemy musieli trzymać nasze plecaki na kolanach i nic po drodze nie zobaczymy oprócz systemu nośnego plecaka lub czekana przygniatającego policzek. Dlatego, jeśli jedziemy większą ekipą, warto zastanowić się np. nad wynajęciem busa, dzięki czemu będzie można zatrzymać się w wielu miejscach, a nie oglądać je tylko z okna. Przy 10-12 osobach koszt nie powinien przekroczyć 10-15 USD/os. Publiczne marszrutki odjeżdżają z Tbilisi z dworca autobusowego „Didube”. Tam też można oczywiście wynająć busa do własnej dyspozycji. Czas przejazdu: 3-4 godziny.
Z Kazbegi do bazy
Gdy wysiądziemy z busa, zobaczymy Kazbek. W tym momencie, wprost proporcjonalnie do widoczności, wzrośnie nasza chęć wejścia na tę górę. Widok naprawdę piękny. Kazbegi to ostatnie miejsce, gdzie można uzupełnić zapasy żywności. Ze wsi, oprócz pięknego widoku na Kazbek, możemy podziwiać równie urokliwy, wznoszący się wysoko nad wsią kościółek – Cminda Sameba (Trójcy Świętej; 2170 m n.p.m.). W związku z tym, że jest on po drodze do bazy pod Kazbekiem, jest to doskonałe miejsce na nocleg. Aby tam dotrzeć, kierujemy się do położonej nad Kazbegi wsi Gergeti, a następnie klucząc między domostwami, wychodzimy koło cmentarza na polną drogę, którą dotrzemy do kościółka. W razie wątpliwości każdy tubylec wskaże najlepszą ścieżkę. Cminda Sameba to bajkowo piękne miejsce. Oprócz walorów czysto estetycznych, kościółek ma też istotną zaletę praktyczną. Od niedawna zamieszkuje tam pop i nie ma nic przeciwko zostawieniu u niego niewielkiego depozytu. Dojście z kościółka do bazy może zająć od 8 do 10 godzin. Jeśli mamy dużo czasu, można oczywiście rozważyć jeszcze jeden nocleg po drodze, dzięki temu na pewno zyska nasza aklimatyzacja. Z miejsca biwakowego kierujemy się na wzniesienie górujące nad łąką. Tam należy rozglądać się za pasterską ścieżką. Poprowadzi ona na widoczną z daleka przełęcz oznaczoną kopcem kamieni. To mniej więcej połowa drogi – stąd zobaczymy już lodowiec. Gdy zejdziemy w dół doliny, musimy zacząć rozglądać się za kopczykami po drugiej stronie rzeki. Czeka nas przeprawa – w zależności od tego, jakie miejsce znajdziemy, będziemy przechodzić po pas w górskiej rwącej rzece, albo uda się przejść ją suchą nogą. Kierujemy się w stronę czoła lodowca, powinniśmy natrafić na kopczyki i dość ordynarne oznaczenia – napisy czerwoną farbą na skałach. Sam lodowiec jest suchy i nie wymaga żadnej asekuracji. Ważne jest, aby kierować się w stronę widocznego budynku meteostancji, górującego na skałach ponad lodowcem. Znalezienie optymalnego zejścia z lodowca może za pierwszym razem przysporzyć trochę problemów. Znajduje się ono poniżej budynku po jego lewej stronie i jest oznaczone dużym widocznym z lodowca kopcem kamieni (ważne: nie dajmy się skusić morenie bocznej lodowca po prawej stronie od „meteo”, bo możemy się przejechać – dosłownie i w przenośni – po osuwających się kamieniach).
Baza pod Kazbekiem
Baza pod Kazbekiem to dawna stacja meteorologiczna, stąd też często używana nazwa tego miejsca – „meteo” lub „meteostancja” Mieści się na wysokości 3700 m n.p.m. W budynku meteostancji istnieje możliwość noclegu – cena jest umowna i głównie zależy od tego, jakiej narodowości jest przybysz i jakie ma zdolności do negocjacji. Reasumując, można zapłacić 10 USD, a można też nic nie płacić i być przy tym goszczonym z iście gruzińskim rozmachem i serdecznością. Nie ma problemu z rozbiciem namiotów pod „meteo” – jest to zawsze darmowe. Czekają też na nas gotowe platformy po poprzednikach. Wejście na szczyt i powrót do „meteo” zajmuje średnio ok. 12-14 godzin. Najlepiej jest wychodzić między drugą a czwartą w nocy. Niektórzy atakują szczyt, wychodząc dzień wcześniej na plateau i tam nocując (4470 m n.p.m.). Zwiększa to szanse powodzenia, jednak pod warunkiem, że „wstrzelimy” się w pogodę. Dojście na plateau z meteostancji to ok. 4-5 godzin. Z plateau można wejść na szczyt w ok. 4 godziny.
Trudności
Od „meteo” na szczyt prowadzą dwie drogi o rosyjskich wycenach: wspinaczkowa – 3A i klasyczna – 2B. Pomimo tego, że wycena drogi klasycznej 2B jest zbliżona do wyceny bardzo łatwej drogi na Elbrus, może to jednak wprowadzać w błąd. Elbrus zawdzięcza wycenę głównie wysokości (5642 m n.p.m.), a nie jakimkolwiek trudnościom, co jest zresztą specyfiką rosyjskiej skali. Kazbek jest zdecydowanie trudniejszy od Elbrusa, wymaga chociażby podstawowego doświadczenia wspinaczkowego, znajomości technik asekuracji oraz doświadczenia w poruszaniu się po lodowcu. W przeciwieństwie do obleganego przez rzesze turystów Elbrusa, Kazbek nie jest aż tak często odwiedzany i nie ma tam też tak oczywistej drogi jak na Elbrusie. Przy wytyczaniu trasy na lodowiec, przy przejściu przez niego i potem w drodze na szczyt często jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Końcowy odcinek i wejście na szczyt to ok. 50-metrowa skalno-lodowa ścianka o nachyleniu ok. 45-50 stopni. Dodatkowym problemem jest wyjątkowo niestabilna pogoda. Kazbek jest najwyższym szczytem w okolicy i przez to pogoda w bezpośrednim otoczeniu góry zmienia się dosłownie w ciągu kilku minut. Wszędzie mogą panować względnie dobre warunki, a na Kazbeku zawierucha uniemożliwiająca bezpieczne wejście. Nawet jeśli w nocy jest optymistycznie i podejmiemy próbę wejścia na szczyt, musimy liczyć się z tym, że w ciągu kilku minut warunki zmienią się całkowicie i będziemy musieli zawracać. Właśnie ze względu na wyjątkowo niestabilną pogodę większość prób wejścia kończy się na plateau na wysokości ok. 4470 m n.p.m.
Droga na szczyt
Z meteostancji musimy dotrzeć najpierw na lodowiec. Wiedzie na niego w miarę widoczna ścieżka. Warto jednak w pierwszych dniach aklimatyzacyjnych odświeżyć stare lub poukładać nowe kopczyki kamieni. Znacznie ułatwi to nocne przemarsze. Na lodowiec najlepiej wchodzić przy żelaznym krzyżu w kolorze czarnym (biały jest wcześniej, doskonale ułatwia orientację w nocy). Przechodzi się początkowo krótki odcinek lodowca, by dotrzeć do kamieni morenowych, doskonałego miejsca na założenie raków i związanie się liną przed wejściem na lodowiec. Następnie należy iść wzdłuż moreny bocznej, a potem wzdłuż ogromnej ściany, po której co chwilę staczają się kamienie, czasami wielkości telewizora. Początkowo klucząc między szczelinami, wychodzimy wreszcie na plateau (4470 m n.p.m.). Wchodzimy na górną jego część i stąd kierujemy się w kierunku szczytu – prosto w stronę charakterystycznego nawisu śnieżnego. Nawis omijamy z prawej strony i ponad nim rozpoczynamy trawers, który wyprowadzi nas na przełęcz między wierzchołkami. Wejście na wierzchołek to ok. pięćdziesięciometrowa, zalodzona ścianka o nachyleniu ok. 45-50 stopni. Tutaj mogą przydać się śruby lodowe.
Sprzęt
Udane wejście na szczyt zależy od zabrania na wyprawę minimum niezbędnego sprzętu. Potrzebne będą: buty-skorupy lub odpowiedniki (ewentualnie dobre, sztywne treki, jak na turystykę zimową w Tatry z 2-3 parami ciepłych skarpet), raki, czekan turystyczny, lina 50 m, uprząż, 2 prusiki, 2 karabinki zakręcane, ósemka, 4 śruby lodowe (śrub nie użyliśmy, ale mogą się przydać), dla wygody warto wziąć kijki teleskopowe.
Możliwości aklimatyzacji
Rejon Kazbeka daje sporo możliwości aklimatyzacyjnych. Oprócz wyjść rozpoznawczych w kierunku szczytu, np. na plateau, można jeszcze wejść na urokliwy szczyt – Orcweri (4258 m n.p.m.) lub znacznie wyższy, aczkolwiek zdecydowanie mniej ciekawy – Pik Spartak (ok. 4500 m n.p.m.), znajdujący się w pobliżu plateau (w przypadku złej pogody próby wejścia na Kazbek z przewodnikiem kończą się „dla pocieszenia” właśnie tam). Interesujące są wycieczki do miejsc sakralnych, znajdujących się w pobliżu meteostancji – kapliczki lub tzw. Betlemi.
Przewodnicy, czyli „wam nada gida”
Przebywając w bazie pod Kazbekiem, należy liczyć się z tym, że gruzińscy gospodarze będą próbowali oferować swoje usługi przewodnickie. O ile troska o życie gości jest w pełni uzasadniona, tak kwoty, jakie wchodzą w grę – raczej bandyckie (od 80 do 200 USD od osoby). Często oferty te mają charakter wręcz wymuszeń podpartych opowieściami o wyjątkowych trudnościach góry i wypadkach śmiertelnych. Zdecydowanie odradzam uleganie tym „ofertom”, tym bardziej że za tę samą cenę ze względu na często zmieniającą się pod Kazbekiem pogodę takie wejście może kończyć się zaledwie na wysokości plateau. Jeśli ktoś naprawdę chce wynająć przewodnika, sugeruję przed wyjazdem skontaktować się z członkami Klubu Wysokogórskiego w Gori (Misza Czaczanidze, tontio@tontio.ge, +998 27 07 83 60) lub z Szotą Komachidze z Klubu Wysokogórskiego w Tbilisi (ialno@yahoo.com, tel. kom. +995 93 30 05 99), którzy wprowadzą na szczyt za zupełnie normalne pieniądze (20-30 USD).
Darek Gruszka
"Góry", nr 10 (125) październik 2004
(kb)