Zespół Gołąb – Piecuch – Skorek wytyczył nową drogę na jednej ze sztandarowych ścian alpejskich: zachodniej Petit Dru. Przypomnijmy, że nie jest to pierwsza polska droga na tym szczycie – latem 1973 roku swoją linię na jego północnej ścianie dodał zespół złożony z ówczesnej czołówki polskich wspinaczy: Jerzego Kukuczki, Wojtka Kurtyki i Marka Łukaszewskiego. Po blisko 30 latach Polacy po raz kolejny trwale zapisali się w historii wspinaczkowej eksploracji Dru. Oto reportaż z tego przejścia.
Co zrobić z dwoma tygodniami urlopu w lutym? Dru? Jedziemy! Tylko na co, może na drogę Lafailla? Wydaje się być ciekawą propozycją, chociaż w oczach Janusza widać, że ma ochotę na coś innego. Rano – w niedzielę 16 lutego – pakujemy się z Jasiem do samochodu. Staszka odbierzemy we Wrocławiu. Spokojnie wyjeżdżamy na autostradę i zmierzamy w stronę Chamonix, cały czas zastanawiając się na co naprzeć. Nowa droga – to będzie coś. Rozważania na chwilę przerywa czerwona lampka na tablicy rozdzielczej naszego złotego batmobilu. Około 60 kilometrów od domu pada nam alternator. Wieszają się szczotki. Na szczęście naprawa nie jest zbyt skomplikowana – należy uderzyć młotkiem w odpowiednie miejsce i można jechać dalej. We Wrocławiu zabieramy Stasia i po wspólnych naradach postanawiamy, że jednak uderzymy na nową drogę. Prognozy są dobre, tak więc wszystko na razie idzie po naszej myśli.
Do Chamonix dojechaliśmy w poniedziałek rano i – stwierdziwszy, że nie ma na co czekać – pakujemy plecaki i następnego ranka wyjeżdżamy kolejką na Gran Montes. Stąd na szczęście droga pod ścianę prowadzi w dużej części w dół, co przy ciężarze naszych worków bardzo nam pomaga. Pod ścianę doczłapaliśmy około południa – szybkie losowanie i napieramy. Zeszlifowaną jedynkę wylosował Jasiu i to on będzie prowadził przez pierwszy dzień, a właściwie przez jego połowę. Lider nie marnuje jednak czasu i do zmierzchu urabia prawie dwa wyciągi. Niestety dzisiaj pogoda nas nie rozpieszcza. Nie dość, że jest około –20°C, to dodatkowo do tej części ściany w lutym słońce nie zagląda. Jedynym pocieszeniem jest to, że następnego dnia powinniśmy być na tyle wysoko, że będzie można się chwilę poopalać.
Pierwszą noc spędzamy jeszcze u podstawy ściany. Następnego ranka na prowadzenie wychodzi Stasiu. Dość sprawnie urabia kolejne dwa wyciągi i zarządza przenosiny biwaku. Dla Jasia oznacza to niezłą golgotę. Musi przetransportować cały dobytek do tarasów, bo tam planujemy biwak. Stasiu pokonuje system okapów i zacięć, które wyprowadzają nas w okolice Directe Americane. Wspinanie na tym odcinku nie należy do najłatwiejszych – trudności dochodzą do A3. Gdy przewijamy się ponad okapy, asekurowanie staje się przyjemniejsze – jesteśmy w zasięgu promieni słonecznych i dodatkowo poprawia się tempo. Tuż przed zmrokiem docieramy do miejsca, w którym można założyć wygodny biwak. Zjeżdżam ze Stasiem trzy wyciągi niżej, aby pomóc Jasiowi z workami. Janusz wygląda jakby od tygodnia nie spał, ale nie ma się co dziwić; po takim transporcie ma prawo być wyczerpany. Biwak na ogromnej półce śnieżnej jest bardzo wygodny, lecz mimo to wieszamy jeden portal – chyba tylko dlatego, że go mamy. Po gorącej herbacie, liofie z kabanosem i przeliczeniu ratraków na przeciwnych stokach doliny kładziemy się spać.
Trzeci dzień wspinania przypada na mnie. Janusz po dniu poprzednim zasługuje na porządny rest. Z tarasów startujemy około 15 metrów na prawo od DA, poruszając się logicznym systemem rys i zacięć. Niestety tempo wspinaczki spadło w porównaniu do dnia wczorajszego. Po stosunkowo łatwym pierwszym wyciągu kolejne dwa to nieustanne wiszenie w ławach. Ostatnia długość liny w dniu dzisiejszym wygląda na bardzo przyjemną. Przede mną długa, szeroka rysa na friendy. Niestety w połowie okazuje się, że wisi w niej zaklinowany potwornie duży i dudniący kamień. Uderzenie go młotkiem wywołuje dreszcze. Po kilku minutach namysłu wybieram mniejsze zło – przechodzę to miejsce bokiem używając bathooków – mimo to ten wariant wydaje się być bardziej logiczny i przede wszystkim bezpieczniejszy. Do końca wyciągu wspinanie przebiega już bez niespodzianek. Dzień kończymy bez przenoszenia biwaku.
W piątek rano małpujemy do końca lin. Dalej będzie wspinał się Janusz. Przed nim dobrze zapowiadający się ciąg rys, na początku umiarkowanie trudnych, a po kilkunastu metrach nieco zanikających. Jednak nie tu, jak się okazuje, jest crux. Po pierwszym wyciągu szpary gwałtownie się powiększają do rozmiarów większych niż nasze friendy. Jasiu porusza się, wyjmując co chwilę friendy spod siebie. Po chwili okazuje się jednak, że nawet ta technika zawodzi. Rysa jest za szeroka – znowu bathooki. Wygląda to nieco absurdalnie, haczymy na bathookach, gdy obok ogromna – wydawać by się mogło – elegancka szpara. Na szczęście po kilku metrach znowu wszystko wraca do normy i możemy się ponownie komfortowo wspinać. Po trzech wyciągach dochodzimy do dobrego miejsca biwakowego. Podczas gdy Jasiu jeszcze urabia kilkanaście metrów, Stasiu dochodzi do nas z workami. Dzisiaj czeka nas noc w portalach, ale mamy za to dostateczną ilość śniegu, aby spędzić w tym miejscu nawet trzy dni. Jednak już następnego ranka wiemy, że długo tu nie zabawimy. Po trzech wyciągach Stasiu dochodzi do DA i do bloku qanse (podążamy właśnie tą linią). Tu wspinaczka odbywa się znacznie szybciej, co niekorzystnie odbija się na mojej kondycji. Zamiast restu jest transport i to całkiem spory. Przed zmrokiem mamy już kolejny biwak i zaporęczowane dziewięćdziesięciometrowe zacięcie. Wiemy, że do szczytu już niedaleko – dlatego możemy pozwolić sobie na nieco obfitszą kolację. Ilość pędraków ubijających trasy narciarskie wokół Chamonix jest niezmienna, lecz mimo to – z braku zajęcia – liczymy je co wieczór.
Następnego ranka ruszam z zamiarem dojścia na szczyt. Po około dwóch godzinach docieramy na północno zachodni filar Dru, skąd pozostaje nam jeszcze około ośmiu wyciągów do wierzchołka. Mimo chłodu i braku słońca wspinanie idzie dość sprawnie. Około godziny 16, w niedzielę 23 lutego docieramy na szczyt. Pogoda na szczycie wręcz obłędna, a ciągnące się aż po horyzont widoki zapierają dech w piersiach. Chociaż te najciekawsze ściany są najbliżej: Grandes Jorasses – widziany en face, Mont Blanc i daleko w dole, tętniące życiem Chamonix. Po kilku telefonach do domów zaczynamy zjeżdżać. Dzisiaj tylko do Bloku, następnego dnia do podstawy ściany. Stąd jeszcze „tylko” półtora kilometra różnicy poziomów i będziemy bezpieczni. Do Chamonix dotarliśmy około 15. krańcowo zmęczeni, ale szczęśliwi – kolejny raz udało się wygrać z górami. Jeszcze tego samego wieczora wsiadamy w samochód i zmierzamy w jedynym słusznym kierunku – na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja.
Tekst: Grzegorz Skorek
GÓRY, nr 4 (107) kwiecień 2003
(kg)