OLD SPICE MOUNT EVEREST EXPEDITION 2005
Chyba nie tylko mnie fascynuje to, co NAJ. Kolarze marzą o udziale w Tour de France, dla żeglarza miejscem, gdzie umiejętności są szybko weryfikowane, jest Przylądek Horn. Chyba każdy, którego pasją są góry wysokie, marzy o Evereście. Nie ma bowiem drugiej góry, wzbudzającej tyle emocji i zainteresowania.
POLSKIE ŚLADY
Pierwszym polskim pogromcą Everestu była Wanda Rutkiewicz, która zdobyła go 16 października 1978 roku jako pierwsza Europejka i trzecia kobieta na świecie. Dla przypomnienia – tego samego dnia Karol Wojtyła został papieżem. Zimą 1980 roku Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki, członkowie ekspedycji pod kierownictwem Andrzeja Zawady, dokonali pierwszego zimowego wejścia na szczyt. Latem tego samego roku Jerzy Kukuczka i Andrzej Czok weszli na szczyt nową drogą: południowym filarem ściany południowo-zachodniej. W 1989 roku Eugeniusz Chrobak i Andrzej Marciniak weszli na szczyt trudnym Zachodnim Żebrem. Jednak ta wyprawa zakończyła się największą polską tragedią na Evereście – podczas zejścia sześciu Polaków zginęło w lawinie. Do wiosny 2005 roku stanęło na szczycie Mount Everestu tylko trzynastu Polaków. Wszystkie wejścia odbyły się przy użyciu dodatkowego tlenu.
GDZIE TA POGODA?
Do bazy pod Everestem od strony tybetańskiej udałem się wprost po zakończonej wyprawie na Annapurnę. Mimo że nie udało się nam zdobyć szczytu, humor mi dopisywał. Byłem zdrowy, dobrze zaaklimatyzowany, a parę dni spędzonych w dolinach korzystnie wpłynęło na moje samopoczucie. Byłem tylko pod presją czasu. W bazie wysuniętej (Advanced Base Camp – ABC) na wysokości 6400 m n.p.m. pojawiłem się dopiero 23 maja. W normalnym everestowskim roku byłoby za późno – ale to nie był normalny rok na stokach najwyższej góry świata. Huraganowe wiatry bardzo spowalniały postępy w zakładaniu kolejnych obozów i ubezpieczaniu najtrudniejszych odcinków drogi. Pierwsze wejście miało miejsce dopiero 21 maja i było to najpóźniejsze pierwsze wejście wiosenne od 45 lat! Huraganowy wiatr i temperatury poniżej 40 stopni Celsjusza spowodowały, że ludzie się mocno poodmrażali, a słoweński alpinista na stokach Everestu pozostał na zawsze. Tegoroczne warunki były na tyle dokuczliwe, że większość wypraw, które planowały ambitniejsze wejścia na szczyt innymi drogami (np. Kuluarem Nortona), zrezygnowała ze swoich planów i przerzuciła się na drogę normalną od strony tybetańskiej. Uczyniłem podobnie.
„Prognoza pogody” – ta fraza najczęściej padała w dyskusjach w bazie. Prognoz pogody było kilka – każda oczywiście najlepsza. Ich cechą wspólną była ogólność, zgodnie z hasłem: „jutro będzie piękna pogoda, no chyba że będzie huraganowy wiatr i zacznie padać”. Co gorsza poszczególne prognozy w ogóle nie zgadzały się ze sobą. Jeśli już nawet pojawił się promyk nadziei na dobrą pogodę za kilka dni, to im bliżej upragnionego dnia, tym nadchodziły gorsze prognozy. Taki stan rzeczy utrzymywał się od ponad 50 dni! Baza pustoszała więc z dnia na dzień – niektórzy po prostu mieli już dość zimna, przenikliwego wiatru, jedzenia z puszki i beznadziejnej prognozy pogody. Pakowali rzeczy i uciekali w doliny. Zostali najbardziej wytrwali, mający wystarczające zapasy oraz ci, którym nie kończyła się ważność chińskiej wizy. Wszyscy czekali na nadejście monsunu, bo jego pojawienie się zawsze poprzedza kilkudniowa poprawa pogody.
ODWRÓT
Wreszcie 25 maja pojawia się nadzieja, że pierwszy czerwca może być upragnionym dniem ataku szczytowego. Wszyscy zaczynają szybko przygotowywać się do wyjścia, bo jeśli nie teraz, to kiedy? Duże wyprawy komercyjne wręcz ustalają dzienny harmonogram wejść, aby nie spowodować ogromnego zatoru przed Second Stepem (8600 m n.p.m.) – progiem skalnym, którego pokonanie otwiera drogę na szczyt.
Rankiem 29 maja wyruszam do obozu pierwszego, położonego na Przełęczy Północnej na wysokości 7000 m. Droga wiedzie początkowo moreną boczną: podczas jej pokonywania można podziwiać bardzo ciekawe formy lodowe, wyrzeźbione przez słońce i suchy tybetański wiatr. Następnie schodzę na duże lodowe plateau, którym podchodzę w kierunku podstawy Przełęczy Północnej. Odtąd droga pnie się stromo w górę pomiędzy szczelinami i złowieszczo przewieszonymi serakami. Serce bije coraz mocniej, robię coraz dłuższe odpoczynki – jeszcze tylko dwa lodowe spiętrzenia i za krawędzią wyłaniają się namioty obozu pierwszego. Szybko wskakuję do namiotu i zabieram się za gotowanie, gotowanie, gotowanie…
Noc mija spokojnie i następnego dnia razem z dwoma poznanymi wcześniej Austriakami ruszamy w kierunku obozu II, położonego na wysokości 7900 m n.p.m. Ten z pozoru łatwy odcinek drogi jest narażony na huraganowe podmuchy wiatru, które przewalają się przez Przełęcz Północną. Niejednokrotnie zdarzały się w tym miejscu śmiertelne przypadki zdmuchnięcia alpinistów do podstawy przełęczy. Nam również dane jest poznać możliwości wiatru. Porozumiewamy się na migi, bo trudno przekrzyczeć wichurę. Idziemy bardzo wolno albo tylko tak nam się wydaje, bo doganiamy coraz to nowe grupki alpinistów. Nocleg w dwójce przebiega w wesołej atmosferze, gotujemy na zmianę zupki i herbatę. Niepokoi nas tylko coraz silniejszy wiatr – gdzie ta poprawa pogody? Rankiem, pomimo nieustającego wycia wichury, postanawiamy wyjść w kierunku obozu III (8350 m n.p.m.). Wiatr wręcz uniemożliwia stawianie kolejnych kroków. Co ja tu robię? – myślę. Z góry schodzą jacyś ludzie – rozpoznajemy znajomego przewodnika z Nowej Zelandii. Próbował dzisiaj z klientami zaatakować szczyt. Szybko jednak zawrócili z powodu huraganowego wiatru. Dziwi się, że w takiej wichurze wchodzimy bez tlenu. Robimy z Austriakami krótką naradę. Co robić dalej? Austriacy koniecznie chcą napierać w kierunku trójki – tam mają tlen. Ja postanawiam schodzić do obozu II. To nie jest pogoda na wejście bez tlenu – ryzyko odmrożeń jest zbyt duże.
WYSOKO, WYŻEJ…
Na moje szczęście pogoda zaczyna się poprawiać – nadchodzi monsun, wzrasta więc temperatura oraz maleje siła wiatru. Rankiem 3 czerwca, po dwudniowym odpoczynku w bazie wysuniętej, zupełnie samotnie ruszyłem do góry – bezpośrednio z bazy do obozu II. Na drodze spotykam tylko dwóch Szerpów, schodzących z ładunkiem na dół. To już zupełna końcówka sezonu. Dochodzę do obozu, otwieram namiot, a tam… jakby przeszedł przez niego huragan. Nie ma śpiwora, spodni, kurtki z windstopera, gogli, czapki, rękawic i co najgorsza latarki. Nie mam wątpliwości, że mój namiot został okradziony. To już druga kradzież w moim namiocie: wcześniej straciłem nową kurtkę z gore-texu w obozie I. Jednak tym razem straty są bardziej bolesne, bo mają miejsce podczas ataku szczytowego. Co dalej? Co robić? Sąsiednie namioty wyglądają na puste. Zaglądam do nich. Są śpiwory. Pożyczam jeden na noc. Rano oczywiście oddaję. Zaczynam szybko gotować, póki jest jasno. Brak latarki jest znacznym utrudnieniem.
Rankiem mam psychicznego kaca po utracie sprzętu. Staram się myśleć pozytywnie i w takim nastroju wyruszam do obozu III. Wiatr jest znacznie mniejszy niż kilka dni temu. Idzie mi się bardzo dobrze. Droga prowadzi w większości terenem skalnym. Poruszanie się po nim w rakach jest bardzo uciążliwe – jednak nie ma sensu ich zdejmować, ponieważ co jakiś czas napotykam krótkie odcinki lodowe. Z góry schodzi sporo ludzi, prawie wszyscy w maskach tlenowych. Próbuję wyprosić u kogoś latarkę – niestety bezskutecznie, każdy argumentuje, że może mu się jeszcze przydać. Do trójki docieram około godziny 17. Znajduję namiot pozostawiony mi przez moich austriackich kolegów. Jest tam śpiwór, karimata. Po raz kolejny okazuje się, że najbardziej dokuczliwy jest brak latarki, chociaż moje skradzione ubranie też by się przydało, bo mam na sobie tylko lekki kombinezon puchowy. Większość ludzi wychodzi na szczyt ok. północy, aby około ósmej rano zameldować się na szczycie i szybko zejść do trójki lub najlepiej do dwójki. Ja ze względu na brak oświetlenia postanawiam wyjść ok. 5 rano. Dodatkowym plusem takiego rozwiązania będzie również fakt, że wyjdzie już słońce, co przy moim skromnym ubraniu powinno pomóc.
KIERUNEK SZCZYT
Nocleg na wysokości 8350 m n.p.m. nie należy do przyjemnych – mimo to rano czuję się przyzwoicie. Pomimo braku latarki wstaję kiedy jeszcze jest ciemno. Zapalam gaz, wrzucam do menażki trochę lodu i zaczynam gotować. Teraz kolej na ubranie. Jedne skarpetki – odpoczynek, odpoczynek, zbieranie sił – drugie skarpetki. Podobnie z butami, rakami. „Jak ja dam radę tam wejść, jeśli po założeniu buta sapię jak lokomotywa??” – myślę. Wreszcie przed piątą rano robi się jasno. Wychodzę z namiotu. W obozie grobowa cisza – wszyscy wyszli do góry kilka godzin wcześniej. Idę sam, wokół mnie nie ma nikogo. Czuję się cudownie – tylko ja i Everest. Żadnych ułatwień – tlenu, Szerpów, innych zespołów. Każdy krok wymaga mobilizacji. Kusi mnie, aby po każdym z nich zrobić odpoczynek. Odpędzam od siebie te myśli. Powoli zaczynam przechodzić na system dziesiętny: jeden krok, drugi krok, trzeci… dziesiąty. Gdy to nie pomaga, celem jest jakiś kamień, skała – oby tylko wyżej i szybciej. Dochodzę do „Second Stepu” – nie ma tu nikogo. Skalny próg robi wrażenie. Wpinam się w wiszące liny poręczowe. Są ich dziesiątki – nie ma czasu na analizę, która nowa, a która sprzed dziesięciu lat. Ruszam, teraz już odpoczywam po każdym kroku – nie mogę inaczej – serce bije jak dzwon, brakuje oddechu. Dochodzę do chińskiej, aluminiowej drabiny w górnej partii Second Stepu – nowa drabina jest jednak znacznym ułatwieniem. Wyobrażam sobie Mallory’ego i Irvina walczących na Second Stepie; widząc stromą, gładką ściankę, jakoś ciężko mi uwierzyć, żeby byli ją w stanie pokonać. Wreszcie wychodzę powyżej Second Stepu. Mija szósta godzina od wyjścia z obozu III. Spotykam pierwszych ludzi, schodzących tego dnia ze szczytu – niektórzy odradzają mi dalszą drogę ze względu na silny wiatr i późną porę. Decyduję się iść wyżej – pogoda jest stabilna, wiatr może ucichnie. Szczyt jest na wyciagnięcie ręki: „to może najwyżej godzina” – dodaję sobie otuchy. Gdy podchodzę w okolice szczytu, wiatr jest coraz słabszy. Pogoda dopisuje. Jeszcze ostatnie, nieubezpieczone pole śnieżne i widzę kolorowe chorągiewki – to musi być szczyt!! Ostatnie metry dłużą się mi strasznie. Jeszcze krok, jeszcze jeden i staję na wysokości swojego marzenia – 8850!! Jestem zupełnie sam na szczycie świata. Chce mi się krzyczeć, ale nie mam sił. Rozpoznaję znajome sylwetki szczytów: Makalu, Cho Oyu, Lhotse. Zabieram spod szczytu pamiątkowy kamień i zaczynam powoli schodzić. Do obozu III docieram już prawie w ciemnościach.
ZACHOWAĆ SWÓJ STYL
Każdy ma inny styl. Mój styl polegał na tym, aby wejść jak najbardziej sportowo – bez tlenu, bez pomocy Szerpów i samotnie (w stopniu, w jakim to na Evereście możliwe). Media najbardziej oczywiście interesował fakt, że było to pierwsze polskie wejście bez tlenu. Bez tlenu oczywiście było bardzo ciężko – bardziej chyba psychicznie niż fizycznie. Największą jednak trudnością okazał się fakt, że wchodziłem sam. Sam z bazy na szczyt i sam z powrotem. Sam w namiocie, sam w drodze. Był koniec sezonu (zostałem ostatnim zdobywcą Everestu w sezonie wiosennym 2005), więc na Evereście było niewiele ludzi i udało mi się większość drogi na szczyt odbyć samotnie. Wymagało to niesłychanie silnej woli, szczególnie podczas noclegów w namiocie – nie było kogoś, kto pomoże ugotować herbatę; kogoś, kto zmobilizuje, z kim można podzielić się gotowaniem posiłku i kto pomoże w razie zdrowotnej niedyspozycji. Wszystko sam. Wejście się udało i jestem bardzo szczęśliwy, że moje marzenie stało się faktem. Mam swój Everest, a Polacy mają pierwsze wejście na Everest bez dodatkowego tlenu.
EVEREST – GRANICA (TLENOWYCH) MOŻLIWOŚCI?
Choroba wysokogórska znana jest od kilku tysięcy lat. Jednak dla starożytnych była ona dużą zagadką – twierdzili oni, że winni są bogowie, którzy sprowadzają na ludzi szaleństwo. Grecy, słaniając się ze zmęczenia na szczycie Olimpu (2917 m n.p.m.), uważali, że jest on zarezerwowany dla bogów. Jednak tymi, którzy wnieśli największy wkład w lepsze zrozumienie wpływu wysokości na zdrowie człowieka nie byli alpiniści. Wiedzę tę zawdzięczamy baloniarzom, którzy już w połowie XIX wieku wznieśli się balonem na wysokość ok. 10 000 m n.p.m. Potem dopiero pałeczkę przejęli alpiniści. Dzięki brytyjskiej eksploracji Everestu już w latach dwudziestych XX wieku wiadomo było, że człowiek może spędzić kilka dni na wysokości około 8000 m n.p.m., pod warunkiem, że stopniowo będzie się aklimatyzował. Powyżej 8000 m n.p.m. konieczność użycia sztucznego tlenu wydawała się nieunikniona. Początkowo jednak przeciwnikiem używania sztucznego tlenu był nawet słynny Brytyjczyk George Leigh Mallory, uważając takie ułatwienia za niesportowe. Jednak dwie nieudane wyprawy w 1921 i 1922 roku przekonały Mallory’ego, że bez użycia sztucznego tlenu nigdy nie zdobędzie on swojej wymarzonej góry. Dlatego też podczas ostatniej swojej wyprawy w 1924 roku zaczął używać tlenowego wspomagania. Również kierownik pierwszej zwycięskiej ekspedycji na Everest w 1953 roku John Hunt stwierdził, że gdyby nie dodatkowy tlen, którego używali pierwsi zdobywcy Edmund Hilary i Tenzing Norgay, wyprawa z pewnością nie dotarłaby na szczyt. Konieczność użycia tlenu podczas wspinaczki na szczyt potwierdzał również fizjolog wyprawy dr Griffith Pugh, według którego „tylko ludzie wyjątkowi mogą wejść powyżej wysokości 8200 metrów bez dodatkowego tlenu”.
W roku 1978 Peter Habeler i Reinhold Messner udowodnili, że bez dodatkowego tlenu można wejść na najwyższy szczyt Ziemi. Wejścia dokonali od strony Nepalu, drogą klasyczną przez Przełęcz Południową. Część komentatorów nazwała ten wyczyn pierwszym prawdziwym wejściem na Mount Everest. Szerpowie jednak nie mogli uwierzyć, że oto jacyś przybysze spoza Nepalu są zdolni do takiego wyczynu, którego nie udało się dokonać dotąd nawet żadnemu Szerpie. Po cichu nawet kwestionowano osiągnięcie Europejczyków, oskarżając ich o korzystanie z miniaturowych butli tlenowych. Oskarżenia jednak nie potwierdziły się. Messner w roku 1980 uciszył wszystkich niedowiarków dokonując pierwszego solowego wejścia bez użycia tlenu – tym razem od strony tybetańskiej.
POLACY - Z TLENEM CZY BEZ?
Tematem zainteresowałem się przed moją wyprawą. Jednak po moim pierwszym wejściu bez tlenu pojawiły się głosy kwestionujące moje dokonanie. Tymi publikowanymi na forach dyskusyjnych w Internecie nie przejmowałem się, bo tam wielu jest „znawców tematu”. Jednak zaniepokoiły mnie komentarze kilku ludzi ze środowiska górskiego, którzy jawnie pisali, że to nie ja wszedłem jako pierwszy z Polaków na Everest bez dodatkowego tlenu. Nie chodzi o moje dobre samopoczucie, chodzi raczej o dziennikarską rzetelność, o to, aby ludzie znali fakty, a nie opinie. Cechą łączącą wspomnianych ludzi jest fakt, że sami często wchodzili z tlenem oraz z pomocą Szerpów. A że nas, Polaków, nic bardziej nie boli niż sukces sąsiada…
Co rozumiemy przez pojęcie „wejście bez dodatkowego tlenu”? Zadałem to pytanie Pani Elizabeth Hawley – dziennikarce-legendzie, która od dziesięcioleci zbiera informacje o wszystkich wyprawach w Himalaje Nepalu. Według niej definicja używana w alpinistycznym środowisku brzmi: „wejście bez tlenu – to wejście, gdy nie używało się tlenu zarówno w bazie, jak i podczas całej akcji górskiej, również w czasie snu”. Innymi słowy pokonanie ostatniego odcinka przed szczytem bez tlenu, nie może oznaczać, że wejście jest bez tlenu. W polskiej historii mieliśmy już takie przypadki. Krzysztofowi Wielickiemu oraz Leszkowi Cichemu zabrakło tlenu podczas ataku szczytowego i musieli wchodzić – zimą! – ostatnie metry bez tlenu. Szacunek. Osobną kwestią jest wartościowanie wejść z tlenem lub bez – mogą to być wejścia zimowe (Cichy, Wielicki), mogą to być wejścia nowymi drogami (Kukuczka, Czok), wejścia bez wsparcia Szerpów, wejścia samotne. Ale wartościować można tylko na podstawie faktów. Wspomniana pani Hawley prowadzi ogólnodostępną (do kupienia na: www.amazon.com) bazę danych o wejściach pt. „Himalayan Database”. Oto więc fakty na temat polskich wejść z tlenem w Himalajach; fakty, którymi posługuje się cały alpinistyczny świat; fakty które może warto niektórym przypomnieć. Poniższe zestawienie obejmuje 7 ośmiotysięczników (główne wierzchołki): Everest, Makalu, Lhotse, Annapurna, Dhaulagiri, Manaslu, Kangchenjunga. Niestety, nie są mi znane podobne dane na temat pozostałych siedmiu ośmiotysięczników (zestawienie dostępne w "Góry" 2005/10).
Reasumując: styl zdobycia szczytu zależy od wielu czynników. Czytając jednak o wyprawach na ośmiotysięczniki, warto pamiętać o pytaniach: czy wejście odbywało się z tlenem, jaki był udział Szerpów, jaką drogą wchodził zdobywca szczytu? Zauważyłem, że w relacjach z wypraw na ośmiotysięczniki większość osób podaje drogę wejścia, natomiast często brakuje informacji o tym, czy używało się tlenu i Szerpów. Ta informacja należy się wszystkim Czytelnikom, aby ich ocena była oparta na faktach. Opinie mogą się różnić, fakty nie powinny.
Głównym sponsorem wyprawy na Everest była marka kosmetyków OLD SPICE. W sprzęt górski Marcina wyposażyły firmy BERGSON, ROBERT`S oraz POLAR (zegarki wysokogórskie).
Tekst i zdjęcia: Marcin Miotk
"Góry", nr 10 (137) październik 2005
(kg)