Są dni krótkie, szare i podobne do siebie. Są dni długie niczym całe lata, barwne i przeładowane emocją. Są chwile, których za chwilę już nie ma i chwile, które trwają całą wieczność. Czas kurczy się i wydłuża, a tylko cenzura nakładana na naszą świadomość każe wierzyć, że każda doba trwa tyle samo.
Siódmy dzień pod Aguille du Midi właśnie się zaczął. Budzik w komórce, ubrać się, zagotować wodę, suchary z dżemem, kawa, ubrać się bardziej - codzienna akrobatyka na minimalnej przestrzeni dwuosobowego namiotu. Wychodzimy na zewnątrz, standardowa gadka o pogodzie: że dziś musi wytrzymać, że wreszcie się wespniemy. Sam nie wiem, czy jeszcze w to wierzę, ale nie psuję porannego rytuału.
Szybko zbiegamy w dół przez przełęcz. Dziabka w ręce, raki przy plecaku, lina pod klapą. Dobrze zmrożony śnieg. Lodowiec wydaje się bezpieczny, dobrze oswojony po tygodniu pobytu. Przed nami otwarta, półtorametrowa szczelina. "Jest obejście po lewej" - mówi Kliki i rusza w tym kierunku. Szybko oceniam szerokość, kalkulacja odległości, namysł, który trwa dokładnie chwilę i decyzja: skaczę. Odbijam się, a czas zwalnia, jak powtórka z meczu piłkarskiego. Odnotowuję po kolei zdarzenia. Noga, z której się wybijam łapie poślizg na krawędzi szczeliny. Ta, na której miałem wylądować trafia na sam brzeg krawędzi przeciwnej i obrywa go. Spadam w dół. Milion myśli przetacza mi się przez głowę. Już wiem, że właśnie wpadam na własne życzenie w piętnastometrową lodową czeluść, że powinienem przygotować się, że może skończyć się niewesoło. Poczucie winy pojawia się znacznie szybciej niż u bohatera amerykańskiej komedii romantycznej, który na początku filmu zdradził ukochaną, a na refleksję "jestem idiotą!" czekamy cały seans. Ja wiem natychmiast. Myśli uciekają w przeróżnych kierunkach, ale działam instynktownie. Wyciągam do przodu obie ręce i jakiś cudem zawisam na brzegu szczeliny w pozycji, którą dotąd znałem tylko z piaskowcowego bulderingu. Chwile ciągle trwają wieczność. Powoli dochodzi do mnie, że skończyło się dobrze, bo dalej nie wpadam. Robię szybki rachunek sumienia, obiecuję sobie, że zacznę uważać. Widzę przed sobą Klikiego, wielkie oczy utkwione we mnie. Biegnie, rzuca się na lód i łapie mnie za szelki od plecaka. Czas wraca do normalnego biegu, czuję, że coś ciągnie mnie do góry. Za chwilę stoję na nogach, patrzę w dół lodowej wyrwy, na krawędzi której przeżyłem właśnie jeszcze raz pół życia.
Pierwsze wyciągi idą opornie. Z największym wysiłkiem robię "podobno szóstkową" mokrawą finger-rysę. Pięć kostek na ośmiu metrach znaczy mój subiektywny odbiór trudności. Nogi strasznie ślizgają się na skale. Nieopatrznie zostawione w plecaku w przedsionku namiotu buty zamarzły, a teraz rozmiękając, zamieniają się w mokry kapeć, który nijak nie daje mi poczucia "że stoję".
Wspinamy się w pięknym porannym słońcu, takim, dla którego czekaliśmy tu kilka dni, trwających znacznie dłużej niż chciałbym, żeby trwał dzień bezsensownie przeleżany w namiocie. Strasznie ciężko przychodzi mi przywracanie sensu tym namiotowym katuszom. Mój organizm szybko przyzwyczaja się do bodźców takich jak książka, partyjka w tysiąca czy gierka na komórce, a wtedy czas staje się narzędziem tortur. Jedyną deską ratunku jest racjonalne przeświadczenie, że leżę tu po to, żeby jutro się wspinać. Ale gdy jutro jest dniem takim jak dziś, kiedy wspinanie nie cieszy, to gdzie ten sens?
Ze świata zapętlonych dylematów wyrywam się sam, bo Kinder dochodzi na stanowisko i czas wspinać się dalej. Za chwilę bujam się na linie, biegnę po ścianie i po dziesięciometrowym wahadle łapię krawędź sąsiedniej rysy. Piękna droga. Jest fajnie, sens powraca, a czas staje się przyjemnością.
Dziesięć wyciągów dalej niebo ma kolor szaro-brunatny, a czasem i takiego brak, gdy naszą ścianę przykrywa chmura. Poubierani we wszystko, co mieliśmy ze sobą, staramy się ochronić w tej zimnicy i wietrze resztki zmagazynowanego ciepła. Idzie nam sprawnie, w lekko pruszącym śniegu przechodzę rajbung za 6b, który każe myśleć, że panu Pioli po dziesięciu metrach gęstej asekuracji na następnych piętnastu zabrakło już spita. Na szczęście piękna skała, estetyczne wspinanie i bliskość wierzchołka nadają głęboki sens wszystkim ruchom. Wyciągam maksa z każdej minuty, coraz bliższe jest poczucie spełnienia, dobrze wykonanej roboty, w stu procentach wykorzystanego czasu, jaki został nam dany. Poczucie, że z tego dnia wycisnęliśmy ostatnią kroplę. Mija drażniąca niepewność, która sto metrów niżej kazała zaklinać chmurę, żeby śnieg nie padał, wyliczając, o ile czasu jeszcze prosimy i wypatrywać skrawków błękitu tam, gdzie go nie mogło być. Ale jestem tu, zamiast zjeżdżać wspinam się dalej, zaraz skończymy - to wszystko uwiarygodnia skuteczność mistycznych zabiegów.
Ostatnie zjazdy wykonujemy w śnieżnej zadymce. Na szczęście komplety goreteksowe pozwalają cieszyć się i tymi pozornie ponurymi chwilami. Tylko te gołe stopy w Miurach... Czuję się naprawdę dobrze. Zawalczyliśmy, "daliśmy radę" - jak w tym hymnie blokowiska. Nawet mi nie zimno. A może w ogóle zimno nie było? Na dole spotykamy chłopaków w równie dobrych humorach. W ciągłym opadzie wstrętnego, mokrego śniegu czterech facetów z ożywieniem dyskutuje o tym "jak było", a może "jak jest", bo ten moment ciągnie się znacznie dłużej niż trwa cała piosenka o chwilach i motylach.
Droga pod Aguille du Midi dłuży się niemiłosiernie. Idziemy związani w tramwaj, noga za nogą, ostry śnieg boleśnie siecze po twarzy. Myśli oscylują wokół namiotu, ciepłego śpiwora, chinola z tuńczykiem i przeprowadzki na Plan - zielonych łąk, jeziorka, strumyków, słoneczka. Takie obrazy wypełniają mi czas wyciągnięty jak struna monotonią marszu. Z oddali zasypane śniegiem i schowane we mgle zbiorowisko namiotów w Val Blanche wygląda zupełnie obco. Nie możemy zlokalizować naszego obozu. Idziemy od namiotów do namiotów - nie ma ich aż tak wiele, może ze trzy, cztery grupy - i żadne nie są nasze? Po chwili orientujemy się w przestrzeni i stajemy nad ruinami, które nijak nie przypominają tego, co rano tu zostawialiśmy. Połamane maszty, podarty tropik, porozrzucane i przysypane śniegiem rzeczy, które trzymaliśmy w absydzie...
Schodzi ze mnie całe powietrze, chciałbym powiedzieć "Ja już dalej nie gram", ale tu nie tak łatwo zejść do szatni. Właściwie to szatnia leży przede mną na lodowcu. Do tego samopoczucie drużyny gwałtownie spada. Jako jedyny mam goreteksowe rękawice i co za tym idzie czucie w palcach. Szybka narada. Walimy do stacji kolejki albo schronu? Przy takim opadzie rano możemy nie znaleźć już żadnych rzeczy. Zostajemy tu? Ale jak, w czym? Spojrzenie na zegarek, jest po dwudziestej i już wiemy, że wygrała druga opcja. Marcin i Kliki mają szczęście, ich kopułka o dziwo nadaje się do rozstawienia. My z Grzesiem takiej możliwości nie mamy. Zbieramy z pobojowiska dobytek i wpełzamy w powłoki namiotu. Układamy się w płachtach biwakowych i w mniej lub bardzie przemoczonych śpiworach. Zadymka na zewnątrz strasznie telepie luźno leżącym na nas tropikiem, świństwo przykleja się do twarzy, jest klaustrofobicznie, wilgotno i ciężko się oddycha. Po godzinie katuszy wprowadzamy ulepszenie - wkładamy w środek rozkładany kijek i nasz wigwam nabiera walorów mieszkalnych. Jemy po czekoladzie, wypijamy ostatnie pół łyka wody. Raz na jakiś czas mocniejszy podmuch kładzie całą konstrukcję. Nie zwracam już uwagi, powoli odpływam.
Z letargu wyrywa mnie Grześ, który właśnie dzwoni do domu. Nie bardzo wierząc własnym uszom, podnoszę się i słucham. Wir czasoprzestrzeni chyba wyrzucił mnie tym razem w innym miejscu niż to, w którym na chwilę zamknąłem oczy. "Tak, jesteśmy już w namiotach, wspinaliśmy się dziś, wszystko jest OK!" "No może wcześniej wrócimy do Polski, bo pogoda się troszkę psuje..." "Czy jest ciepło? Oczywiście, w śpiworach przecież jesteśmy, jest fajnie, cieplutko!". Groza sytuacji pęka nagle jak bańka mydlana. Chłopaki w sąsiednim namiocie wyją z radości. Pomimo całego szacunku dla troski, jaką Grześ otacza spokój ducha swoich rodziców, mnie również udziela się niepohamowana wesołość. A potem powraca zmęczenie i sam nie wiem, kiedy i jak zamyka się za nami ten dzień.
Bywa czasem taki dzień, że chcemy żeby już się skończył. Bywa taki, że cały dzień czekamy, żeby wreszcie się zaczął. Są też takie dni, które gdy się już rozpoczną, nie kończą się fantastycznie długo, a tylko najmocniejsi w wierze potwierdzą, że trwały tyle samo, co wszystkie inne.
Tekst i zdjęcia: Paweł Pustelnik
"Góry", nr 11 (126) listopad 2004
(kb)