Tragarze uciekają, czyli 200 km z dobytkiem na plecach
James miał nam zorganizować guides lub chociaż silnych mężczyzn z Pangnirtung do przerzucenia wzdłuż doliny całego naszego dobytku. Jest to około 40 km marszu i kilkanaście niebezpiecznych przepraw przez rzeki lodowcowe. Spakowane plecaki ważą po około 35 kg i gdy w Pangnirtung podnoszą je oburącz, kiwają głowami, że waga im odpowiada. Po dopłynięciu do brzegu fiordu w Overlord, skąd miała rozpocząć się nasza karawana, widzę, jak tubylcy wypakowują swoje ciężkie kołdry i zaczynam mieć pierwsze wątpliwości; wcale nie wydają się teraz tacy zdecydowani i silni, chociaż podobno już nie raz byli na „gajdingu”. Po trzech godzinach marszu dwóch tragarzy zrzuca bagaże i szybkim krokiem rusza w drogę powrotną do Overlord, pozostają po nich jedynie dwa samotne, patrzące na nas z wyrzutem wory. Każdy z nich ma ponad 35 kg i z żadnego nie można zrezygnować. Musimy zmienić taktykę. Krzychowi przypada poganianie i motywowanie pozostałych chłopaków, a ja z Michałem nosimy na zmianę po dwa plecaki. Wyprawa zaczyna się na dobre.
Mogłoby się zdawać, że jesteśmy usmażeni z tymi dwoma dodatkowymi plecakami, ale okazało się, że gdy jest beznadziejnie, to zawsze może być gorzej. Rzeczywistość postanowiła dokopać nam jeszcze bardziej, kiedy kończyliśmy szatlowanie worów do Windylake. Około dwieście metrów powyżej naszej ścieżki reszta tragarzy przemknęła, jak stado owiec. To była ich wielka ucieczka do domu i chyba bali się konfrontacji i tłumaczenia, tym bardziej, że przykładowo opieprzyłem tych dwóch, którzy dzień wcześniej zrezygnowali. Po dojściu do Krzycha wszystko stało się wreszcie jasne i klarowne wreszcie zostaliśmy w gronie ludzi, którym można zaufać.
Tymczasem zza zakrętu spojrzał na nas Thor i nie pozostało nam nic innego, tylko wrzucić wór na plecy, zaciąć się w sobie i iść w jego kierunku. Po trzech dniach transportu i kilku tysiącach wybitych po drodze komarów, przerzuciliśmy wreszcie cały sprzęt do bazy, a z bazy w ciągu kilku kolejnych dni pod ścianę. W trakcie podejścia Thor pochylał się nad nami coraz bardziej i chociaż jestem pewien, że nawet nas nie zauważył, czuliśmy przed nim respekt. Od tej chwili ściana zyskała w naszych oczach ducha.
Życie w bazie jest bardzo specyficzne, każda książka jest na wagę złota, posiłki wyznaczają rytm dnia, a herbatkom i kawkom nigdy nie ma końca. Rozbijamy się na miękkim mchu nieopodal niewielkiego bloku skalnego. Nakarmieni ociekającymi krwią historiami o niedźwiedziach polarnych, wpadamy w trakcie karawany na genialny pomysł. Jedynym warunkiem było rozbicie namiotu bazowego zaraz przy największym z możliwych głazów, z którego należało spuścić liny po jednej dla każdego zwisające ze spita wbitego na szczycie. Na górze czekałoby żarcie i ciepłe ciuchy, które w trakcie natarcia niedźwiedzia pozwoliłyby przetrwać kilka dni w oczekiwaniu na cud. Plan był genialny. Niestety, największy zastany przez nas blok miał jedynie trzy metry wysokości, czyli dokładnie tyle ile mierzy niedźwiedź stojący na tylnich łapach. Byłby on więc dla niego doskonałym stołem do posiłku z naiwnych młodych alpinistów. W takiej sytuacji postanawiamy się wyluzować i myśleć jedynie o wspinaczce.
Droga jest celem
Gdy tylko zaczynamy otwierać Absolute End, wiem, że nie powinienem myśleć o szczycie. „Droga jest celem”, a tak dalekosiężne wybieganie w przyszłość zabiłoby charakterystyczny dla Big Wallu byt w ścianie. Myśleć etapami, to doskonała technika, a we wspinaczce wielkościanowej wyznacza ją Capsule styl.
Poręczowanie dolnego spiętrzenia ściany zajmuje nam 9 dni. Na odcinku 250 m walczymy z dwoma wyciągami A4, a reszta nie schodzi poniżej A2-3. Jeśli ktoś zapyta mnie, jak zdefiniowałbym A4, odpowiem, że wizja lotu podczas przechodzenia takich trudności jest niezwykle realna, a psychika wbrew woli tworzy trajektorię prawdopodobnego lotu po odpadnięciu od skały. Do takiego wspinania trzeba mieć już naprawdę doskonały sprzęt i my go mamy. Po dniu restowym ostatni raz podchodzimy pod ścianę, gdzie mamy zdeponowany cały szpej niezbędny do wspinaczki i życia w ścianie.
Po długich dyskusjach postanawiam zabrać ze sobą do góry 80 litrów wody. Decydujemy się również nie napełniać butelek w ostatnim strumieniu pod piarżyskiem, tylko skorzystać z cieknących tuż pod wejściem w drogę cieniutkich nitek wody. Napełnianie czterdziestu dwulitrowych plastikowych butelek z czerwoną etykietą zajmuje nam dwie godziny, ale i tak było warto w tym czasie odpakowujemy wory transportowe i ustawiamy się na linii startu.
Zaczyna się BIG WALL
Za pomocą wall haulera zaczynamy wciągać wory do końca lin poręczowych, gdzie mamy zainicjować pierwszy biwak. Wieczorem, po całym dniu wyciągania kilkuset kilogramów sprzętu i wody, padamy skonani do portali. Pomimo całkowicie białych nocy, śpimy, jak po dobrym wiejskim weselu z tą tylko różnicą, że zamiast golonki i samogonu wciągamy czteroosobowego liofa z herbatą. Nazajutrz o siódmej rozpoczyna się kolejny dzień w ścianie. W każdy z dziewięciu spędzonych w ścianie dni, budzimy się w wiszących portalach, rozbudzamy przy kawie i kontemplujemy kilka minut rozkoszy nad parującym muesli. Rutyna nam jednak nie grozi: każdego dnia ściana odkrywa przed nami nowe oblicze, wymaga czujności i z każdym wyciągiem zupełnie innego spojrzenia na skałę. Po wyciągu nad pierwszym biwakiem znajdujemy wygodną półeczkę, na której można przykucnąć. Gdy tylko ją odkryliśmy, co dzień, po kawie myślimy jedynie o super wygódce „wc station”. Niestety, często spadające na nią kamienie podnoszą nasz poziom stresu, a nie ma chyba nic ważniejszego w takim momencie od luksusu dobrego zaparcia
o podłoże. Siódmego dnia, po całym dniu transportowania sprzętu, który z dnia na dzień stawał się coraz lżejszy, zakładamy Piknik pod wiszącą skałą, czyli biwak pod okapami. W tym miejscu jest naprawdę bosko dookoła nas mnóstwo powietrza, wspaniała ekspozycja, a gdy wychodzimy na linach do góry, najpierw wykonujemy robiące niesamowite wrażenie wahadło poza krawędź okapu.
Szósty dzień wspinania w ścianie Mt. Thor mógł być dla nas ostatnim. Niespodziewanie ściana przygotowała zasadzkę: wywarzam potężny odłamek zacięcia, strzałem desperacji utrzymuję się na krawądce i podczas gdy krzyczę jak dziki, żeby ostrzec chłopaków, blok leci prosto na nich i spada dokładnie na stanowisko. Nigdy jeszcze tak się nie bałem, jak w trakcie tych kilku sekund, gdy patrzyłem na spadający kamień i chwilę potem, kiedy nie miałem z nimi kontaktu. Cena, jaką zapłaciliśmy była na szczęście mała rozbita twarz Michała do końca wyprawy przypominała mi to zdarzenie oraz całkowicie przeciętą linę, którą ciągnąłem za sobą.
Ostatni biwak to prawdziwe „salony”; wielka półka pod ostatnim spiętrzeniem ściany w porównaniu z przewieszonym filarem, z którego wychodzimy jest zupełnie innym światem, w którym króluje słońce oraz widoki na drugą stronę doliny i dziesiątki dziewiczych Big Wall`i. Podczas tego biwaku czujemy, że zaczyna z nas schodzić napięcie. Ściana powyżej nie wydaje się trudna i zaczynamy nawet obmyślać kolejny cel w dolinie.
Nie przeczuwamy jednak, że Thor jeszcze z nami nie skończył. Kolejny dzień przynosi dwa długie wyciągi o trudnościach A2 i A2+. Pierwszy atakuje Krzychu, ładne zacięcie, pnie się do góry pod okap, wspinanie idzie mu sprawnie, bez zbędnych ruchów zdobywa metr po metrze. Po kilkunastu dniach wspinania każdy ruch, decyzja przychodzi instynktownie, nim zdąży się o niej pomyśleć. Tego dnia odmierzamy czas wędrującym po ścianie cieniem i słońcem, które już od kilku dni chowa się za wzgórzami po drugiej stronie doliny. Wspinaniem dzielimy się z Krzyśkiem sprawiedliwie, pół na pół podczas tej i poprzednich wypraw nauczyliśmy się czujności, żeby nie dać sobie wykraść ładnego kawałka skały, wprost wydzieramy sobie trudności i każdy z nas cieszy się z poprowadzenia swojego solidnego kawałka drogi.
Ostatni baton na szczycie
Na szczycie stajemy 1 sierpnia. Pogoda wprost idealna, w oddali widać wspaniałą ścianę Asgarda, a po drugiej stronie doliny prawdziwy big-wall`owy cyrk usiany dziesiątkami monolitycznych pionowych urwisk. Wijący się pod naszymi nogami, spękany, lodowiec ostro kontrastuje z otaczającymi go brunatnymi i szarymi skałami. Widok ten jest niesamowicie orzeźwiający i oczyszczający dla naszych oczu przyzwyczajonych do cienia, mgły i jednolitych barw.
Jak się czuliśmy po tych osiemnastu dniach zmagania z drogą? Spełnieni, wreszcie spełnieni. W trakcie całego dnia wspinaczki poprzedzającego szczytowanie myślałem
o swoim ostatnim batonie, chciałem zjeść go na najwyższym punkcie i gdy wreszcie wyjąłem go z kieszeni, był cały wymięty i zmęczony, ale smakował wspaniałe.
Takimi chwilami cieszymy się przez całe życie. Nazwa drogi Absolutny Koniec symbolizuje walkę, jaką człowiek toczy z końcem i pustką, która po nim następuje oraz zapomnieniem, które wymazuje wszystkie wspaniałe chwile w życiu.
Wory nie latają tak nisko
Gdybym wiedział, owijając tak sumiennie wór transportowy, że już nigdy go nie zobaczę, przeszyłby mnie dreszcz grozy. W końcu było to około 5 tysięcy dolarów w sprzęcie!
Postanawiamy zrzucić najcięższy sprzęt z wielkiego urwiska spadającego z przełęczy pod Thorem. Ściana jest lita, więc przypuszczamy, że spadnie na sam dół; tak się praktykuje, czasami... Jak się później okazało, byliśmy w błędzie zostaje tam na zawsze, wbity za osamotnioną, jedyną turniczkę w linii spadku. To była cena, jaką musieliśmy zapłacić Thorowi za jego łaskę. Wszystkie liny, haki, namioty do portali, polary, bielizna, buty wspinaczkowe, uprzęże, nawet woreczki będą przez lata gnić w ścianie, na której prawdopodobnie nikt nigdy nie będzie się wspinał. Jedyna pamiątka, jaka nam została, to cała rolka filmu wystrzelana przez Michała w momencie spadania wora. W bazie upływa kilka dni zanim tracimy nadzieję na odnalezienie sprzętu i dalszą akcję górską. Pozostaje nam tylko spakować bazę i znowu iść. Tym razem jest już łatwiej, bo chociaż wory są ciężkie, to nikt nie musi wracać po nie kilka razy.
Z Overlord do Pangnirtung zabiera nas zamówiona przez radiotelefon łódź motorowa. Widocznie zmieszany właściciel łódki nie chce nawet dodatkowej opłaty za naszych nieszczęsnych tragarzy. Okazuje się, że wieść o tym, jak zostaliśmy potraktowani, szybko się rozeszła. Przez całą drogę marzymy tylko o jednym jeść, jeść, jeść...
Po przybiciu do brzegu szybkim truchtem kierujemy się do marketu, gdzie prawie z miejsca wzbudzamy powszechne zainteresowanie. Krążymy po sklepie, jak hieny, wrzucając do koszyka to, o czym każdy z nas marzył wieczorem w śpiworze. Ciastka, cukierki, batony, sery, bułki; to wszystko ląduje do pędzącego między półkami koszyka, a nawołując się pomiędzy regałami, ustalamy sprawnie taktykę szybkiego założenia biwaku w wynajętym pokoju i rozpoczęcia uczty. Gdy docieramy na miejsce, Krzysiek nie zdejmuje nawet czapki i tak zasypia po godzinie intensywnej wyżerki na kanapie, ja ciągnę jeszcze trochę solo, ale i tak po chwili odpadam, wiem tylko jedno zasłużyliśmy na to.
Rozjeżdżamy się z Krzyśkiem do domów, jak po każdej wyprawie, ja do Szczecina, on do Chicago, zobaczymy się już za kilka miesięcy, na innym lotnisku, z nową obsesją...
Krótko i na temat
Do piku filara (ok. 680 m) jest dużo wywalonych wyciągów, dwa przez pasma okapów po 8 10 m wywieszenia: pierwsze pasmo A4, drugie A3. W ścianie dominowały ekspanda i flejki, chociaż było też mnóstwo wspanialej, litej i jaśniutkiej skały.
Korzystaliśmy głównie z jedynek, rurpów, knifów, przydawały się tez bird beaki. Na pierwszym wyciągu A4 Krzychu miał trochę czyszczenia i słabe haki. Gdy kończyłem ten wyciąg kilka dni później, to po samym delikatnym małpowaniu na zmontowanych hakach do zjazdu wyleciałem z jednym, a drugi został mi w ręku!
Chyba za bardzo się wierciłem. Aha, jeszcze podczas tego pierwszego wyciągu przeleciał metr od naszych kasków kilkutonowy towarowy z kamieniami i lodem. Bałem się tylko o Krzycha, był na wylocie...
Drugi wyciąg to cienkie, ryski jedna sprężynująca nie oddała nam kilku knifów i nie dało się ich wybić, chociaż te poniżej wychodziły z rozszerzonej szczeliny po pociągnięciu ręką. Kolejny wyciąg to znowu A4 w okapach, 55 m długości i 8 10 m wywalenia. Na tym odcinku wbiłem jedynki poprzeczne, bird beaki na 2 mm i słabe lost arrowy, było tam dużo zaklinowanych bloków. Gdy zatarłem lost arrowa w ruchomej szparze, nagle spadła mi na buty założona poniżej mikrokostka na szczęście wpiąłem fifkę. Całość była cholernie skomplikowana i kiedy pod koniec dnia czyściłem wyciąg, bo zjeżdżaliśmy do bazy polowej, musiałem zhaczać w dół z powodu ostrych krawędzi, które w zjeździe pocięłyby linę (i tak poszła koszulka, a łącznie pocięliśmy w ścianie 7 lin!). Nie wiem, co by było, gdybym walnął na dół, nie dało się już bardziej przedłużać przelotów, a mieliśmy wtedy do dyspozycji jedynie pojedynczą linę. Powyżej do końca filara strzelały piękne zacięcia A1-3. Okapy przypadły Krzychowi, piękne i zaraz nad biwakiem. Trawers na knifach pod dachem i ryska z płetwami smakowały, jak najlepsze ciastko i cholernie mu tego zazdrościłem. Jedną płetwę obszedł bat hookiem, bo generalnie było krucho i niepewnie, choć naprawdę pięknie...
Nad filarem jest trochę prostszego terenu, więc zwiększyliśmy tempo. Mimo to i tak było A1-2, a pomiędzy hakówką pokonaliśmy kilka odcinków klasycznych VI VII+/VIII-. Na czwartym wyciągu nad drugim biwakiem (2 turnia) prowadzę wyciąg z dłuższymi odcinkami na sky hookach, musiałem też wbić dwa bat hooki. Wszystkie te czynności jasno nakreśliły trudności tego odcinka A3+.
Wyciąg nazwaliśmy Fished & Hooked, a to dzięki użytemu, i to kilkakrotnie, fish hookowi. Trzeci wyciąg pod trzecim biwakiem to zrobione przez Krzycha VII+ RP. Podczas pierwszej próby poleciał 10 m na dupę i tak powstała kolejna nazwa Butt Fucked, bo przez kilka dni nie mógł siadać. Od 3 biwaku pociągnęliśmy dwa wyciągi A2/2+, piękne, piękne, lite ryski, chociaż było trochę ruchomych bloków. Stan pod okapem i wyjście z niego serią jedynek było po prostu ekstazą! Potem grań i 200 m płyt za przewinięciem ostrza grani. Kilkaset metrów rajbungów po płytach wyprowadziło nas na szczyt, na piku skitraszony ostatni baton, sesja foto (3 rolki) i na dół.
Serdecznie dziękujemy wszystkim sponsorom, dzięki którym nasza wyprawa doszła do skutku: Polskiemu Związkowi Alpinizmu, Szczecińskiemu oraz Toruńskiemu Klubowi Wysokogórskiemu, Urzędowi Miasta Szczecina, Firmie LHOTSE, Sklepowi Turystycznemu „ŚWISTAK” z Torunia. Szczególnie dziękujemy Grzegorzowi Głazkowi za rozległą pomoc merytoryczną i zawsze dobre chęci, a także wszystkim tym, bez pomocy których nasz wyjazd byłby o wiele trudniejszy w realizacji.
Kalendarium Baffin Island 2002
09.07 Ottawa zapomniałem 2 kg moreli, Krzychu mnie zabije;
11-14.07 Baffin uciekający tragarze + ciężkie wory = niezły zapierdziel;
15-23.07 Absolute End / poręczowanie 4 wyc. pełne gacie na A4 i niespodziewany surfing na piargach;
24.07 Baza / rest potajemne wyjadanie rodzynek i orzechów ze szturm-muesli;
25.07 Absolute End / holowanie worów iiii raz, iiiiiii dwa... etc.;
26.07 Absolute End / 3 wyciągi A1-A3+ wejście w Price Dehidrals (super zacięcia);
27.07 Absolute End / 2 wyciągi A1, A3+ wielki okap pod koniec dnia i małpowanie w lufie z liną na ostrej krawędzi 70 m powyżej;
28.07 Absolute End iii raz, iiii dwa... etc.
29.07 Absolute End / 2,5 wyciągu VII, A2 kamień uderza Michała w głowę;
30.07 Absolute End / 3 wyciągi A3+, VII+/VIII-; Yeti na fish i sky hookach, Krzychu w Ninjach ze zbitą dupą, ale ładnym wyciągiem w kieszeni, koniec muesli;
31.07 Absolute End / holowanie wory transportowe są już leciutkie;
01.08 Absolute End / 400m / A2+,IV - finish top :- )
02.08 Na przełęczy zrzuconego w nicość wora tzw. Przełęcz Frajerów;
04.08 Baza pozbawieni złudzeń, już z lekkimi plecakami wracamy do Overlord;
06.08 Pangnirtung „rzeź w supermarkecie”, wielkie żarcie, słodycz stworzenia drogi.
Celem naszej wyprawy w fiordach Ziemi Baffina w Kanadzie było pokonanie jednej z najtrudniejszych skalnych ścian na świecie. Na początku lipca wszyscy członkowie wyprawy spotkali się w Ottawie i stamtąd miała rozpocząć się nasza podróż do Pangnirtung, małej łowieckiej wioski położonej na półwyspie Cumberland.
Po wielu przeprawach, dniach wypełnionych marszem oraz wspinaczką, wychudzeni, zmęczeni, ale szczęśliwi stanęliśmy na szczycie. Wytyczyliśmy nową polską drogę na zachodniej ścianie Mt. Thor. Byliśmy pierwszą polską ekspedycją wspinaczkową w ten rejon świata, przez co czuliśmy się naprawdę zobowiązani i zaszczyceni.
Marcin (Yeti) Tomaszewski
Droga:
Absolute End na zachodniej ścianie Mount Thor.
Rejon:
Ziemia Baffina, Kanada, Park Narodowy Auyuittuq
Trudności:
VI big wall, VII+/VIII- (UIAA), 5.11(US), A4.
Długość drogi:
1370 m do szczytu, wys. szczytu: 1635 m.n.p.m, 17 wyc. (55-75 m) do grani 1070 m + 300 m terenu III-IV do szczytu.
Czas:
9 dni poręczowania + 9 dni w ścianie (3 biwaki wiszące capsule styl) szczyt osiągnięto 1 sierpnia 2002 r.
Skład wyprawy:
Krzysztof Belczyński KW Toruń
Michał Bulik
Marcin Tomaszewski KW Szczecin
Marcin Tomaszewski, Krzysztof Belczyński i Michał Bulik
"GÓRY", nr 11 (102) listopad 2002
(kg)