facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2001-06-09
 

Dziabanie w wielkiej ścianie

... czyli północna Grandes Jorasses nie tylko dla ekstremalistów.


Do Chamonix jechaliśmy pod koniec września, co w rodzimym warszawskim klubie wywoływało sceptyczne uśmiechy kolegów. Wielu z nich urządziło sobie tego roku u podnóża Mt. Blanc obóz na przełomie lica i sierpnia. Gdy jednak pod Igłami Chamonix zasypał ich śnieg - zakończyli pożytecznie wyjazd wspinając się w... Verdon! Choć nam wróżono podobnie, moją wiarą w sukces udało mi się zarazić Czyża (Marka Czyżewskiego). Wybierał się już drugi raz w sezonie w Alpy. W głębi duszy miałem nadzieję, że właśnie ta jego wytrwałość musi zostać nagrodzona i trafimy na dobre warunki.



Dobre złego początki

Zaczęliśmy oczywiście "ostrożnie" - od wycieczki z Valle Blanche na Deant du Geant (4013 m n.p.m.) i z powrotem. Był to dosyć forsowny, ale jednak dobry początek dla niezaaklimatyzowanego Marka. Ja i towarzysząca nam Ania lepiej znieśliśmy trudy pierwszego dnia na wysokości - dwa tygodnie wcześniej wróciliśmy z Kaukazu. Warunki były wspaniałe - wszędzie betony i przedeptane przez alpinistów ścieżki na lodowcach. Prognoza niestety zapowiadała załamanie pogody następnego ranka, podobno tylko przejściowe. Postanowiliśmy więc nie cofać się z wysuniętych pozycji i zobaczyć, co dalej wyniknie. W planach mieliśmy przejście jakiejś dużej klasycznej drogi o charakterze lodowym - np. Ostrogę Brenvy lub Superkuluar na Mt. Blanc du Tacul. Ten ostatni poprzedniego dnia widzieliśmy i niestety czarne przewidywania kolegów się potwierdziły - droga po lecie pozbawiona była lodu. Pozostawało więc liczyć na Wschodnią Ścianę "Blanca".

Następnego dnia rano trudno było uwierzyć w pesymistyczne prognozy widząc przepiękne niebo! Zwlekliśmy się więc niespiesznie i około południa weszliśmy w bardzo popularną drogę lodową Chere Couloir na Triangle du Tacul. Ta przyjemna siedmiowyciągowa droga miała bardzo dużą zaletę - zaczynała się tylko 15 minut marszu od naszego namiotu. Był to cel w sam raz dla rozmasowania naszych zbolałych po poprzedniej wycieczce mięśni. Droga okazała się nietrudną wspinaczką z krótkimi tylko odcinkami przekraczającymi 70 stopni nastromienia. Zresztą chodzą tam chyba całe tłumy Francuzów, o czym świadczyły wyraźne stopnie pozostawione w lodzie, po których szliśmy jak po drabinie. Już podczas zjazdów przekonaliśmy się, iż "Meteo France" jednak się nie myli. W ciągu dosłownie kilku minut wszystko zasnuła gęsta śnieżna zamieć. Zjechaliśmy do podstawy ściany w ciężkich pyłówkach. Była to jednak dopiero połowa sukcesu. Trzeba było jeszcze znaleźć na płaskim jak stół lodowcu, bez żadnych punktów odniesienia, namiot z Anią w środku! Udało się to dzięki wymyślonej naprędce metodzie "przeczesywania" lodowca liną rozpiętą między nami dwoma.

Alpejska "trzydniówka"

Kolejne długie godziny znowu zachwiały naszą wiarą w przepowiadanie pogody w górach. Przejściowa, w zapowiedziach, śnieżyca przeciągała się podejrzanie długo. Co jakiś czas monotonny opad śniegu był urozmaicany burzami. Nieodległe Aiguille du Midi ściągało na swą metalową "rakietę" stojącą na szczycie potężne wyładowania. Nigdzie chyba grzmot nie brzmi tak doniośle i niesamowicie metalicznie jak w Valle Blanche!

Silny wiatr miotający śniegiem obudowywał nasz namiot twardą skorupą lodu. Trudno się było pozbyć wrażenia, że przyroda postanowiła nas wprasować w lodowiec na zawsze. Po czterdziestu godzinach walki ze śniegiem musieliśmy z namiotu wychodzić niczym z piwnicy - do góry! Strach pomyśleć, że taka dupówa mogłaby nas dorwać na wschodniej, bardzo przecież lawiniastej flance Mt. Blanc.

Wszystko jednak się w końcu kończy, więc i niebo po dwóch nocach i całym dniu czekania ukazało nam swe barwy. Jakże inaczej wyglądały góry po świeżym opadzie! Wszystko zostało przykryte idealnie gładką, białą, ponad półmetrową warstwą śniegu. O Brenvie mogliśmy zapomnieć, inne drogi na razie też nie wchodziły w rachubę. Szybko więc pokonaliśmy, dzielące nas od lata w dolinie, podejście do kolejki i zjazd nią w dół. Znowu byliśmy wśród ludzi.

Skałkowe harce

Nie pozostawało w tej sytuacji nic innego jak oddać się wspinaczkom skałkowym. Mieliśmy jeszcze kilka dni i nadzieję na ustabilizowanie się warunków w górach. Warto przecież zamknąć sezon czymś z klasą.

Okazuje się, że okolice stolicy Alp obfitują w rejony skałkowe o przeróżnym charakterze. Począwszy od kilkumetrowych bulderowych głazów, a skończywszy na kilkuwyciągowych wygładach polodowcowych. Aby wybrać coś dla siebie, warto zakupić przewodnik po skałach w okolicach Chamonix. Kosztuje on 100 FF i jest dostępny w różnych językach. Daje to całą masę możliwości rozwojowego relaksu pomiędzy "porządnymi" wspinaczkami w górach.

Do boju

W końcu do wyjazdu zostały tylko trzy dni i trzeba było atakować. Wertując przewodniki dochodzimy do wniosku, że dobre warunki mogą być na "Jorassach". Ściana oferuje dwie drogi, na których myśl nie dostaję dreszczy. Całun i Mały Całun bywają w końcu lata dobrze wylodzone, jako że nie sięga tu słońce. O innych drogach raczej nie myślimy, ponieważ skała na pewno musi być zaklejona śniegiem.

Na podejściu zastajemy dobre warunki, w ścianie zaś widać szary lód - a więc bingo! Na widok tego słynnego urwiska odchodzi nam chęć na utrudnianie sobie życia, a poza wszystkim ma to być druga w życiu lodowa droga Marka! Decydujemy się więc na Mały Całun. Jest to jedna z krótszych dróg ściany - "tylko" 600 metrów. Znajduje się na lewo od Filara Walkera i Całunu, a na zdjęciach jawi się jako ogromne zacięcie o jednej ścianie lodowej i drugiej, przewieszonej nad nią, skalnej. Po raz pierwszy pokonana została w lipcu 1976 roku przez brytyjski zespół, w skład którego wchodził m.in. A. MacIntyre. Wycena: TD, lód do 75 stopni.



Wieczorem emocje dawały znać o sobie pewnymi ulotnymi (głównie żołądkowo-jelitowymi) objawami wegetatywnymi. Noc przed wejściem w drogę mija jednak, o dziwo, w miarę dobrze. Dzień rozpoczynamy długo przed świtem, a ten zastaje nas już pod szczeliną brzeżną. Spadam z niej niestety w pierwszej przymiarce w pryzmę śniegu, co w końcu budzi przysypiającego jeszcze Marka. To przestroga - wchodzimy w jedną z groźniejszych ścian Europy. Nie towarzyszy mi jednak zwykły przy wspinaczkach niepokój. Za mocno jestem skoncentrowany na wyznaczonym celu, aby się denerwować: musimy tę ścianę przejść szybko! Kolejne wyciągi okazują się bardzo przyjemne. Lód jest przeważnie miękki, "alpejski" więc dziabki siadają dobrze. Niewiadomą jest tylko końcówka pod samą granią. Podobno często nie ma tam lodu - trzeba wtedy przejść odcinek trudnego mixtu. Ciągle zadzieram z ciekawością głowę, ale jeszcze jest za daleko. Zmieniamy się co 3-4 wyciągi. Po siedemnastu długościach liny zmęczeni stajemy nareszcie pod kluczowym odcinkiem. Już widać, że do końca jest lód, ale za to twardy, naciekowy. Na dodatek robi się naprawdę stromo. Biorę szpej i startuję w krótki zalodzony kominek, który wyprowadza w pełen wyciąg twardego lodu o nachyleniu 80 stopni. Ładnie - najgorsza zabawa na sam koniec! Asekuruję się wszystkimi posiadanymi śrubami. Ostatnimi siłami, bez lotów udaje mi się dojść do grani. Wbijam dziabki w pryzmę śniegu i... mało brakowało, a zleciałbym z nią na drugą stronę - byłem na nawisie. Ściągam Czyża, zauważając, że dookoła zaczyna się robić szaro. Krótki jest wrześniowy dzień w Alpach!

Stąd dalsza droga prowadzi już tylko w dół. Ze szczytu zrezygnowaliśmy z "założenia" - na lodowcu czeka na nas Anka, a poza tym musimy już wracać do Polski i nie mamy czasu na jeszcze jeden dzień w górach. Szkoda. Po ciemku udaje nam się dotrzeć tylko na Przełęcz Jaskółek. Stąd w nocy nie znajdziemy zjazdów na lodowiec. Biwakujemy więc w płachcie. Śpiwór i kuchenka pozostawione na dole są tylko, przez kilka kolejnych godzin, rozdygotanym marzeniem. Ostatnie łyki picia spożyliśmy jeszcze w dzień. Kandyzowane owoce zdzierają wysuszoną śluzówkę z podniebienia - lepiej już nie jeść!

Rano szukamy zjazdów - 300 metrów dzieli nas od lodowca. Wiodą one bardzo kruchym skalnym żebrem obok przełęczy. Modlitwy o nieklinowanie liny zostają wysłuchane. Nie spodziewałem się takiej łaskawości losu w tym terenie. Za to lodowiec nie chce nas wypuścić ze swoich objęć. Wszędzie dookoła otwierają się szczeliny. Schowany już szpej znowu wyciągamy z plecaka i trawersujemy lodowym zboczem ponad uszczelinionym polem firnowym.

Przy namiocie lądujemy dopiero o 12.00, a więc po trzydziestu godzinach akcji. Picie, pakowanie i rajd w dół. Ostatnią kolejkę łapiemy resztkami sił, aby jeszcze zdążyć na przepyszne francuskie bagietki. Wieczorem ruszamy do domu. Sezon letni dla nas się skończył!


Snując wnioski

Na Mały Całun, podobnie zresztą jak na Całun warto się wybrać nie w pełni lata, aby izoterma 0 leżała poniżej 3000 m n.p.m. Jest wtedy mniejsza szansa oberwania kamieniem i lód jest lepszej jakości. Warto poza śrubami zabrać ze sobą kilka haków. Nam okazały się nieprzydatne, ale często w górnej części brak jest lodu i trzeba asekurować się ze skały. Podejście pod drogę zaczyna się na górnej stacji kolejki Montenvers i wiedzie początkowo lodowcem Mer de Glace, a następnie lodowcem Leschaux. Gdy jest piękna pogoda nie sposób zgubić drogi, bo ściana przyciąga całą uwagę. Zanocować można w namiocie na lodowcu. Droga podejścia dopiero pod koniec staje się dosyć mocno poprzecinana szczelinami i pokonanie jej nie powinno zająć więcej niż 1,5 godziny. Po skończeniu drogi większość ekip schodzi w dół granią na Przełęcz Jaskółek, skąd zjazdami można powrócić na lodowiec. Linia zjazdów poprowadzona jest na skalnym żebrze ograniczającym lodowe zbocze opadające spod przełęczy, z orograficznie prawej strony. Jeśli jednak myślimy o wejściu na Grandes Jorasses, to lepiej skorzystać ze schroniska Leschaux, aby nie mieć ciężkiego sprzętu biwakowego (powrót ze szczytu prowadzi na włoską stronę do Courmayeur). Czeka nas wtedy jeszcze kilka godzin wspinania stromą granią z piątkowymi miejscami. Lepiej chyba więc wybrać do wspinaczki właściwy Całun, ponieważ wychodzi on na grań powyżej jej najtrudniejszego odcinka.

Tekst: Michał Ziółkowski

Foto: Michał Ziółkowski, A. Rowińska  

GÓRY, nr 6 (85) czerwiec 2001 

(kg)

Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-07-19
HYDEPARK
 

MNICH I KARABIN – w kinach od 2 sierpnia

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-05-06
HYDEPARK
 

RIKO – premiera książki już 9 maja!

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com