„Człowiek to czy mutant” – pytał w 2001 roku dziennikarz czasopisma „Climbing”. Zaledwie dwa lata wcześniej Dave Graham przebojem wtargnął na wspinaczkową scenę i od tego czasu wykazywał niezwykłą wręcz aktywność, z niespotykaną łatwością, wręcz seryjnie, powtarzając najtrudniejsze problemy. Naturalnie zaczynał od podboju rejonów amerykańskich. W wieku 17 lat (1999) wstrząsnął amerykańskim światkiem wspinaczkowym, wytaczając The Jaws 5.14b w swoim macierzystym rejonie Rumney (New Hampshire). Jednak prawdziwa burza miała dopiero nadejść. Rok później, kiedy miał już na koncie kolejne przejścia własnych dróg 8c (Livin’ Astro, China Beach), jak i powtórzenia linii o tym stopniu trudności (Hasta la Vista), rozwiązał projekt The Fly w Rumney, tworząc „najtrudniejszą krótką drogę Ameryki”, a zarazem drugą „dziewiątkę a” na kontynencie amerykańskim.
Zaraz na początku swojej niezwykłej kariery dał się również poznać jako świetny bulderowiec, powtarzając w lutym 2000 roku Diaphanous Sea V12 w Hueco Tanks. Już pod koniec tego samego roku, po bardzo owocnej wizycie w Fontainebleau, serwis 8a.nu obwołał go „najlepszym bulderowcem świata”.
Graham nigdy nie pasował i wciąż nie pasuje do – użyjmy sformułowania Piotrka Korczaka – „zawsze atletycznej amerykańskiej czołówki”. Niepozorny i bardzo chudy swoje niezwykłe sukcesy zawdzięcza przede wszystkim fenomenalnej sile palców (będąc żywym dowodem na to, jak ważny jest to czynnik w kształtowaniu ogólnego poziomu wspinaczkowego).
Od momentu, kiedy pod koniec 2000 roku po raz pierwszy odwiedził Stary Kontynent, powoli stawał się prawdziwym obywatelem Europy (podsumowaniem tego „procesu” jest niedawna emigracja do Szwajcarii). Coraz rzadziej wracał do Stanów, zdradzając ulubiony niegdyś Rumney dla rejonów Francji, Szwajcarii i Hiszpanii. Już pierwszy rok działalności w Europie przyniósł powtórzenia dwóch „naj” – jednej z najtrudniejszych, a bez wątpienia najsłynniejszych dróg, Action Direct i najtrudniejszego bulderu świata, Dreamtime.
Najwyższy poziom w obu dyscyplinach – wspinaniu skałkowym i bulderingu – do dzisiaj jest wizytówką Grahama, który jak bodaj nikt inny (może z wyjątkiem Chrisa Sharmy) potrafi, praktycznie dzień po dniu, robić na przemian najtrudniejsze buldery i drogi.
Redakcja
Ela Czmoch: Zacznijmy od twojej batalii o powtórzenie Realization, która rozniosła się szerokim echem po wspinaczkowym świecie. Jak blisko byłeś poprowadzenia tej drogi?
Dave Graham: Byłem naprawdę blisko. Wielokrotnie docierałem do trudnego miejsca i za każdym razem czułem się świetnie, ale potem okazywało się, że mam problem z poprawnym wykonaniem całej sekwencji ruchów albo wypalałem się psychicznie. Do tego był to środek lata i strasznie pociły mi się palce. To był jakiś koszmar.
Czy po powtórzeniach tej drogi twoja motywacja, aby ją przejść jest równie duża?
Tak, oczywiście. Ale czy jestem równie zmotywowany jak przed moimi pierwszymi próbami? Raczej nie. Bardzo chciałbym osiągnąć identyczny poziom motywacji do tego, który miałem w czasie tamtych prób. Jednak często drogi tracą wiele uroku, gdy zmagasz się z nimi zbyt długo. Tak było i tym razem. Teraz zdecydowanie wolę poświęcić się innym problemom, ale jestem pewien, że w końcu zdołam się ponownie zmotywować. Przynajmniej mam taką nadzieję, a fakt, że droga została już przez kogoś powtórzona, nie ma żadnego znaczenia.
Porozmawiajmy teraz o Twoim powtórzeniu Action Direct. Byłeś pierwszym wspinaczem, który nie trenował specjalnie pod tę drogę. Jak zapamiętałeś to przejście?
Ta droga była dla mnie nie tylko kawałkiem ciekawego wspinania, ale również swego rodzaju mentalną zmianą w całym moim życiu. W tamtym okresie dopiero zaczynałem podróżować; zaplanowałem sobie dziesięciomiesięczną przerwę od szkoły, wyjechałem ze Stanów i zwyczajnie chciałem powłóczyć się po świecie. Action Direct było czymś, co zawsze chciałem zrobić, ale z drugiej strony, jednym z moich największych marzeń w ogóle było chociażby dotrzeć pod tę drogę, być w Niemczech, w Europie. Kiedy pokonałem Action, zdałem sobie sprawę, że mogę robić rzeczy, o których kiedyś tylko marzyłem. Nie tylko uzmysłowiłem sobie, że mogę zostać w Europie i wyluzować się, ale do tego pokonałem legendarną drogę – i to wcale nie było takie trudne.
Nie było aż tak trudne?
Nie. W porównaniu z innymi drogami Action Direct okazała się inna, niż sobie wyobrażałem. Przez całe życie, dorastając w Maine, wspinałem się przecież na trudnych drogach (nie do końca zdając sobie sprawę, że są tak trudne), ale z drugiej strony cały ten czas wyobrażałem sobie, że Action Direct to megaodjechana droga z maleńkimi dziurkami, ledwo mieszczącymi jeden palec i ruchami rodem z campusa. Strasznie chciałem tam pojechać i przystawić się do niej... To była taka szalona ambicja, podsycana ekstremalnym wymiarem Action Direct. Potem, gdy już postanowiłem, że nadszedł czas, by się z nią zmierzyć, okazało się, że jest ona... Nie wiem jak to powiedzieć... Wykonalna, w moim zasięgu. Zrobiłem ją i czułem, że mam jeszcze zapas mocy i to uczucie było czymś naprawdę niesamowitym, czymś, czego nie wyobrażałem sobie w najśmielszych snach. Wiele barier w mojej psychice zostało obalonych przez sam fakt, że mogłem być tam na Frankenjurze. Oznaczało to po pierwsze, że mogę zostać w Europie; po drugie, że nie muszę przez najbliższe kilka miesięcy pracować czy chodzić do szkoły; po trzecie, że mogę sam zrobić coś z moim życiem i w końcu po czwarte oznaczało to, że jestem w stanie robić rzeczy, które do tej pory uznawałem za niewykonalne.
Wielu czołowych wspinaczy uważa Action Direct za wzorzec stopnia 9a. Zgodzisz się z taką opinią?
Tak. Jest albo wyznacznikiem poziomu 9a albo górną granicą trudności 8c+. Obojętnie zresztą, która z tych opcji jest prawdziwa... Gdyby uznano, że Action jest pierwszą drogą 8c+, to wszystkie inne drogi o porównywalnej trudności musiały by mieć zmienioną wycenę. Z drugiej jednak strony dróg na tym poziomie jest już bardzo dużo, a nie wszyscy ich autorzy poprowadzili przecież Action Direct. Dla mnie ma ona 9a. Osobiście postrzegam ją jako prawdziwy wyznacznik tej trudności. Jednak może to być tylko moje subiektywne odczucie, gdyż prawda jest taka, ze wielu wspinaczy tak nie uważa.
Jak porównałbyś trudności Action Direct do The Fly, którą zrobiłeś rok wcześniej? Obie linie są krótkie i mają charakter bulderowy, chociaż na każdą z nich składa się inny rodzaj chwytów: Action to dziurki, The Fly – ściski i krawądki.
Jest jedna ogromna różnica między tymi dwiema drogami. Action to droga w pełnym tego słowa znaczeniu, podczas gdy The Fly ma raczej charakter bulderu, zwłaszcza że została zrobiona bez liny. Action Direct jest jakby ciągiem bulderowych problemów: jest to bulder 8A, przechodzący w kolejny bulder o takiej samej trudności i zakończony jeszcze jednym bulderem 8A. The Fly jest znacznie krótszą sekwencją przechwytów. Dla mnie ma ona ogromne znaczenie, ponieważ zainspirowała mnie do zmierzenia się z Action, a ponadto stanowiła świetny trening właśnie pod tą drogę. Zatem można powiedzieć, że wprawdzie nie ułożyłem sobie żadnego treningu pod Action Direct, ale prowadziłem pewien abstrakcyjny trening właśnie na The Fly. Chodzi mi tutaj o kilkuletnie rozwijanie moich zdolności wspinaczkowych i wykonywanie niezliczonej ilości ruchów, które wyobrażałem sobie, że są podobno do tych na Action i mogą się na niej znaleźć. Mimo iż były to tylko wytwory mojej wyobraźni, próbowałem ich niezliczoną ilość razy i wkładałem w nie mnóstwo energii.
Wielu ludzi w Polsce spodziewa się, że Adam Pustelnik, bez wątpienia jeden z naszych najlepszych wspinaczy, przejdzie kiedyś Action Direct. Sam Adam ma nadzieję, że da się przejść Action bez jakiegokolwiek specjalnego treningu. Czy znając Adama, uważasz, że jest to możliwe?
Znam Adama i wiem, że to zrobi. Jasne, że da radę. Robię dokładnie to samo co on. To jest doskonały pomysł – wspinać się, stawać się coraz mocniejszym i coraz lepiej rozumieć drogę. Potem zwyczajnie czujesz się mocniejszy i pokonujesz problem. To jest najbardziej naturalny sposób. Adam podchodzi do tego właściwie i powinien trzymać się tego kursu. Action Direct nie wymaga specjalnego treningu – wspinając się można zrobić konieczną do jej pokonania formę.
The Fly poprowadziłeś w 2000 roku i nominalnie jest to wciąż najtrudniejsza droga, jaką wytyczyłeś. Czy od tego czasu nie próbowałeś zrobić pierwszego przejścia o tym lub wyższym stopniu trudności?
Tak, bardzo wiele razy. Poprowadziłem wiele nowych problemów od tamtej pory i niektóre z nich są naprawdę trudne. Ujmę to tak: The Fly jest dziś postrzegane jako bulder i wyceniane na 8b, ja zaś od tego czasu zrobiłem mnóstwo pierwszych przejść dróg i bulderów o podobnym charakterze i podobnej trudności.
O ile wiem wszystkie problemy i drogi twojego autorstwa są całkowicie naturalne. Jakie jest twoje zdanie na temat kucia?
Kucie to bardzo dziwna rzecz. Sama wspinaczka jest z gruntu abstrakcyjną aktywnością – każdy robi to na swój sposób. Z drugiej strony wspinanie jest przynajmniej konsekwentne, nie ma w nim miejsca na własną inwencję w kwestii skały, rzeźby, charakteru drogi, pod którą podchodzisz. Natura ma sama w sobie nieskończony potencjał, dostarcza nam nieskończoną ilość wariacji i kształtów, po których możemy się wspinać. Nie widzę sensu, by się temu przeciwstawiać. Tak więc postrzegam kucie jako wielkie nieporozumienie u samych źródeł tego pomysłu. W normalnym świecie nie ma miejsca na kucie, bo jest ono kompletnie bez sensu. Kucie nie ma nic wspólnego z tworzeniem – jest to działanie niszczące, którego nie powinniśmy tolerować. Nie ma ono nic wspólnego ze sportem.
Jeszcze gorszym zjawiskiem jest podkuwanie wytyczonych w sposób „naturalny” problemów. W wywiadzie dla naszego pisma Bernd Zangerl stwierdził, że prawdopodobnie tylko on i autor, Fred Nicole, zrobili Dreamtime w jego oryginalnym stanie. Wiedziałeś o tym? Zgadzasz się z takim stwierdzeniem?
Mogę z całą pewnością powiedzieć, że kiedy ja ją robiłem, nie była podkuta, ponieważ działo się to w bardzo niedługim czasie po przejściu drogi przez Bernda. Myślę, że Chris Sharma mógł być ostatnią osobą, która miała okazję zrobić tą drogę w jej pierwotnym kształcie. Pamiętam jak kiedyś przechadzaliśmy się z Berndem pod tą skała (już po moim i Chrisa powtórzeniu) i nie zauważyliśmy żadnych zmian; teraz jest pewne, że chwyty są podkute. Bernd ma rację, mówiąc, że droga się zmieniła, ale na pewno nie jest jedyną osobą, która ją powtórzyła przed podkuciem. Jestem pewien, że zarówno ja, jak i Chris mamy również na koncie przejście jej w pierwotnym kształcie.
Kolejnym bulderem 8C, który powtórzyłeś był New Base Line autorstwa Zangerla. Jak zapamiętałeś ten problem? Był trudniejszy niż Dreamtime?
To interesująca historia, ponieważ po raz pierwszy próbowałem zrobić tę drogę bardzo dawno temu. Przystawiałem się do niej, kiedy była jeszcze projektem i wydawała mi się ekstremalnie trudna. Wspinałem się wtedy z Berndem, próbowałem kolejnych ruchów i byłem pewien, że ten problem musi mieć 8C. W końcu, jakiś rok później, wróciłem i uporałem się z nią w zaledwie kilka dni. Jest to taki nietypowy problem, który wydaje się bardzo trudny, nie idzie ci na nim dobrze, a potem bardzo szybko puszcza. Do tego zrobiłem ten bulder w najmniej sprzyjających okolicznościach: wokół było pełno ludzi, fotografów, wcale nie chciało mi wtedy się wspinać. Nie wiem, jak wycenić Baseline, bo przy pierwszych przystawkach wydawała mi się dużo trudniejsza. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że ma albo 8B+ albo 8C.
Jeśli wierzyć plotkom, przystawiałeś się do słynnego problemu Slapshot zrobionego przez Jima Hollowaya w 1977 roku. Czy jest to prawda?
Nie, nigdy. Nigdy się do niej nie przystawiałem. Kiedy miałem szesnaście lat, próbowałem zrobić inny projekt Hollowaya – 8Jar. Był to jedyny jego problem, który próbowałem przejść.
Udało ci się to?
Nie. Wydał mi się bezsensowny, bo kiedy złapiesz jeden chwyt lewą ręką to wycena jest V11, a kiedy złapiesz go prawą ręką to V13... Mógłbym go zrobić w wersji V13, ale stwierdziłem, że robienie go tylko po to, żeby zrobić V13, nie ma sensu.
Pomówmy o twoich słynnych wspinających się przyjaciołach. „Chris [Sharma] zdumiewa mnie bardziej niż ktokolwiek inny, ponieważ robi to, co ja chciałbym potrafić, przykładowo wspina się przez sześć miesięcy wyłącznie w skałach, po czym startuje w zawodach i przechodzi wszystko bez użycia nóg” – powiedziałeś w wywiadzie w 2001 roku. Czy wspinanie w wykonaniu Chrisa wciąż robi na tobie takie wrażenie?
Tak, na pewno. Ciągle! Chris wciąż robi rzeczy, które mi imponują i często sposób, w jaki je robi, jest jeszcze bardziej imponujący. Jest tak, ponieważ każdy ma swój styl wspinania i mój różni się kompletnie od stylu pewnych ludzi, szczególnie tych, którzy dysponują dużą siłą. Do tego dochodzi specyficzna technika, jaką prezentuje Chris. Wielokrotnie inni wspinacze wpędzają mnie w zdumienie, ale Chris robi to chyba najczęściej. Dla mnie koniecznym jest zrozumienie danego problemu zanim będę w stanie go zrobić, dlatego kompletnie nie potrafię pojąć, jak Chris radzi sobie w pewnych sytuacjach. To się powtarza raz za razem! Na przykład daję mu do zrobienia bulder 7A, Chris wykonuje śmieszną sekwencję dziwacznych ruchów, a ja patrzę i myślę: „O mój Boże... Więc tak to ma być... Musisz po prostu... skoczyć!” No i próbuję skakać i nic! Zwyczajnie nie działa! W takich momentach zaczynasz myśleć, że coś nie gra, ale próbujesz dalej. Po jakimś czasie próbujesz zrozumieć, o co chodzi, ale wyjaśnienie zwyczajnie nie nadchodzi. Dlatego właśnie Chris tak bardzo mi imponuje. Chciałbym móc robić wszystko tak jak Chris, bo on zwyczajnie podchodzi pod drogę i robi ją, nawet wtedy, gdy wcześniej kompletnie nie miał koncepcji, jak ją ugryźć. Chciałbym nie musieć czekać, aż zrozumiem i zaplanuję każdy ruch, żeby móc poprowadzić drogę. Myślę, że obserwowanie Chrisa i wspinanie się z nim, zawsze będzie mi sprawiało ogromną przyjemność. On sprawia, że ciągle jesteś czujny, bo gdy już wydaje ci się, że czegoś nie da się zrobić w wybrany sposób, to on podchodzi i właśnie tak to robi. Nawet jeśli nie ma w tym sensu! Zawsze będzie mnie zaskakiwał, bo obojętnie czy wspina się na drodze 6c czy 8b, patrzysz i myślisz: „To wariactwo! Jak on to zrobił?”
Co myślisz o niewycenianiu problemów i dróg – tak jak to robi Chris?
Fajna sprawa. Wyceny to skomplikowana rzecz. Kiedy chcesz wyjaśnić, co stoi za kolejnymi stopniami trudności to jest to praktycznie niemożliwe, ponieważ wycena to bardzo subiektywna sprawa – decyduje o niej mnóstwo czynników. Wycena nowych dróg to trudna robota. Będąc w sytuacji Chrisa, może najlepszym wyjściem jest nie wyceniać ich wcale. Kiedy jesteś profesjonalnym wspinaczem, to wszystko, co robisz może wzbudzać kontrowersje, wyceny nowych dróg również. Może nie podając konkretnej cyferki, inspirujesz ludzi do myślenia o samym bulderze, o wspinaniu. Może podanie wyceny odciąga ludzi od takich właśnie inspiracji tkwiących w drodze. Oczywiście zgadzam się, że wyceny są w pewnych sytuacjach bardzo pożyteczne, ponieważ pomagają określić ogólny poziom trudności drogi i dają możliwość wybrania tych, na których będzie ci się dobrze wspinać. Normalnym jest, że każdy chce uniknąć sytuacji, gdy rozpoczynasz drogę wyglądającą na 7a i za chwilę wkurzasz się, bo okazuje się że to 8a. Dlatego generalnie wycenianie problemów jest bardzo dobre, ale nie ma powodów, by każdego zmuszać do wyceniania swoich projektów i później osądzania ich za te decyzje. Może dla profesjonalnego wspinacza najgorszą rzeczą jest usłyszeć, jak ludzie skarżą się na jego wyceny. Media, szczególnie w Stanach, robią wiele szumu wokół wycen, zaspokajając w ten sposób u swych czytelników głód cyfr. Wszystko kręci się wokół numerków, tak by ludzie na ich podstawie mogli ocenić, kto jest dobry, a kto nie.
Jak się ma twoja przyjaźń z Lukiem Parady. Przez pewien czas Luke wydawał się podążać w twoje ślady – powtórzył kolejno The Fly i Nothing But Sunshine?
Tak, ale to było bardzo dawno temu. Luke nie naśladował mnie w żaden sposób; on jest indywidualnością, zawsze nią był. Wspinał się na tych drogach, bo mieszkał niedaleko i mu się podobały, był moim przyjacielem i zwyczajnie o nich wiedział. Luke zawsze był jednym z moich najlepszych przyjaciół. To świetny wspinacz, ale teraz skupia się na szkole – kończy college. Luke nigdy nie miał ambicji zostania zawodowym wspinaczem, ma inne cele w życiu. To jest normalny, silny facet... a raczej nadzwyczajnie silny facet – zwyczajny gość, który przez przypadek robi 8b+ w imponującym stylu (śmiech).
Wspomniałeś o znalezieniu nowego miejsca zamieszania. Dlaczego właśnie Szwajcaria?
Powód banalny i niewspinaczkowy – moja dziewczyna ma tutaj pracę. To świetne, że mogę z nią mieszkać, najważniejsze, że możemy być razem.
Jak porównałbyś amerykańską i europejską scenę wspinaczkową. Pamiętam słynny artykuł Dave’a Pegga opublikowany w 1996 roku w „Climbingu”. Dave starał się w nim dociec, dlaczego amerykańscy wspinacze zostali tak daleko w tyle za Europejczykami (co w tym czasie było faktem niepodważalnym). Oskarżał w nim Amerykanów, że nie czerpią ze wspinania należytej przyjemności, za bardzo skupiając się na treningu, odżywianiu etc. Teraz amerykańskie wspinanie ma się o wiele lepiej, macie wielu utalentowanych wspinaczy, a ty, Chris [Sharma] i Tommy [Caldwell] jesteście na samym szczycie. Czy możesz powiedzieć, że podejście Amerykanów opisane przez Dave’a Pegga również uległo zmianie?
I tak i nie. Analiza Dave’a była prawdziwa, ponieważ przede wszystkim chodzi tu o różnice kulturowe. Większość ludzi, którzy w Stanach planują zostać „wspinaczami”, są przede wszystkim „Amerykanami”. Dorastali w amerykańskim systemie, więc ich hierarchia wartości i pragnienia są specyficznie ukształtowane – często są one bardzo płytkie, materialistyczne i nieodpowiedzialne. Podejście do wspinania jest podobne. W czasie, gdy Dave pisał ten artykuł analiza ta była bardzo prawdziwa. Znam ten artykuł bardzo dobrze, czytałem go wiele razy, ale nie do końca zgodzę się ze wszystkim, co Dave napisał. Przyznaję jednak, że jest tam wiele trafnych spostrzeżeń i uwag; chociażby to że Amerykanie angażują się w pewne sprawy przez co tracą pewien osobisty "pierwiastek". W Europie wspinanie jest znacznie bardziej akceptowane społecznie. Więcej ludzi „uprawia” wspinaczkę z rodziną czy z przyjaciółmi. Jest tu wiele osób, które naprawdę świetnie się wspinają, ale mimo to prowadzą normalne życie rodzinne i zawodowe, wspinanie jest dla nich tylko zdrowym hobby. W Stanach natomiast dla większości ludzi wspinanie jest ucieczką lub też NARZĘDZIEM, które musi im coś dać. W Europie wydaje się, że wspinaczka jest uprawiana dla przyjemności, w Stanach dochodzą inne powody.
Myślę, że w ostatecznym rozrachunku amerykańscy wspinacze zawsze będą z tyłu w porównaniu do Europejczyków, ponieważ ci drudzy częściej się wspinają i wnoszą do tego sportu więcej postępu. W Europie jest wielu gości, którzy robią progresywne rzeczy, w Stanach to grono nie jest aż tak liczne. Kiedy spojrzysz wstecz, to znajdziesz wielu wspinaczy tj. Henry’ego Barbera, Jimma Karna, Scotta Franklina, Deana Pottera, Chrisa Sharmę, Tommy’ego Caldwella (mam nadzieję, że również ja się do nich zaliczam), którzy zasadniczo wnieśli coś postępowego, ale z drugiej strony to Europejczycy robili więcej świeżych rzeczy, bardziej skupiając się na tworzeniu nowych dróg. To się oczywiście może zmienić i za 10 lat może się okazać, że to właśnie jakiś amerykański wspinacz, np. Chris Sharma, poprowadził najwięcej nowych dróg i zainspirował przy tym ogromną rzeszę ludzi, ale teraz, dzisiaj, historia jest jaka jest i to europejscy wspinacze są bardziej wpływowi.
Teraz wspinasz się przede wszystkim w Europie. Jak często odwiedzasz rejony w Stanach?
Zawsze kiedy odwiedzam rodzinę, to jadę do Rumney i robię swoje ulubione siódemki c, b i a, próbuję także powtórzyć jakieś nowe drogi. Jednak generalnie nie wspinam się już w Stanach zbyt wiele. Zawsze planuję, że jak tam będę, to zrobię niezliczoną ilość rzeczy, ale potem to nie wychodzi. Kiedy jadę na targi w Utah, zahaczam o Nowy York, trochę się tam poruszam, ale nie potrafię się wtedy skupić wyłącznie na wspinaniu. Teraz wyjazd do Stanów kojarzy mi się bardziej z wizytą u rodziny, z pracą i innymi sprawami.
Nie chciałbyś wrócić na stare projekty w Rumney – Superfly i Bill Clinton?
Nie, nie sądzę. Mam zbyt wiele nowych projektów tutaj. Nie mogę tęsknić za starymi, kiedy wciąż otwieram nowe. Znalazłem wiele niesamowitych projektów w Cresciano, gdzie teraz mieszkam. To jest naprawdę niesamowite miejsce. Nie wiem nawet, jak to opisać... Każdego dnia znajduję kolejny świetny bulder i myślę sobie: ”O! Już dwunasty!”. I muszę kombinować, jak zrobić dwanaście bulderów o trudnościach 8C, z których każdy jest równie niesamowity. To szalone przedsięwzięcie.
Możesz w takim razie powiedzieć ogólnie, jakie są swoje ambicje?
Przede wszystkim chciałbym skupić się na robieniu dróg w stylu OS, w przeróżnych zakątkach świata. Do tego chcę kontynuować eksplorację bulderowych problemów tutaj w Szwajcarii, tworzyć dłuższe drogi, prowadzić kombinacje trudnych bulderów i trudnych dróg, powspinać się na wielkiej ścianie... Moim marzeniem jest w końcu skupić się na wspinaniu. Nareszcie udało mi się znaleźć miejsce, w którym chciałbym żyć – co było ogromnym problemem, który pochłaniał mnie całkowicie przez ostatnie kilka tygodni. Teraz chcę się już tylko zająć tworzeniem nowych dróg, nowych pomysłów, nowych koncepcji.
Jak wygląda na twoim przykładzie normalny dzień zawodowego wspinacza?
Łatwiej mi będzie opisać dwa scenariusze dnia: typowy dzień A, czyli „sam” i typowy dzień B, czyli „z ludźmi”. Kiedy jestem sam, to po przebudzeniu pije kawę, czytam książkę, jeszcze raz czytam i wychodzę powłóczyć się i poszukać nowych bulderów. Idę samotnie pobulderować. Po powrocie, robię obiad i znowu czytam książkę, a później wychodzimy gdzieś z moją dziewczyną i dobrze się bawimy, wykorzystując czas, jaki możemy spędzić razem po jej pracy.
Kiedy w pobliżu są moi przyjaciele, to praktycznie cały czas wspinam się z nimi, pokazuję im moje niezliczone nowe projekty, wspólnie szukamy kolejnych i próbujemy je zrobić. Z kolei bycie samemu oznacza zazwyczaj złą pogodę. Tak to już jest, że gdy świeci słońce, to spędzam czas ze znajomymi, a gdy pogoda nie dopisuje – samotnie. Robię wtedy bardzo zwyczajne rzeczy – wszystko to, co trzeba zrobić w domu, żeby nie zginąć w bałaganie. Każdy dzień jest inny, ale generalnie mogę powiedzieć, że dużo jeżdżę samochodem i dużo czytam.
Czy jest szansa, że kiedyś odwiedzisz Polskę, aby przystawić się do naszych najtrudniejszych dróg?
Sama wiesz jak trudno było nam trudno zrobić ten wywiad. Tak samo jest z przyjazdem do Polski. Bardzo się staram zrobić pewne rzeczy, ale często zwyczajnie brakuje mi na nie czasu. Bardzo chciałbym przyjechać do Polski, ale z drugiej strony, chciałbym odwiedzić każdy zakątek Ziemi. I tu tkwi trudność – nie wiem, co wybrać na początek! Myślę, że świetnie bym się bawił w Polsce, podoba mi się wasz język. W przeszłości moi krewni mieszkali w Polsce i miło byłoby odwiedzić pewne miejsca, zwiedzić miasta, poznać ludzi.
Wywiad: Ela Czmoch
Autorka dziękuje Piotrowi Drożdżowi za pomoc w przygotowaniu wywiadu.
Więcej w: "Góry", nr 4 (131), kwiecień 2005
(kb)