Moja przygoda z Chan Tengri zaczęła się od dłuższej sesji w Internecie. Pierwszy wypluty przez wyszukiwarkę adres doprowadził do strony poświęconej dokonaniom znakomitego himalaisty z Bielska-Białej, księdza Krzysztofa Gardyny, a dokładniej do akapitu poświęconego bynajmniej nie alpinistycznej części zawartości plecaka księdza: "Zabiera także z sobą oleje do udzielenia ostatniego namaszczenia. Przydały się raz, podczas wyprawy na Chan Tengri." ...Jej, wiadomo, że wyjazdy w góry wysokie oznaczają pewne ryzyko, ale żeby tak od razu z grubej rury?
Chan Tengri (Chan Tangiri Shungu, Kan-Too Chokusu, Hantengri Feng) jest drugim co do wysokości - po Piku Pobiedy - szczytem Tien-szanu i jednocześnie najbardziej wysuniętym na północ siedmiotysięcznikiem świata. Wprawdzie nadal pozostaje kwestią sporną, czy rzeczywiście przekracza magiczną liczbę siedmiu tysięcy metrów - rosyjscy geodeci umieścili trianguł w najwyższym "stałym" punkcie, tj. na skale ( przy takim pomiarze wysokość wynosi 6995 m npm), niemniej w kopule szczytowej znajdują się śnieżno-lodowe bałuchy, z których bez większych przeszkód można pooglądać ów "stały punkt" z góry...
Charakterystyczna, marmurowa piramida Chan Tengri jest chyba najpopularniejszym celem dla alpinistów w centralnym Tien-szanie. Zdobyty w 1931 roku przez wyprawę Pochrebeckiego drogą przez Wschodnie Żebro szczyt doczekał się z czasem chlubnej roli ośrodka treningowego dla mastierów sporta Sowietskawa Sojuza i lekko licząc dziewiętnastu dróg, z czego ostatnią (przez Północną Ścianę) poprowadził zespół kazachskich wspinaczy pod wodzą Denisa Urubko w sierpniu tego roku. Wśród zwykłych śmiertelników popularna jest droga przez Zachodnie Żebro, wyceniona w skali rosyjskiej na 5a (5900 - 7010), z dwoma wariantami dojścia do przełęczy 5900: od strony kirgiskiej szeroką i połogą doliną, za to z dużym zagrożeniem lawinowym, oraz od kazachskiej trudniejszym (5b), ale bezpieczniejszym grzbietem prowadzącym na przedwierzchołek (tzw. "plecy") piku Czapajewa (6100), następnie śnieżną granią dwieście metrów w dół na przełęcz.
Po przetrawieniu licznych projektów (m.in. wejścia przez Marmurowe Żebro od południa lub drogą Kuzmina od północy) zdecydowaliśmy się na wariant nieco bardziej realny, a mianowicie opisaną powyżej drogę przez plecy Czapajewa. Przewaga północnej, kazachskiej strony, niezależnie od mniejszego zagrożenia lawinowego (a jest to ważki argument, zwłaszcza w świetle wspomnień księdza Gardyny...), no i ciekawszej drogi, ma czysto ekonomiczny wymiar - Kazachowie póki co nie wprowadzili opłat za atakowanie szczytu. Zawsze to sto, szeleszczących i zieloniutkich, dolarów do przodu...
Dużym utrudnieniem (znowu przede wszystkim w wymiarze finansowym) jest położenie bazy - zarówno tej na Północnym jak i na Południowym Inyłczeku. Jedynym sposobem na sprawne dotarcie do podnóża Chana jest śmigłowiec, zaś alternatywą prawie tygodniowy treking. Z drugiej strony, dojście do bazy o własnych siłach (czy raczej na własnych nogach) daje możliwość zaaklimatyzowania się bez biegania tam i z powrotem po tej samej drodze. I znowu sto, szeleszczących, zieloniutkich banknotów pozostaje w portfelu...hmmm, same oszczędności.
23.07
Jak zawsze najtrudniej dowlec się na dworzec: 40-kilogramowy wór na plecach, 25 w drugim plecaku z przodu i jeszcze ośmiokilogramowy namiot bazowy... za jakie grzechy? W końcu nawet dżentelmeni z Renomy dają spokój z biletami bagażowymi; a my zaczynamy przypominać sobie o wszystkich drobiazgach pozostawionych w domu. Pieniądze, papiery, żarcie (gdzie wsadziłem słodzik?), sprzęt (tu jęk Piotra: k..., łopatka!), apteczka, węgiel, aspiryna, plastry (o w mordę), mydło jest, pasta do zębów, a lusterko? Ponad czterdzieści dni bez widoku własnej twarzy?! Z bolesnego odrętwienia budzi mnie dopiero widok białoruskiego pogranicznika obwąchującego mój wymęczony paszport. Spiryt? Potem przychodzi kolej na beczkę i znowu: Szto eta? spiryt? Urzędnik z poczuciem humoru... Trudno się nie zgodzić, że przewożenie alkoholu w tym kierunku byłoby dosyć zabawne.
24.07
Moskwa, dworzec Kazański. Szybko daje znać o sobie czeczeńska psychoza. W podziemiach milicjant sprawdza porzuconą pod ścianą reklamówkę. Każe nam się odsunąć i dzielnie szturcha pałką domniemany ładunek. Na szczęście tylko domniemany. Podróż jak zwykle zaczyna się od awantury. Pamiętając zeszłoroczną zadymę z kirgiskimi tragarzami w Biszkeku, trzymamy na wierzchu dziabki. Jednak trochę trudno straszyć czekanem kobietę, nawet przy jej iście wielorybiej posturze i aparycji. Pani wprawnie rzuca na nasze prycze swoje sumki i rebionki, pozostaje tylko trzymać się kurczowo ostatnich skrawków wolnego miejsca i modlić o interwencję niebios, zwłaszcza, że niewiasta bez namysłu przechodzi do rękoczynów. Irek, po zainkasowaniu klapsa w głowę subtelną rączką o rozmiarach mojego uda, siedzi nieco oszołomiony, a tymczasem (chwała Wam, niebiosa) nadciąga z odsieczą prowadnik. Do dzisiaj nie wiem, czy to autorytet najważniejszej w końcu osoby w wagonie, czy delikatna poświata pełnego garnituru złotych zębów, czy może prosta konstatacja faktu, że bilety naszej dręczycielki były wystawione owszem, na te (tj. nasze) miejsca, ale na zupełnie inny miesiąc; dość, że ten skośnooki geniusz w kilka minut ujarzmił rozjuszone babsko. Cóż, uroki podróży plackartą...
28.07
Wreszcie Ałma-ata.... po trzech dniach widoków przez okno na arcyinteresujący, płaski jak stół step, przetykany miejscami resztkami po kołchozach, zrujnowanych fabrykach, wielbłądami, krzakami tamaryszku i oczywiście słupami, które Kazachowie najwyraźniej uwielbiają, stawiając czasem wzdłuż toru po kilkanaście rzędów; do tego ponad czterdziestostopniowy upał i szturmujące przedział babuszki z naręczami cuchnących skarpet z wełny wielbłąda: Naski, naski nie nada? Szkoda tylko, że pociąg na końcowej stacji stał tylko przez kilka minut, w efekcie część naszej ekipy (i gratów) została - i to dosłownie - odstawiona na bocznicę. Przedstawiciel Asiatourism, firmy zajmującej się całą papierkowo - transportową stroną wyprawy organizuje nam promocyjny, darmowy nocleg na boisku w jakiejś zaniedbanej kazachskiej jednostce wojskowej.
29.07
Ostatnie uzgodnienia (i rozliczenia) z prezesem wspomnianej firmy - Rinatem Khaibulinem, nota bene członkiem zespołu, który przeszedł słynną południową ścianę Lhotse, tak tragicznie zapisaną w historii polskiego himalaizmu i ładujemy się do autokaru. Następny przystanek to leżący ok. 380 km od Ałma-Aty "base camp" Akkol, lądowisko śmigłowca i - jak sama nazwa wskazuje - główna baza Asiatourism. W dużym, jadącym po niemiecką wyprawę autokarze, oprócz naszej grupki jest tylko jedna pasażerka - Irina z Białorusi. Wyraźnie utyka, jak się później okazało po ciężkim biwaku pod szczytem Dhaulagiri miała amputowane w połowie obydwie stopy. Ramiona ma całe pokryte bliznami - "Och, to po locie z lawiną" - wyjaśnia. Tak, Irina dała nam dobrą lekcję pokory wobec gór...
Pod wieczór docieramy do granicy militarnej zony, czyli ogrodzonej potrójnymi zasiekami z drutu kolczastego i dodatkowo chronionej pasem zaoranej ziemi strefy przygranicznej. Tu porzuca nas kierowca wraz ze swym komfortowym autokarem, więc - po kontroli dokumentów, wszystko w radośnie siąpiącym deszczyku - ostatni kawałek pokonujemy pieszo.
Następnego dnia żegnamy część naszych gratów odlatujących śmigłem do bazy na Inyłczeku, a sami ładujemy się na ciężarówkę typu Ural. Ten bez wątpienia imponujący pojazd miał niestety dwa istotne mankamenty, a mianowicie amortyzację, a raczej jej brak, co tragicznie odbiło się na stanie naszych siedzeń, oraz odkrytą pakę, co - przy lejącym równo deszczu - równie fatalnie wpłynęło na samopoczucie. Niemniej dość sprawnie przejechaliśmy trzydziestoparokilometrowy odcinek doliny Bajankol, tak że po przesuszeniu rzeczy mogliśmy załadować plecaki na wynajęte od pasterzy koniki i - tym razem w słoneczku - przejść kolejne 17 kilometrów do czoła lodowca.
05.08
Już piąty dzień w pocie czoła łapiemy aklimatyzację podchodząc na Marmurową Ścianę. Droga miała być prosta (4b) i faktycznie taka jest - za nami jeden kruchy, trójkowy kominek gdzieś na wysokości 4600 m, poza tym nudne podejścia połogą granią. Po biwaku na szczycie Uzlowaja (4900) wbijamy się na niewielką przełączkę prowadzącą na pik Pogranicznik (ok. 5200); stamtąd już tylko szeroka grań i Marmarotnaja Stiena (6400). Cóż, kiedy góry ponownie nie omieszkały dać drobnej lekcji pokory... Przełączka to raczej problem psychiczny niż techniczny: trawers po ogromnym nawisie o nastromieniu rzędu 50 - 60 stopni; za to potężnego kopa adrenaliny zapewnia niezwiązany śnieg, brak możliwości asekuracji i kilometrowa lufa pod stopami... Wreszcie dopełzam do niewielkiego siodła mniej więcej po środku przełęczy, rąbię platforemkę i próbuję nieco rozeznać w sytuacji. Za mną trzej uwieszeni na czekanach panowie głośno wyrażają nadzieję, że nie pojadę, bo mogą nie utrzymać... i na dokładkę teraz dobrze widać odrywające się od zawietrznej strony kawałki nawisu. Chyba trzeba było przyjść tu rano, a nie w południe. Nieświadomi, że oznacza to rezygnację z wejścia na Marmarotkę decydujemy się na zejście na odpoczynek do bazy.
10.08
Jak zwykle rano odkrywam, że padający w nocy śnieg zmienił geometrię ścian namiotu, w związku z czym całe to wilgotne obrzydlistwo leży na moim śpiworze. Wygrzebuję jedną rękę i z całej siły uderzam pięścią... i nic. Przy okazji w polu widzenia znalazł się zegarek - jest dziesiąta, a tu ciemno jak w grobowcu. Budzę Maćka i razem urządzamy malutkie trzęsienie ziemi. Pomaga, na suficie pokazuje się niewielka plama światła. Z trudem strząsamy jeszcze trochę śniegu z wejścia i wreszcie można powitać nowy dzień.
Wystawiam głowę na zewnątrz... tak, rozbiliśmy się na kamieniach moreny bocznej bezimiennego lodowca schodzącego z przełęczy Odinatcatow, no właśnie, bezpośrednio na kamieniach, a tu ze śniegu wystaje tylko czubek drugiego namiotu. Po chwili rzeczony czubek zaczyna się trząść i przytłumiony głos obwieszcza, że p... taki sierpień. Ano, co prawda, to prawda... kolejny klaustrofobiczny dzionek spędzony na graniu w kości i ponownym przeliczaniu naszych skromnych zapasów jedzenia. Właśnie kończące się zapasy skłoniły nas do rezygnacji z Marmarotnej Stieny i przejścia krótszą i prostszą drogą przez przełęcz Odinnatcatow (5300, 3b). Nikt jednak nie przewidział tak totalnego załamania pogody. Następnego dnia wstajemy koło trzeciej we nocy, by przynajmniej część podejścia zaliczyć po zmrożonym śniegu. Oczywiście nie ma czasu na gotowanie, więc pierwsze picie i jedzonko będzie dopiero wieczorem. Ten scenariusz miał się powtarzać przez kilka kolejnych dni; no, przynajmniej do momentu, kiedy mieliśmy jeszcze coś do jedzenia - potem żywiliśmy się głównie zawartością apteczki, co przynajmniej nie powodowało specjalnej straty czasu. Tak na marginesie dodam, że największą popularnością cieszył się Glucardiamid i wszystkie środki od bólu gardła, a zupełnym przebojem stały się zagryzane śniegiem tabletki typu Plusz...
Pewną niespodziankę sprawił nam kilkusetmetrowy fragment grani wyprowadzającej na przełęcz. Fakt, że nie dysponowaliśmy żadnym opisem drogi (w końcu przejście tędy nie leżało w naszych planach) i kierowaliśmy się głównie papierkami i hmmm, innymi śladami działalności człowieka; w każdym razie okazało się, że rosyjskie "3b" w odniesieniu do przełęczy może oznaczać konieczność przejścia miejsc o trudnościach sięgających tatrzańskiej zimowej czwórki i stromych lodowych progów - po prostu skala "przełęczowa" gdzieś koło tego stopnia się kończy... Brak opisu dał znać o sobie podczas zejścia na Inyłczek - obchodziliśmy leżącą mniej więcej w połowie lodowca Odinatzatow barierę seraków stromym trawersem z - jak się okazało - niewłaściwej strony, co zakończyło się moim kilkunastometrowym lotem z lawinką i zakładaniem zjazdu. Po kilku godzinach (i w sumie szesnastu dniach w górach) nareszcie Północny Inyłczek i baza; no a przede wszystkim pełen jedzenia depozyt...
18.08
Po dwóch dniach rozkosznego lenistwa wychodzimy późnym popołudniem do pierwszego obozu. To tylko kilka godzin marszu, najpierw płaskim lodowcem, potem nieprzyjemne lawirowanie między serakami i podejście niezbyt stromym zboczem; wszystko pięknie, tylko pogoda konsekwentnie do niczego. Cały czas mamy świadomość, że straciwszy zbyt dużo czasu na dotarcie do bazy mamy przed sobą tylko jedną próbę, na drugie wyjście po prostu nie starczy czasu - trzeba wyrobić się do Ałma-Aty na pociąg. Trudno powiedzieć, żeby to szczególnie uskrzydlało... Do tego aklimatyzacja jedynie do 5300, trochę mało jak na siedem tysięcy.
22.08
Obóz trzeci na przełęczy pomiędzy Chanem a Czapajewem. Za nami największe trudności techniczne, a dokładniej uskoki przed "plecami" Czapajewa, w pełni zasługujące na wycenę 5b. Udało nam się rozbawić większość mijanych po drodze wspinaczy rozpaczliwym drapaniem po skale dziabkami i rakami - tu nikt się nie patyczkuje, większość po prostu drze w górę na małpach. Problem w tym, że od takiego "darcia" niektóre poręczówki z pewnością nie zasługują na zaufanie - postrzępione, wiszące na kilku włóknach nagminnie wystającego spod przetartego oplotu rdzenia, choć trzeba przyznać - przewodnicy z Asiatourism rozwiesili je praktycznie na całym podejściu. Duży dyskomfort sprawiają zrzucane przez schodzących bryłki lodu i kamienie, przynajmniej jest powód, żeby przywrzeć do ściany i spokojnie się wydyszeć. Wśród tych naszych mimowolnych "prześladowców" jest też kilkoro Polaków: jeszcze przed dwójką spotkaliśmy Adasia, który po niepowodzeniu na Piku Lenina wziął, i to w bardzo ładnym stylu, odwet na bez porównania trudniejszym szczycie; przed "plecami" Czapajewa natomiast mijamy trzyosobową ekipę Alka Lwowa.
Tymczasem dzień przymusowego "restu" w jaskiniach lodowych na przełęczy. Dziś mają miejsce zawody we wchodzeniu (raczej wbieganiu) na czas; najwyraźniej bolało Kazachów, że dotychczasowy rekord (bodaj 10 godz. 40 min) należy do westmena, choć bez wątpienia wspinacza wielkiego formatu - nieżyjącego już niestety Alexa Lowe`a. Może to faktycznie duma narodowa (w Kazachstanie zdaje się alpinizm jest o wiele bardziej doceniany niż u nas), może po prostu predyspozycje i doskonałe przygotowanie; dość, że pierwszy z zawodników, Denis Urubco, zameldował się na szczycie w niespełna osiem godzin od wyjścia z bazy... Mnie osobiście powaliła na kolana instytucja "punktów kontrolnych", a dokładniej ostatniego z nich - trzej przewodnicy ze stoperami i notesami w rękach spędzili cały dzień ni mniej, ni więcej tylko na szczycie. No cóż, każdemu jego Everest...
Na nasz Everest czas przyszedł 23 sierpnia. Główna bolączka drogi Zachodnią Granią, oczywiście oprócz samej wysokości i trudności technicznych polega na tym, że na szczyt idzie się - no właśnie - od zachodu, w związku z czym przynajmniej do dziesiątej rano można, szczękając zębami, pooglądać słoneczko nagrzewające pieczołowicie okoliczne szczyty. Podobno na wysokości 6600 metrów jest miejsce, gdzie wszystkim strasznie marzną nogi - jeden nieszczęśnik, chcąc rozetrzeć zdrętwiałe stopy zzuł plastikową skorupę i w efekcie wycofywał się w tylko jednym bucie. Obydwaj z Alim nie mieliśmy jakoś problemów z nogami, mi natomiast bardzo dały się we znaki dłonie, w których od trzymania w górze i ciągłego ściągania łapawic do przepinania się na poręczach raz po raz traciłem czucie. Najgorsze, że często powracało wspomnienie zorganizowanej poprzedniego dnia akcji wydobycia ze śniegu w pobliżu przełęczy ciała Białorusina, który prawdopodobnie na skutek deterioracji i odmrożeń zsunął się z grani; zresztą w bazie było głośno o śmierci członka niemieckiej ekspedycji, spowodowanej wypięciem z poręczy...
Mniej więcej do pionowego uskoku na 6800 udało mi się dotrzymać kroku Alemu, później jednak wysokość dała znać o sobie. Nagle ze zdziwieniem odkryłem, że po znajdującym się w kuluarze stromym polu śnieżnym sunę na czworakach: czekan, małpa, lewa noga, prawa noga, znowu czekan... Potem śnieżno-lodowa przełączka, jeszcze kilka progów, walka o ściągnięcie puchowych spodni bez wypinania się z asekuracji i wreszcie znane z opisów pola śnieżne kopuły szczytowej. Właściwie nie "wreszcie", od ostatniego progu skalnego czekało mnie jeszcze przynajmniej półtorej godziny pełznięcia w kleistym śniegu. Potem wypłaszczenie i nagle ów słynny trianguł i uśmiechnięty Ali, cały czas (było troszkę po piętnastej) z założoną czołówką. Gratulacje, kilka fotek, przyczepiam do plątaniny drutów pluszową maskotkę wyprawy i w dół. Niestety, cała kopuła szczytowa jest w chmurach - nici z panoramy Tien-szanu. Nieco niżej na śnieżnej przełączce spotykamy Gutka, jest wyraźnie zmęczony, ale chce iść w górę. Tymczasem łaskawa dotąd pogoda wyraźnie zaczyna się psuć, trzeba jak najszybciej umknąć do jaskiń. Przepinając się do kolejnego zjazdu z ulgą zauważam wycofującego się Gutka; uff, dobrze, że odpuścił. W pewnym momencie wyślizguje mi się z rąk ósemka i leci między kamienie. Zaczynam jej szukać, ale w pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że to tylko bezsensowna strata czasu - robi się coraz później, dookoła rozpętała się regularna zamieć, a widoczność momentami spada do kilku metrów. Zdecydowanie trzeba wiać. Najgorsze przychodzi na przełęczy - zapadam się po pas w śniegu, nie widać ani traserów, ani idącego przodem Alego. W sumie pokonanie tych kilkuset metrów zajęło mi ponad godzinę, i do wejścia do jaskini, widocznemu zresztą tylko dzięki czekającemu Kamilowi, docieram ok. dwudziestej pierwszej. Godzinny odpoczynek i trzeba iść wskazać drogę Gustawowi - półtorej godziny sterczenia z zapaloną czołówką twarzą pod wiatr i wreszcie, niewiele przed północą, jesteśmy w komplecie. Jeszcze tylko przykra niespodzianka - zawilgotniały w ciągu dnia śpiwór zdążył zmienić się w bryłę lodu - i upragniony (choć jeden z najzimniejszych w moim życiu) nocleg. No, puściło...
Tekst: Bartłomiej Walczak
"GÓRY", nr (1) 80 styczeń 2001
(kg)