Droga południową ścianą Annapurny powstała w roku 1970 za sprawą wyprawy brytyjskiej pod kierownictwem Chrisa Bonigtona, w skład której wchodzili Don Whillans, M. Boysen. M. Burke, Ian Clough, Nick Estcourt, Tom Frost, Dougal Haston, D. Lampert (lekarz), K. Kent i M Thompson. Ta przełomowa wspinaczka była dopiero drugą drogą i drugim wejściem na wierzchołek Annapurny. 20 lat po epokowym dokonaniu Maurice’a Herzoga i Louisa Lachénala (3 czerwca minęło już 55 lat od zdobycia pierwszego z ośmiotysięczników!) miało miejsce kolejne dokonanie podobnej miary. Reinhold Messner ocenił obie te drogi jako spełniające wszelki kryteria „wydarzeń stulecia, szczytowych momentów w dziejach alpinizmu”.
Południowa ściana Annapurny tworzy olbrzymie urwisko o wysokości bez mała trzech kilometrów, mieszczące wszystko, co tylko może uprzykrzyć (albo też zakończyć) życie wspinacza – bariery seraków, kruche uskoki skalne, zdradliwe ściany i zbocza śnieżne. Wszystko wydawało się z tego miejsca iście gargantuiczne, a do tego niezwykle niebezpieczne, nie do pokonania. Po obserwacjach ściany okazało się, że istnieje, wręcz narzuca się, jedna bezpieczna możliwość – w linii spadku olbrzymiego bastionu skalnego, tworzącego poniżej rozległe żebro. Lawiny, zwykła rzecz na tych zboczach, spadały zawsze szerokimi kuluarami po obu stronach żebra. Wybór koncepcji narzucił się w sposób oczywisty.
Wspinacze założyli łącznie sześć obozów, z czego cztery we właściwej ścianie. Droga była stroma, zawierała trudne pasaże do piątego stopnia trudności, zlokalizowane wysoko w środkowej i górnej części ściany. Pierwszych trudności nastręczył już wielki ice-fall, potrzaskane seraki, grodzące drogę do ściany. Odcinek między obozem I na wysepce skalnej w lodowcu a II, który leżał już pod ścianą, pod osłoną przewieszonych skał, musiał właśnie biec przez ten ruchomy labirynt lodu.
Następnie Tom Frost i Bonington przedarli się przez zbocza pokryte głębokim kopnym śniegiem i 13 kwietnia, po zaledwie dwóch tygodniach od wejścia do sanktuarium, stanął obóz trzeci, założony na małej przełączce na ostrzu wielkiego żebra. Odtąd zaczynały się trudności techniczne. Dolna część żebra miała charakter mieszany, głównie lodowy, choć wspinacze napotkali też skalny wyciąg oceniony na V. Problemem stawało się też zaopatrywanie wyższych obozów – droga z bazy do najwyższego obozu na wysokości 6500 m zajmowała cztery dni. Powroty do bazy i ponowny transport ekwipunku wyczerpywał siły wspinaczy pod każdym względem. Najtrudniej było nie dopuścić do psychicznego wypalenia przy monotonnym podchodzeniu. Nieocenionym wsparciem okazali się być Szerpowie, którzy, pobijając swe rekordy trudności, wytaszczyli na bardzo dużą wysokość lwią część niezbędnego wyposażenia.
Ponad obozem 4 rozpoczęło się zaawansowane poręczowanie. Tempo znacznie spadło. Wprost nad namiotami znajdował się bodaj najtrudniejszy odcinek całej drogi, wielkie lodowe turnie. Przejście stu metrów w pionie zajęło Boysenowi i Estcourtowi trzy dni morderczej walki w lodowych ścianach i lawiniastych kuluarach. Kompletnie wyczerpany zespół powędrował do bazy, natomiast ich miejsce zajął Bonington i Clough, a potem Haston. 3 maja, po trudnych zmaganiach, udało się dojść do końca lodowego żebra i zbudować obóz 5. Przez trzy tygodnie pokonano zaledwie około 450 m przewyższenia. Jak wspominają uczestnicy wyprawy, wspinaczka zaoferowała im najwyższe trudności, z jakimi kiedykolwiek mieli do czynienia na takiej wysokości.
Powyżej lodowego żebra strome zbocza lodowe pozwalały ominąć po lewej skalny bastion na ostrzu żebra. Podprowadzały jednakże pod kolejne spiętrzenie, którego nie sposób było obejść. Tu, ponad obozem 5 (ustawionym 9 maja na wysokości 6900 m), przyszło zmierzyć się ze skalnym uskokiem, przypominającym i porównywanym później do słynnej formacji „Żelazko” na północnej ścianie Eigeru. Mick Burke i Tom Frost dali tu próbkę swej siły ducha i umiejętności. Pokonali strome pola lodu poprzedzielane piątkowymi odcinkami skalnymi, zadziwiająco litymi, lecz zalodzonymi. Burke, dowiązawszy się długą na 60 m liną, pokonywał kolejne wyciągi trudnej skały przy zalodzonych szczelinach. Ciągnął przy tym za sobą 150-metrowy odcinek 9-milimetrowej linki pomocniczej i jednocześnie poręczował przebyte wyciągi. Frost poruszał się równocześnie na jumarach. Mimo zastosowania tych „patentów” przejście bariery, która byłaby trudna nawet, gdyby znajdowała się znajdowała się w Alpach, zajęło im aż pięć dni. Ekipa była wyczerpana, brakowało sprzętu i jedzenia, pozostałych trawiły rozmaite dolegliwości. Dzięki współudziale całej grupy, dzielnej pomocy nawet członków ekipy telewizyjnej udało się zaopatrzyć najwyższe obozy. Ostatni z nich, szósty, został postawiony 19 maja na wysokości 7315 m.
Niełatwo było ustalić, kto w tej sytuacji ma postawić kropkę nad „i”. Dla wycieńczonych Burke’a i Frosta istniała już wyłącznie droga w dół, w najlepszej formie wydawali się być Haston i Whillans. W zaopatrzonych obozach udało się ulokować wsparcie w postaci Clougha i Lamberta (w „czwórce”) oraz Boysena i Estcourta (powyżej). W ciągu kolejnego tygodnia Haston i Whillans pokonali odcinek do zwieńczenia skalnego spiętrzenia żebra, częściowo solo z uwagi na brak lin poręczowych. Haston porównywał jego trudności do najtrudniejszych partii Eiger Direct, swojej drogi z 1966 roku. Nie udało się również znaleźć miejsca i przygotować kolejnego, siódmego obozu. Próba ataku szczytowego z 24 maja zakończyła się dramatyczną walką i odwrotem w załamaniu pogody. Było już tak blisko, a mimo to wydawało się, że wszystko pójdzie na marne. Gdy wrócili do dwuosobowego namiociku, okazało się, że w środku jest już Bonington i Clough! Po niezwykle ciężkiej nocy do walki gotowi byli już tylko Haston i Whillans, pozostali postanowili uzupełnić tlen i prowiant, aby można było przeprowadzić ostatni możliwy szturm. Dwa dni później zaopatrzenie dotarło do dwójki w najwyższym obozie. W tym czasie po raz drugi nie udało się im znaleźć miejsca pod obóz 7 na wierzchołku skalnej bariery.
27 maja wyruszyli, by po kilku godzinach wyjść na łatwą, oświetloną grań. Po północnej stronie było ciepło i bezwietrznie. Trudno było nie wykorzystać tego podarunku. Po kilku chwilach Haston wbił haka na wierzchołkowym kamieniu. Usłyszał wtedy: – Good peg there, son. – Right, Dad – odrzekł do równie szczęśliwego Whillansa.
Dwa dni później skrajne zimno i huraganowe wichry zatrzymały próbujących swej szansy Burke’a i Frosta. Kiedy wydawało się, że ekspedycja szczęśliwe dobiegnie końca, stało się najgorsze: 30 maja, kiedy Ian Clough i Dave Lambert byli w drodze przez ice-fall między drugim a pierwszym obozem, zwalisko lodowych brył pogrzebało partnera Jan Długosza z Filaru Freney. To wydarzenie stłumiło całkowicie entuzjazm wynikający z przełomowego dokonania, jakie stało się udziałem tej wyprawy. „Powiew świeżego powietrza”, „przełom”, „milowy krok w dziejach alpinizmu” – wszystkie słowa, słusznie kierowane w rozlicznych mediach pod adresem uczestników, nie zmazały goryczy, jaka zatruła ich serca. Serca „ludzi sukcesu”.
Piotr Michalski
" Góry", nr 6 (133), czerwiec 2005