Wszystko zaczęło się od niespodziewanego telefonu. Tym bardziej, że byli u nas goście, na stole stały nie dokończone jeszcze butelki z różnokolorowym winem, a w głowie lekko szumiało. – Cześć, tu Maciek. Nie przejechałbyś się na Alaskę? Musiała minąć dłuższa chwila zanim złapałem, o co mu chodzi. Że jedzie wyprawa, że szukają dwóch młodych (to ja chyba jeszcze na styk się łapię…). Jest jakieś dofinansowanie z PZA, no i trzeba się zdecydować do jutra. A wylot??? Za jakiś miesiąc.
– No i cóż, temat spotkania towarzyskiego był już ustalony do końca. Niby to nie mądre, kasy brak, ledwo co wróciłem z nieudanego wyjazdu do Norwegii, a tu miałbym znowu wyjeżdżać na jakieś sześć tygodni… Ale jak to po chwili zauważył Artur: – Kuba, nie po to robiłeś te wszystkie Środkowe Żeberka, Klasyczne na Mnichu i Kuluary Kurtyki, żeby teraz odmawiać takiego wyjazdu. Trudno mu było odmówić racji nie po to… A do tego Ani właściwie pomysł się spodobał…. No i cóż było robić:
– Cześć Maciek. Tu Kuba… to ile by trzeba dołożyć z własnej kaski do tego dofinansowania?”
Podróż
Idea była prosta. Jedziemy, jako zespół mający na celu podglądanie bardziej doświadczonych kolegów w akcji. A przy okazji mamy coś załoić. Perspektywy duże, bo rejon pomimo bliskości McKinleya jeszcze nieco dziki; wszystko, co zrobimy będzie pierwszym polskim, no i wreszcie możemy otrzeć się o naprawdę istotne rzeczy we współczesnym alpinizmie. A szanse? No cóż. Dwutygodniowe załamania pogody nie należą podobno na Alasce do rzadkości…
Przygotowania to przede wszystkim nerwówka związana z załatwieniem wizy amerykańskiej, szukaniem sponsorów i teoretycznym zapoznaniem się z rejonem.
We Frankfurcie, skąd mieliśmy lecieć bezpośrednio do Anchorage, okazuje się jednak, że to wszystko betka. Prawdziwe przeszkody pojawiają się zawsze gdzieś w ostatniej chwili, w najmniej spodziewanej sytuacji: – Sorry, you can’t fly – mówi nam sprawdzający nas na ostatniej bramce przed wejściem do samolotu pracownik lotniska – There is a small problem. Co za k… problem ma na myśli… Jesteśmy tak zszokowani, że nie wiedząc, co się dzieje, zostajemy błyskawicznie oddelegowani w zupełnie inną część lotniska. W tym czasie samolot jest już w drodze na Alaskę…
Okazało się, że z winy agencji turystycznej, nie zostaliśmy poinformowani (nie było tego również na bilecie), że samolot ma międzylądowanie w Kanadzie; w konsekwencji nie mieliśmy w paszportach kanadyjskiej wizy tranzytowej…
Cały dzień schodzi nam na tysiącu i jeden telefonów do Polski, do ambasad w Niemczech, do PZY i do kilkunastu innych miejsc, na których pomoc liczymy. Koniec końców, dzięki „naszym” ludziom w kraju, udaje się przełożyć wyjazd o 4 dni. Tym razem lot ma być bezpośrednio do Anchorage… Przed nami niezapomniane cztery dni we Frankfurcie – najnudniejszym z wszystkich miast europejskich.
Fot. Jakub Radziejowski - Cień Wielkiej Góry, czyli Denali w nocy
Ruth Gorge
Po rozlicznych perypetiach w Ameryce, 4 czerwca lądujemy z Maćkiem w Sheldon Amphitheater, obładowani sprzętem, nartami, sankami i niemal 100 kg jedzenia. W tym samym czasie reszta ekipy lokuje się po drugiej stronie masywu Moose’s Tooth na lodowcu Buckskina. Sam przelot malutką „Cessną” z „księciem lotnictwa lodowcowego” – Paulem Roderickiem jest przeżyciem samym w sobie.
Potem jeszcze trzygodzinny spacer lodowcem, i wreszcie ciągnąc nasze sanki wyładowane pod jeszcze czyste niebo, osiągamy miejsce bazy. Vis-à-vis Mount Barrill i filara Cobry. Od tej pory, codziennie przez cztery tygodnie, będziemy się budzić z widokiem na Cobrę pod warunkiem oczywiście, że nie będzie lało…
Pierwsze wrażenia nie są zdeklarowane. Niby pięknie i dziko; ale jakoś tak zwyczajnie, alpejsko. Patrząc na 1500m urwiska Mount Dickey i jego grań szczytową Maciek mówi: – O! nawisy na grani zupełnie jak u nas, w Śnieżnych Kotłach…
Gdy jakieś dwa tygodnie później z wyżej wspomnianych nawisów oberwało się kilkadziesiąt ton lodu, nie zauważyliśmy nawet najmniejszej różnicy w ich rozmiarach.
Ruth Gorge, czyli kanion utworzony przez szczyty wzrastające nad lodowcem Ruth, położony jest na południowy wschód od najwyższego szczytu Ameryki Północnej. Niby rejon ten sam, ale atmosfera zupełnie inna. Tam wysokość, i hordy walące na McKinley’a najłatwiejszą droga; tu wspinanie alpejskie i bigwallowe i zaledwie kilkanaście osób na raz. Większość szczytów to okolice 3000 m. Za to ściany… od 300 do 1500 m. Same legendarne problemy. 90% dróg nie ma powtórzeń. Pełno logicznych linii, zarówno skalnych jak i mikstowych, rokujących nadzieję na nowe trudne drogi.
Do tego przysłowiowo zła, alaskańska pogoda. No cóż, jak nam to powiedział Jim Donini – tak jak w Patagonii, tylko jakość skały nieco gorsza.
Dalsza część artykułu znajduje się na naszym nowym serwisie pod linkiem >link