Andaluzja – „...i nie zmienia się nic...”
Zawsze tak jest z tymi długimi wyjazdami. Wychodzisz z domu, zamykasz za sobą drzwi i nie przychodzi ci nawet na myśl, że przez następne trzy miesiące twój dom będzie tam, gdzie twój plecak. Jest tak zawsze, do momentu kiedy „tu” nie trzyma cię nic, i staje się ono kolejnym „gdzieś”.
Po kilku latach bujania się po Europie w okresie przeróżnych wakacji spotykanie jeżdżących po różnych rejonach skalnych wspinaczy, którzy łoją prawie przez cały rok, stało się dla mnie codziennością. Na przykład taką Maritę spotykaliśmy rok po roku we Frankenjurze, a ona ciągle była na tym samym tripie. Szybko jednak zrozumiałem, że nie zawsze jest aż tak fajnie. We Francji często wspinałem się z ludźmi, których mało znałem i dobrze zrozumiałem, dlaczego wspinanie nigdy nie będzie mogło być dla mnie sportem, a tym bardziej indywidualnym. Zaufanie i bezpieczeństwo to jedna sprawa. Inną kwestią jest wspólne przeżycie choćby zwykłego dnia wspinaczkowego. Proste, czasem nawet nudne ględzenie o przechwytach daje naprawdę wiele motywacji. Może dlatego tak dobrze w pamięci zostanie mi wyjazd do Chorro i tak cieszę się teraz po powrocie, że to od niego zaczęła się moja trzymiesięczna podróż.
W podróżach lotniczych bardziej niż zamknięcie w plastikowej puszce przeraża mnie nagła zmiana miejsc – w tym wypadku z Kolonii na Malagę. Zamęt tym spowodowany pozostawia mi w głowie tylko jeden cel – dostać się w skały, do El Chorro, pod jakiś okap albo dach. 6 stycznia to święto i pociągi do Chorro nie jeżdżą – spoko, to dojadę do Alory i będę stopował. Nikt nie chce się zatrzymać – spoko, to będę szedł dziesięć kilometrów. Trzeba iść przez tunele – spoko, to wchodzę w pierwszy, jaki widzę... Są rzeczy, które można wytłumaczyć szeroko pojętym „zakręceniem”, inne natomiast trzeba nazwać po prostu głupotą. Rozsądny człowiek na sam widok tunelu o szerokości czterech metrów bez pobocza dla pieszych, od razu zrozumiałby, że jest to miejsce tylko dla pociągów. Mnie zajęło to jakieś dziesięć minut. Refleksja przyszła, kiedy uświadomiłem sobie, że tunel wyjątkowo długo zakręca, a miał być krótki. Świadomość jest rzeczywiście przekleństwem. Jak już być głupim to do końca, a nie w połowie drogi dowiadywać się o błędzie. Z drugiej strony i tak nie miałem zbyt dużego wyboru. Czajenie się przy ścianie trwałoby za długo. A skoro i tak szuraniem o kamienie zagłuszałem wszystkie ewentualne odgłosy ostrzegawcze, stwierdziłem, że wolę „stawić czoła” przeciwnikowi niż dać się zaskoczyć „od tyłu”. Kroczyłem więc naprzód i tłumaczyłem sobie, że pewnie od dawna nic tędy nie jeździ, a nawet jak już, to pewnie raz albo dwa na dzień. Tunel, do którego wpakowałem się przy stacji kolejowej, trzeba oczywiście obchodzić dookoła. Każdy kij ma dwa końce: ponieważ było to święto Trzech Króli, nie mogłem dojechać do Chorro pociągiem, ale i nie zostałem przez żaden przejechany.
Przez siedem tygodni siedzenia w jednym miejscu można się poczuć prawie jak jego rezydent. Mój staż jest niczym w porównaniu z lokalsami, których okres zameldowania w okolicznych jaskiniach mierzy się już w latach. Niemniej daje on poczucie perspektywy czasowej. Trudno by mi było zliczyć, ile polskich „ekip” przewinęło się w tym okresie przez krzaki, domki, refugio lub camping w El Chorro. Trudno mi też uwierzyć, ilu wtedy jeszcze obcych ludzi przyszło mi jeszcze raz spotkać później i z iloma jeszcze na pewno spotkam się. Jedno jest pewne. Dzięki tym ludziom pierwszy raz od dawna miałem okazję poczuć się w skałach absolutnie jak w domu. Mieliśmy swoich „ziomów” sąsiadów, swój zakopcony i głośny bar, „swoje” tunele. Przypominało mi to atmosferę pierwszych wyjazdów na camping do Frankenjury. Klimat przepełniony pozytywnymi wibracjami. Trudno żeby wspinanie nie sprawiało przyjemności w takich okolicznościach.
Czas w Chorro mijał leniwie. Każdy dzień budził tym samym błękitem nieba – nawet, kiedy przyszły nocne mrozy (do -5°C) i w tunelach pozamarzały rury, a z sufitów zwisały metrowe sople. Zmiany, jeżeli były, pojawiały się tak powoli, że były niemal niezauważalne. Tak było i ze wspinaniem. Rozwspinanie przychodzi niepostrzeżenie. Nagle zaczynasz płynąć po skale, zauważasz stopnie, podhaczenia i wszystko staje się łatwiejsze. I tak już zostaje. Mimo że przed wyjazdem byłem w zerowej formie i ciągle czułem kontuzję sprzed dwóch miesięcy, po trzech tygodniach okazało się, że znowu mogę się wspinać po 8a OS. Jest to trochę magia lokalnych wycen, które wydają się średnio o pół stopnia zawyżone. Po trosze jest to też kwestia charakteru wspinania, łatwego pod względem technicznym – długie i wytrzymałościowe, po dużych chwytach (na drodze Cous Cous pierwszy raz w życiu miałem dziurę na środku dłoni), z wieloma stopniami (często po kolana). Ale tak naprawdę to w Chorro zadziwił mnie potencjał tego miejsca. Jest to stary i klasyczny rejon, w związku z czym spodziewałem się, że wszystko będzie już w pełni wyeksplorowane. Tymczasem to, co istnieje obecnie, pokrywa dużo mniej niż połowę dostępnej skały. Drugi kanion i ściany za Makinodromo to jeszcze nietknięte przez wspinaczy zerwy powyżej stu metrów wysokości. Może ze względu na klimat otaczających ze wszystkich stron skał skusiłem się, by razem z Arisem i Nico spróbować otwarcia nowej linii na świeżym sektorze Los Tigres. Pomysł i początkowa inicjatywa należały do nich. Ja miałem być niejako „na przylepkę”, jako ewentualna pomoc w czyszczeniu lub znajdywaniu patentów. Jednak kiedy okazało się, że Aris w ogóle nie będzie próbować drogi, a Nico nie ma czasu, zdecydowałem, że skoro nie mam żadnego konkretnego planu, to czemu nie mogłaby nim być właśnie ta droga. To cenię na długich wyjazdach. Twój plan nigdy nie jest na tyle ułożony, żeby nie móc spróbować czegoś nowego. Masz czas na eksperymentowanie. Z nowymi ludźmi, drogami, stylami. I często jest tak, że jedno wydarzenie zmienia zupełnie przebieg innych. Gdybym wtedy nie poszedł z chłopakami pod „Los Tigres”, pewnie nie trafiłbym w kwietniu znowu do Hiszpanii – ale o tym później.
South Yorkshire – „the 3’rd world”
Nie wiedziałem, że Sheffield i Peak District leżą w hrabstwie Yorkshire. Rozbawiło mnie to o tyle, że wcześniej kojarzyłem je jedynie z „Sensem życia według Monthy Pytona”, w którym, kiedy akcja przenosi się właśnie do Yorkshire, pojawia się podpis: „the 3’rd world”. Czy jest aż tak źle?
Kiedy wysiadłem z autobusu w środku nocy w Sheffield, myślałem, że mróz zetnie mnie z nóg. Pierwszy dzień w skałach też nie nastrajał optymistycznie. Wrzosowiska były całkowicie zasypane śniegiem i podchodząc pod bouldery Burbage, raz po raz zapadaliśmy się w nim. Tom, który dzień wcześniej jeździł tu na sankach, tylko pukał się w czoło, bo to dwaj „stupid fucking Polish people” dali radę go wyciągnąć w taką pogodę, żeby spróbować jedynie dwóch przystawek. Śniegu było tyle, że dwa tygodnie później, podchodząc pod niektóre bloki, ciągle można było zaliczyć „wpadkę” po pas.
Marzec to idealna pora na wspin w gritcie – jak mówili Anglicy. To prawda... Pod warunkiem, że chodzi o trudne drogi. Takie, które wymagają poświęcenia, determinacji, zimnej krwi, nierzadko patentowania na wędkę i dużej ilości crash-padów. Takie, które prowadzi się zwykle tylko raz. Na pewno dla chłopaków z Anglii była to świetna pora na takie wspinanie (w tym czasie James Pearson dokonał 4 przejścia Equilibrium E10 7a). Zimno, a co za tym idzie dobre tarcie, jest kluczowe dla bulderowego charakteru gritu. Ale idealne warunki na trudne headpointy to trudne warunki na idealne onsighty. A po to głównie przyjechałem do Anglii. Szukałem dużej ilości metrów pokonanych w pionie własnymi siłami i z własną asekuracją. Rozpuszczony hiszpańską pogodą i wspinaniem nie potrafiłem dostatecznie się zmotywować, robiąc najwyżej pięć piętnastometrowych metrowych dróg dziennie. Mimo że poznałem nowe miejsce, doświadczyłem autentycznie niezwykłej skały, przy wyjeździe z Anglii czułem niedosyt wspinania. Zamiast z liną więcej czasu spędziliśmy bulderując. I mimo że są to buldery naprawdę klasowe, również nie ma ich aż tak dużo.
Wyjazdu do Sheffield nie mogę jednak uznać za zmarnowany i nic nie warty. Osiągnąłem w końcu to, czego chciałem. Nauczyłem się osadzać i ufać własnej asekuracji. Nabrałem do niej pewności i mimo że przez tydzień wspinania z liną nie zaliczyłem ani jednego lotu (wspinaliśmy się do E3 6a), czułem się z własną protekcją wystarczająco swobodnie, by przy każdym ruchu nie patrzeć, co jest pode mną. Po drugie miałem okazję poznać życie kilku z wielu tysięcy rodaków, którzy od niedawna mieszkają w Anglii. Być blisko ich problemów z pracą, załatwianiem formalności i oczywiście próbami wspinania w tym całym zamieszaniu. W końcu Sheffield to ponoć największe skupienie wspinaczkowej społeczności na świecie, więc jeśli łączyć „przyjemne z pożytecznym”, to chyba tylko tam. Nie zapomnę sytuacji, kiedy już miałem jechać na buldery, a w drzwiach domu Sławka i Janka pojawił się „Smoku”. Było dosyć wcześnie, a on wracał z rozmowy o pracę. Z całym dniem wolnym, ale bez akcesoriów wspinaczkowych „Smoku” zdecydował, że zabierze się ze mną na Higgar Tor, żeby choćby pobyć na świeżym powietrzu. Dwie godziny później prawie leżałem ze śmiechu, kiedy ubrany w białą, wizytową koszulę wpuszczoną w spodnie i w samych skarpetkach usilnie próbował zrobić jakąś przystawkę. I nie tam, żeby sobie „ot tak”, próbował, skoro nie miał butów. Na jego twarzy rysowała się prawdziwa walka! Dawał z siebie wszystko i gdyby tylko skarpety miały gumowa podeszwę, na pewno dałby radę.
Siurana – „...od wieczora do rana...”
Śmieszne, jak jedno zdarzenie może zakręcić wszystkim dookoła i skierować człowieka w miejsca, w których nigdy nie spodziewałby się znaleźć. Planowo wcale nie miałem być w Katalonii. Z Anglii chciałem wracać prosto do Polski na Święta Wielkanocne. Jednak brak tanich biletów i okazja na wspinanie z Nico w Siuranie przeważyły szalę. A wszystko zaczęło się od wspólnej pracy nad drogą w El Chorro...
Świat wspinaczkowy jest naprawdę mały. Kiedy pierwszego wieczoru w Shefffield do domu Janka i Sławka pewnym krokiem wszedł Paweł Heród, pomyślałem, iż tym razem nie chodzi tu o to, że wszyscy się wspinamy. Jestem w Polsce i tyle. Ale kiedy na dworcu w Reus spotkałem Fiodora, czekającego, jak ja, na autobus do Cornudelli, zrozumiałem, że znowu mnie dopadli. Na campingu „Siurana” spotykałem po kolei coraz to bardziej znane mi twarze. Od Arisa i Nicoli po Czechów, którzy przemierzyli prawie całą Europę w starej Skodzie z drewnianym bagażnikiem dachowym. Już nic mnie nie zaskakiwało. Znowu poczułem się jak w domu. Znalazłem swoją jopę, zrzuciłem swój plecak i byłem gotowy na cokolwiek.
Tym razem Hiszpania odkryła przede mną zupełnie inną twarz. Po pierwsze atmosfera, z jaką zetknąłem się na miejscu nie była już tak podobna ani do Chorro, ani do Frankenjury. Nie było już przyjaciół i znajomych. Stanowiliśmy jedną rodzinę. Działaliśmy i przeżywaliśmy dni razem. Był to czas wyjątkowy, nie powtórzyłby się nawet, gdyby przyszło nam spotkać się jeszcze raz w tym samym gronie.
Przez trzy tygodnie doświadczyłem absolutnego hitu wspinaczkowego. Katalonia okazała się być lepsza od czegokolwiek, co widziałem wcześniej. W odróżnieniu do Szwajcarii rejony są tam po prostu o wiele większe. W każdym, który zwiedziłem było, co najmniej po kilkaset dróg i potencjału na dwa razy tyle. Piękno, ilość i wielkość ścian jest powalająca. I są one wszędzie. W odległości dwudziestu kilometrów od Terradets na wschód jest Villanova del Meia, na zachód – Mont-rebei oraz ściany Pared d’Agur i Pared de Catalunya, na południe – Saint Lorenc de Montgay, a na północ – Pireneje. Najlepsze z tego wszystkiego jest to, jak różny rodzaj skały można spotkać nawet w sąsiadujących rejonach. Przykładowo Siurana i Montsant oddalone są od siebie o około 10 kilometrów, a jeden to klasyczny wapień, natomiast drugi – zlepieniec. Dawno nie miałem takiej sytuacji, że tylko od patrzenia na skały, nabierałem ochoty, aby wspinać się na wszystko i wszędzie od razu.
Większość czasu spędziłem jednak w Siuranie. Byłem tam już wcześniej, ale czułem, że od tamtego czasu wiele się zmieniło. Otworzył się camping, powstało wiele nowych dróg i inne było moje podejście do wspinania było. Pięć lat temu wyjeżdżałem stamtąd nie do końca usatysfakcjonowany wspinaniem, teraz jednak przekonałem się do niego, doceniłem jego klasę. Jest to miejsce wymagające, gdzie drogi nie przychodzą łatwo. Dominują krawądki oraz piony lub lekkie przewisy, stąd wspinanie ma bardzo techniczny charakter. Trzeba się starać, zaciskać zęby, crimpować i przez cały czas myśleć. Przypomniało mi się wszystko, czego nauczył mnie „Speed” – że wspinanie to walka. Jeśli droga jest trudna, to każdy jej metr powinien być wyzwaniem. Fajnie jest pobujać się czasem po klamach na pochylni, ale „hardkor” zaczyna się, gdy paluchy bolą, głowie już nie chce się myśleć, a dalej jest ciągle trudno, mimo że to pion.
Chociaż w Siuranie nie zrobiłem żadnych ekstremów, czuję się zadowolony z wyjazdu. Może mogłem się skupić na jednej drodze, choćby razem z Nico na Chicane. Jednak to była wyraźnie droga dla niego, a mój „system” działał w trybie OS/szybkie RP. Z Sheffield wyjeżdżałem z uczuciem sflaczałej i ulatującej formy, a tymczasem przez trzy tygodnie nie zrobiłem ani jednej szóstki. Nabrałem ponownie pewności siebie i tego, co chcę robić dalej.
Minęły trzy miesiące krążenia po Europie. Do „domu” nie przywiozłem ani wyników, ani pieniędzy, tylko stare i wszystkim dobrze znane pieprzenie o ludziach, motywacji, jakiejś tajemnej energii. Warto było? Kogokolwiek to w ogóle obchodzi albo ktoś to rozumie? Wolę myśleć o tym, że w sierpniu jedziemy do Yosemite. Do zo w skałerach.
Wyjazdowe miejscówki – niekoniecznie wspinaczkowe, koniecznie zakręcone (wg Adama Pustelnika):
El Chorro – trudno tyle pisać o jednym miejscu, ale na pewno można tam jeszcze wrócić.
Siurana – za mieszkanie nad rzeką, za Bar Toniego, za ludzi, za ściany, piony, crimpy. Wszystko to ma klasę. Prowadzenia nie przychodzą łatwo, ale dają dużo radości. Nie wierzę, żeby starczyło mi czasu i energii, żeby zrobić tam wszystkie drogi, a szkoda...
Villanova del Meia – najprzyjemniejsze wspinanie z całego wyjazdu. Dwustumetrowa skałka. Dobrze obita, na całej długości pionowa lub przewieszona i lita. Do tego piękne widoki i oczywiście ogromny potencjał na nowe drogi.
Terradets – to, co myślałem, że jest wizytówką rejonu (sportowy sektor Les Bruixes) jest prawie niezauważalne i gubi się w natłoku otaczających skał. Jeśli rzeczywiście już teraz jest to hit wspinaczkowy, aż trudno mi sobie wyobrazić, co będzie, kiedy zostaną otworzone sąsiadujące z nim ściany.
Montsant – tylko dwadzieścia kilometrów od Siurany, a jednak inny świat. Dociąganie się od dziury do dziury przez 30, 40 metrów. Wszystkie drogi są prawie identyczne i proste koncepcyjnie. Zmienia się tylko odległość między chwytami i stopień przewieszenia.
Marcedona – ten, kto spróbował cynamonowych ciastek na wagę, rozumie dlaczego.
Montrbei – dwie ściany, o których słychać tyle, co o Podlesicach, a mają po 500 i 400 metrów. Nie są już tak sportowe jak Villanova, ale ponieważ są oddalone jedyne trzydzieści minut od Terradets i Saint Lorenc de Montgai, stanowią dobre urozmaicenie dla jednowyciągowego wspinania.
Citroen C15 – okazał się pięciogwiazdkowym pokojem dla sześciu osób na noc w centrum Barcelony.
Stanage – po trosze przypomina jamnika: jest nieproporcjonalnie niski w stosunku do swojej długości. To prawdopodobnie najciekawszy rejon, który odwiedziłem w Peaku [Peak District – przyp. red.]. W gruncie rzeczy można tu robić wszystko – wspinać się z liną, bulderować, klinować, bawić i bać się.
Wszystkie bary wspinaczkowe w Katalonii – a są w prawie każdej małej mieścinie, gdzie tylko jest jakaś ściana i wspinanie.
Adam Pustelnik
"Góry", nr 6 (133) czerwiec 2005
(dg)