Internet, gazety, książki – dochodzimy do uzasadnionego przekonania, że w Dolinie Wachanu, leżącej u stóp Wysokiego Hindukuszu, jest bezpiecznie. Talibów nie było, nie ma i, Inszallach, nie będzie. Decyzja może być tylko jedna – jedziemy!
Na miejscu okazuje się, że jest lepiej, niż sądziliśmy. Bieda z nędzą, lamblie i inne syfy czyhają wprawdzie na każdym kroku, ale z Talibami faktycznie nie ma żadnego problemu. Ludność miejscowa to Ismailici, coś w rodzaju naszych dawnych, nieuznających przemocy w rozwiązywaniu konfliktów Arian. Są odrębni narodowościowo – to Wachowie, zajmujący się prymitywnym rolnictwem (trójpolówka), a nie wojowniczy Pasztuni. Wreszcie, nie walczyli z Rosjanami, a nawet całkiem dobrze ich wspominają. Co najważniejsze, jest za wysoko, by hodować mak i za biednie, by nim handlować. Słowem – Osama z kumplami istotnie nie miał tu nic do roboty.
Wysoki Hindukusz o zachodzie słońca. Fot. Jakub Rybicki
Pierwszy cel to Dolina Mandaras. Oszałamiająco piękne miejsce, do odwiedzenia którego zachęcił nas towarzysz podróży, Wojtek Kapturkiewicz. Założenie jest ambitne: trzeba koniecznie coś załoić w ramach aklimatyzacji, może nawet Kohe Keshni Khana! Rzeczywistość jest jednak brutalna – nawet tak zwane „łatwe” sześciotysięczniki stanowią zdecydowanie za wysokie progi na nasze, wprawdzie żądne śmiałych czynów, ale ciągle za słabe i niedoświadczone, nogi. Direttissima do dziś niezdobytej wschodniej ściany Keschni Khana ma prawie dwa i pół kilometra, wygląda więcej niż srogo. Chcemy jeszcze odrobinę pożyć, rezygnujemy. Wyłazimy więc tylko na lodowiec i zachwycamy się widokami.
Zachwycamy się również historią… aż czuć przez skórę, co znaczyło przed laty zrobienie ściany Kohe Mandaras przez Wojtka Kurtykę i jego dwóch towarzyszy. Miejsce na namiot w sumie trochę głupie – między dwiema szczelinami, uznajemy jednak, że trzęsienie ziemi nie powinno się zdarzyć, a skoro jesteśmy tu pierwszymi ludźmi z szeroko pojętego Zachodu od 1976 roku, możemy się oddać podziwianiu widoków z najlepszego do tego celu punktu. Jesteśmy mniej więcej na wysokości pięciu tysięcy metrów, u początków lodowca Mandaras.
Autorzy w czasie przyjacielskiego spotkania ze strażą graniczną. Fot. Jakub Rybicki
Żadnych osiągnięć sportowych, gorzej, nawet żadnego wejścia. Za to dziesiątki zdjęć szczytów, o których pisali i o których marzyli, powiedzmy, nasi ojcowie przed trzydziestu – czterdziestu laty. Zdjęcia ukazują wprost nieopisywalne możliwości działania w przyszłości – realizację długich graniówek szczytów wokół całej Doliny, ponadkilometrowe (a można podejrzewać, że w kilku przypadkach ponaddwukilometrowe) pionowe ściany, od czystej skały, przez mikst do lodu. Autorzy tego tekstu nie ukrywają braków w doświadczeniu – ktoś starszy i mądrzejszy znalazłby tam pewnie jeszcze wiele innych opcji. Przyglądamy się ścianom, patrzymy, gdzie i kiedy coś leci, może się jeszcze kiedyś przyda…
W Dolinie spędzamy mniej więcej tydzień, a chcielibyśmy być tu jeszcze dłużej. Niestety, dwóch z nas ma już wykupione bilety, umówiliśmy wcześniej tragarzy. Pozostaje zwinąć manatki i czekać na rzeczonych tragarzy. Czekamy. Widocznie mają oni ładne żony, względnie jakieś inne ciekawe zajęcia, w każdym razie nie przychodzą. Następnego dnia czekamy do ósmej rano i schodzimy sami. Rzecz normalna w innych okolicznościach, tym razem jednak nie jest zbyt wesoło – Paweł ma sprzęt profesjonalnego kamerzysty, Wojtek nie zakładał, że w swym słusznym wieku 71 lat będzie musiał taszczyć ponad trzydzieści kilo, więc swe rzeczy podzielił na dwa plecaki. Duży miał pójść dla tragarza, którego nie ma, zatem trzeba zagryźć zęby i iść w dół. Po kilku godzinach męki spotykamy jednak niesłownych kulisów. Podobno ktoś zginął w wypadku drogowym w Kazi Dech… Jaki ma to związek z ich spóźnieniem i jak w Kazi Dech na gruntowej drodze ktoś mógł zginąć w wypadku, nie do końca rozumiemy, no ale niech im będzie.
W pewnym momencie spotyka nas chyba najniebezpieczniejsza przygoda podczas całej wyprawy. Tragarzom nie chce się przechodzić przez rwący potok, a właściwie rzekę w przeznaczonym do tego miejscu i trawersują stok. Trochę głupio idziemy ich śladem. W pewnym momencie kończą się kamienie, a zaczyna sypiący się piasek, nieprzyjemna stromizna stoku powoli przechodzi w jeszcze bardziej nieprzyjemny prawie pion. Dziwnie się idzie – upadek do strumienia oznacza szybkie i prawdopodobnie bolesne zakończenie ziemskiej peregrynacji, piach sypie się spod stóp… nic to, po dwudziestu metrach znowu zaczynają się przyjazne kamienie. Wieczorem dochodzimy do miejsca rozstania. Potok Mandaras wpływa do potoku Kazi Dech, my musimy iść w lewo na Noszak, Wojtek z Pawłem na prawo, w dół do Kazi Dech (wioski). Śpimy na polu minowym, nikt oprócz paru osłów i owiec nie wyleciał tu jeszcze w powietrze, tragarze twierdzą, że miejsca pod namioty są sprawdzone, więc sen mamy spokojny. Rankiem rozstajemy się i idziemy w górę, do BC Noszaka!
Noszak. Fot. Jakub Rybicki
Noszak…, wiemy doskonale, że wejście klasyczną drogą, zachodnim żebrem nie będzie właściwie żadnym sportowym osiągnięciem. Ale wiemy także, że w jakimś sensie od Noszaka wszystko się zaczęło. 27 sierpnia 1960 r. – drugie (po Japończykach) wejście na tę górę powiodło się siódemce Polaków. Wieczorem, około godziny siedemnastej na wierzchołku stanęli: Krzysztof Berbeka, Stanisław Biel, Jerzy Krajski, Stanisław Kuliński, Jan Mostowski, Zbigniew Rubinowski i Stanisław Zierhoffer.
Nie chodzi nawet o to, że była to pierwsza powojenna wyprawa w góry najwyższe, a bardziej o to, że Noszak i cały Hindukusz Wysoki stał się przynajmniej w pewnym stopniu podstawą późniejszej potęgi naszego himalaizmu. Całym sobą czuję, że jest jakimś mało wesołym żartem, że równo w pięćdziesiątą rocznicę nikt nie kwapi się tam wybrać. Idziemy!
Dalszą część artykułu znajdziecie w GÓRACH, nr 5 (204) maj 2011.