O polskiej zupie i norweskiej czekoladzie, szacunku do wolności i prawach wszystkich ludzi.
Podejście na Roaldshornet z widokiem na Norddalsfjorden; fot. Piotr Drożdż
Hasło wywoławcze
Górskie wyprawy w zgranej kompanii zazwyczaj dorabiają się jakiegoś wywoławczego hasła. Może to być tytuł płyty, której słuchano podczas podróży, może być zapadłe w pamięć zabawne zdarzenie, czasem nawet potrawa... Tak właśnie było w czasie naszej narciarskiej podróży do Norwegii. „Żur z Valdall” niezmiennie przywołuje żywe obrazy tej zimowej przygody. Żur to żur. Jest swojski, smaczny i gorący. To nasz polski żurek. Valdall to dal. Zimowa, norweska, nie tak odległa, jak mogłoby się wydawać, ale sami przyznajcie… Valldal brzmi dobrze. A skąd wziął się żur w Valldal? Już śpieszę z wyjaśnieniem. Kiedy zastanawiasz się, co zabrać na kilkudniową narciarską wyrypę, aby mieć dużo jedzenia i mało noszenia, możesz wpaść na ten właśnie trop. Żurek, czyli eureka! Nieduża butelka, kilka dodatków i już masz gar gorącej zupy z sycącym i pachnącym wkładem. Kiedy wracasz do zasypanej śniegiem chaty, napalisz w piecu i po chwili w powietrzu unosi się zapach żurku, czujesz się dobrze. Bez względu na to, jaka to dal. Być może nawet im dalsza jest dal, tym lepiej się czujesz w oparach żurku. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby żurek spożyć także w Valldal, w domu naszych serdecznych gospodarzy, którzy wpadli na taki sam pomysł. W efekcie, często jedliśmy żur. (…)
Ponad stuletnia chata Jakobselet należąca obecnie do Norweskiego Towarzystwa Turystyki Górskiej (DNT); fot. Piotr Drożdż
Krajobraz idealny?
Dobrze pamiętam pierwsze estetyczno-narciarskie wrażenia z Norwegii, które określiłbym słowami: harmonia idealnego krajobrazu. Miałem to szczęście, że już z samolotu mogłem podziwiać potężne, postrzępione i poprzecinane fiordami łańcuchy Alp Sunnmøre. Kilka dni później, stojąc samotnie na rozległym plateau, smagany przez wiatr i patrząc w morze pomyślałem, że „nie oczekując niczego, znalazłem tu wszystko”. Co kryje się za tym „wszystko”? Być może klucz do tego doznania tkwi w oczekiwaniach, którym trudno sprostać, jeśli są wygórowane. I przeciwnie, najpiękniejsze w podróżach nie są, jakże często smutne, konfrontacje z wiedzą przewodnikową, okładkami pism podróżniczych i folderów reklamowych, opiniami, blogami… lecz zaskoczenia.
Lecąc po raz pierwszy do Norwegii, nie wiedziałem praktycznie nic i niczego specjalnego nie oczekiwałem – ot, jakieś pagóry i pewnie te tam… fiordy. Oczywiście, miałem opisy i wydruki topograficzne możliwych tras wycieczek oraz zjazdów, byłem do nich przygotowany, ale ze sporym dystansem. Pozostała mi ta ważna przestrzeń dla nieoczekiwanego. Dopiero w samolocie, patrząc na postrzępione granie i bezkres „morza” gór rozpływających się w bezkresie Morza Norweskiego, zatkało mnie kompletnie. Połączenie morza i gór to mój krajobraz idealny. Szczególnie, kiedy można po tych górach chodzić na nartach. Wkomponowana w ten krajobraz malownicza, kolorowa architektura porozrzucanych nad fiordami domów, domków i chatek (hytte), skłania do refleksji. Człowiek nie sprawia tu wrażenia intruza „eksperymentującego” ze stylami, stawiającego willo-bunkro-pałaco-dwory z kolumnadami, lwami przed wejściem, odgrodzone od świata wysokim murem. Norwegowie nie starają się wywyższać ponad naturę, która ich otacza… i nie odgradzają się od niej. Przeciwnie, czasami nawet przykrywają darnią dachy swoich domów, a daszki skrzynek pocztowych to już niemal obowiązkowo. Ta tradycja miała kiedyś wymiar praktyczny – darń na podkładzie z brzozowej kory poprawiała termoizolację. Zaś niechęć do wywyższania się dotyczy także relacji międzyludzkich. Bardzo wyraźnie ukazuje to „prawo Jante”, które, będąc pewnym etnicznym stereotypem, sporo jednak mówi o norweskim stylu życia. (…)
W drodze do chatki Jakobselet, w przepięknej dolinie Reindalen; fot. Piotr Drożdż
Powoli zapada zmrok. W zasadzie ciemno robi się bardzo szybko, ale tu, w tych pustych i odległych górach wszystko zwolniło, więc i zmrok zapada powoli. Na szczytach ostatnie refleksy światła. Zjeżdżamy przez rzadki las do rozległej doliny i miejsca, które dziś będzie naszym schronieniem. Trochę naiwnie chciałbym chodzić jeszcze… i jeszcze, może nawet do rana. Nasz „hotel” jest nadzwyczajnie wielogwiazdkowy. Nie spieszymy się, bo jesteśmy już zakwaterowani. Kilka godzin wcześniej odkopaliśmy wejście zasypane nietkniętym od kilku miesięcy śniegiem i napaliliśmy w kozie. Dosyć długo krążymy wokół chaty, chłonąc ciszę przerywaną jedynie skrzypieniem śniegu pod nartami i patrząc na zapalające się na niebie gwiazdy. W końcu wchodzimy do środka. Tym razem już bez efektu zaskoczenia, który towarzyszył nam za pierwszym razem. W każdym detalu widoczna jest dbałość o to, by było… koselig (przytulnie). Za chwilę wnętrze wypełni smakowity zapach. (…)
O wyjątkowym klimacie towarzyszącym skiturom w Norwegii przeczytacie w najnowszym numerze GÓR (277).
Tekst: Wojciech Swędzioł
Zdjęcia: Piotr Drożdż